Bo mrok w który wstąpili, przestał być jedynie opozycją jasności. Wydobywał się leniwym, bardzo powolnym i mglistym strumieniem z miejsca, do którego kierowały kroki. Cienie lepiące się do zarysów drzew i sylwetek samych Jedi nie były cieniami tańczącymi w rytm przebłysków spomiędzy tysiącletnich konarów. To czerń gęstniała jak kałuże smoły, atramentowe smugi kreśliły wyraziście kontury konarów, których tak naprawdę nie było i zwodniczo przysłaniały to, co chciało pozostać ukryte. Nie trzeba było czuć obcej aury, by stwierdzić, że ciemność w którą wkraczali odważni, bądź po prostu nierozważni strażnicy pokoju, nie była naturalną.
Najpierw zniknęła ziemia, tylko trzaski liści pod butami były dowodem, że grunt nadal jest usłany zieleniną. Była to najciemniejsza zieleń, jaką ludzki umysł byłby w stanie sobie wyobrazić. Później zniknęła cała reszta, aż niemożliwym było dostrzeżenie wystawionej przed siebie ręki.
A później posłuszeństwa odmówiły nawet zmysły Jedi, którymi czterej mężczyźni nauczeni byli zawierzać we wszystkich okolicznościach. Covell przestał czuć w Mocy najpierw zostawionych Horę i Reani, później Hadyyka, następnie Davida i wreszcie siebie samego. Tak, jakby wszyscy przestali istnieć, a on oglądał teraz holofilm, bynajmniej nie uczestnicząc w zdarzeniu. Właściwie mógłby zwątpić, czy w ogóle znajdował się na Kashyyyk, czy aby jest przytomny i czy ostatnich kilka lat, nauka władania Mocą, poznane osoby… czy to nie był aby tylko scenariusz, który sobie wyobraził? Nie pamiętał… nie pamiętał żadnej techniki Jedi, ani jednego momentu w którym postrzegał świat przez Moc.
Dla Gyar-Thana wszystko stało się oczywiste z chwilą, gdy wziął wdech ciężkiego, śliskiego od wypaczonej Mocy powietrza. Z żołądka do gardła przepłynęła mistrzowi Jedi ciepła struga, był już pewien że to odruch wymiotny. Jednak był to zwykły wydech. Mrok działał jak ciśnienie wodne, im bardziej wyprawa zagłębiała się śladem Drakarona, tym silniej coś z zewnątrz naciskało na umysły Jedi. Jak woda? Nie, jak smar. W ustach Hadyyka pojawił się smak spalenizny.
Andy czuł nawet więcej, przez jaźń Moc wpływała na jego ciało. Odnosił wrażenie, że coś uciska mu klatkę piersiową. Nie był zmęczony, a przynajmniej nie bardziej niż przed kilkoma minutami. Trudność w oddychaniu brała się z jego wnętrza, coś złapało go za płuca i z sadystyczną perwersją ściskało je, ostrożnie, może nawet pieszczotliwie.
Brak połączenia z Mocą Davida objawił się mniej bezpośrednim i gwałtownym symptomem, ale być może przez to bardziej dokuczliwym. Turoug mógłby przysiąc, że jego miecz zniknął, jednak ten nadal wisiał u pasa. Kryształ będący źródłem energii dla klingi ucichł. A później uderzyło go coś jeszcze. Jakby ktoś bezczelnie rozłączył komunikator przed skończeniem rozmowy. W uszach pozostał tylko jednostajny pisk, niby drwina midichlorianów, które wreszcie poczuły się wolne od ciężaru usługiwania Rycerzowi. Chciały się zemścić.
Drakaron gdzieś tam był, ruszył ścieżką, wcale nie w gęstwinę, ale szlakiem mogącym w przeszłości być często uczęszczanym, dziś nieco zapuszczonym, pomiędzy rzędem drzew jak aleja królewskich spacerów na Naboo. Za plecami mężczyzn po raz ostatni mignął ognik światła. Wyjście było widoczne, można było zawrócić w każdej chwili. A każdy krok wgłąb dżungli oznaczał zbliżenie się do mroku niczym do dna przepaści. Jedi byli ślepi, mogli poczuć się jak zwykli ludzie, słabi, w obliczu potęgi Drakarona wręcz bezbronni mimo świetlnych mieczy. Pozostało dążyć dalej ku prawdopodobnej zgubie po omacku. Albo zawrócić.