19 października, sobota - późne popołudnieGospodarz nie zrobił na detektywie zbyt dobrego wrażenia. Miejsce do noclegu też. Zresztą, samo Oldbarn na pierwszy rzut oka także było odpychające.
Rusty wyszedł z samochodu, podczas gdy kierowca zajął się bagażem. Nie było tego wiele, bo podczas ucieczki karzeł zdążył zapakować najpotrzebniejsze rzeczy do swojej skórzanej torby. Mężczyzna, zauważywszy, że wnoszenie tego za detektywa na górę nie wyglądałoby najlepiej, wręczył mu pakunek.
- Do widzenia, panie Vanderbeck - powiedział, a po chwili jego samochód pędził już z powrotem. Rusty miał wrażenie, że bardzo mu się spieszyło.
Tymczasem gospodarz zszedł z ganku i z utrzymującym się uśmiechem podał dłoń detektywowi.
- Witamy w naszych skromnych progach - powiedział, tryskając śliną spomiędzy luk w uzębieniu - Rozumiem, że pokoik dla szanownego pana?
- Byłbym wielce rad - odparł Rusty.
Ale stary Barn, nie czekając wcale na odpowiedź, ruszył już do środka. Karzeł podreptał za nim.
Otworzyły się przed nim stare, drewniane drzwi, noszące ślady wielu bijących w nie pięści, a od środka nawet nóg i chyba głów. Parter był połączeniem jadalni i recepcji. Po lewej od wejścia stało pianino, przy którym siedział i grał teraz młody
mężczyzna. Śpiewał po angielsku, ale z dziwnym akcentem. Rusty miał wrażenie, że pianista mógł pochodzić z Polski.
Na wprost mieściła się lada, przy której gospodarz zapewne wydawał klucze do pokojów i polewał spragnionym. Żeby tam dojść, trzeba było minąć okrągłe stoły różnej wielkości, przy których ustawiono krzesła i taborety w różnym stanie zużycia. Część w ogóle nie pasowała do wystroju, a część była nawet za niska, żeby z ich poziomu widzieć, co ma się na stole.
Światło wpadało do środka przez brudne i matowe szkło okien. Na niektórych stolikach stały świeczki, noszące ślady niedawnego używania. Rusty poczuł się nagle, jakby cofnął się w czasie przynajmniej o pół wieku.
Na prawo od "recepcji" zaczynały się schody na kolejne piętra. Barn polecił zaczekać tam karłowi, po czym sięgnął po klucze do kartoniku pod ladą. Wyłowił jakiś pojedynczy, po czym zaprowadził detektywa na drugie piętro.
Tam otworzył mu drzwi do pokoju najbardziej oddalonego od schodów. Wnętrze było niewielkie, umieszczone pod skosem dachu, toteż jedyne okno w pokoju było niewielkie, a ludzie przeciętnego wzrostu musieli się schylać. Rusty zastanawiał się, czy ten pokój jest zabawnym zrządzeniem losu, czy też przejawem poczucia humoru gospodarza.
Po prawej znajdowało się pojedyncze łóżko, pod oknem stał niewielki stolik i taboret, a po lewej stronie szafa ze zwisającymi krzywo drzwiczkami.
- Proszę się rozgościć - powiedział Barn, kładąc klucze na stoliku - Śniadanie podajemy o dziewiątej, chyba, że zaśpimy, he, he... Życzy pan sobie dzisiaj jakąś kolację?
- Chętnie - powiedział karzeł, rozglądając się po pokoju - A czy ktoś jeszcze jest u pana zameldowany?
- Tylko ten cały Kosciuszko, czy jak mu tam. Na dole siedzi i gra.
- Dziękuję.
Rusty położył torbę na łóżku. Od tego niewielkiego ciężaru sprężyny zaskrzypiały przeciągle. Karzeł zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem jedna z nich nie pęknie pod nim tej nocy i nie wbije mu się w płuco.
Gospodarz stał dalej w progu, czekając na kolejne pytania albo może odprawienie. Rusty ucieszył się, że mają okazję porozmawiać tylko w cztery oczy. A przynajmniej miał nadzieję, że będą to cztery oczy. Postanowił nie wychodzić z roli.
- Proszę mi jeszcze powiedzieć - zwrócił się do mężczyzny - Gdzie znajdę pana Kellera? Albo pana Millsa?