Content

Inne

Boston 1926

Image

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 27 Sie 2018, o 20:10

- Hmmm... ciekawe... - Rusty pocierał wąsy w zamyśleniu.
Roy jeszcze przez chwilę przestępował z nogi na nogę.
- Tak jak mówiłem, nie jest tego wiele - powiedział w końcu zniecierpliwiony.
- Roy, i tak mi bardzo pomogłeś. Jesteś nieoceniony.
Mężczyzna widocznie się zarumienił.
- Nie, no, Rusty. Jak chcesz mnie zaprosić na kolację, to poczekaj, aż skończę pracę - powiedział z udawaną kokieterią.
- Verpiss dich.
- Mam jeszcze prośbę - podjął z powrotem karzeł - Informuj mnie na bieżąco, jeśli ktoś wypapla coś o Kennedy'ch. I koniecznie mi powiedz, jeśli Ewa znowu się tu pojawi, jasne?
- Masz jak w banku, u mnie słowo droższe pieniędzy.
- Dzięki, Roy.
Rusty dopił "herbatę" jednym haustem, skinął głową mężczyźnie i wyszedł.
Zbliżała się pora obiadu, toteż karzeł udał się do trochę mniej zamożnej części Cambridge. Tam znalazł restaurację, oferującą niemieckie potrawy. Usiadł przy oknie, zamówił duży kawał golonki z zapiekaną kapustą, ziemniakami oraz kufel piwa, po czym, w oczekiwaniu na obiad, wyjął swój notes.
Zapisując kolejne hasła i szczegóły, analizował sprawę po raz kolejny. Spotkania Ewy i tej całej Abby nie musiały przecież być od razu podejrzane. Nie da się jednak wykluczyć, że jego spaczony pracą detektywa umysł podsuwał mu najgorsze rozwiązania tego szczegółu. Jednak gdyby Ewa, bądź też James mieli otruć staruszka, lekarze by to wykryli. Raczej. Na razie podkreślił nazwisko Abby, opatrzone dopiskiem: trucizna?
Kelner podał mu zamówienie. Rusty zabrał się za mięso, które nagle skojarzyło mu się z wielkim, upieczonym sercem. Dobrze, że lubił podroby - nie odebrało mu to apetytu. A golonka wręcz rozpływała się w ustach, idealnie komponując się z kwaskowatym smakiem kapusty, wszystko okraszone goryczką ciemnego piwa, nalanego jak to podobno robiono w Niemczech, z pianą na dwa palce.
Po skończonym posiłku, sporym napiwku dla kelnera i poczynieniu nowych notatek, zadowolony karzeł ruszył do domu. Nie zamierzał tam jednak długo zabawić - chwycił tylko z barku schłodzoną flaszkę wódki, schował ją w wewnętrznej kieszeni płaszcza i znów pospieszył na Copp's Hill.

16 października, środa - wczesny wieczór

Tym razem ominął kościół, przeszedł przez ulicę przed nim i wszedł na teren cmentarza. Tam rozejrzał się, szukając kogokolwiek żywego. Nie czekał długo, bowiem zaraz usłyszał ciekawą wymianę zdań i skierował się w stronę głosów.
- Te, Nikoś, dawaj te pół litra z lodówki! - krzyknął jakiś mężczyzna.
- Jeszcze się nie zamroziła.
- Taką wypijem - odparł trzeci z grabarzy.
- Dawaj, mówię!
- Nie lubię ciepłej wódki - obruszył się Nikoś.
- To kup se lodówkę, będziesz pił zamrożoną - rzucił pierwszy.
Kiedy Rusty się zbliżył, zobaczył trzech mężczyzn, którzy odsłoniwszy płytę nagrobną, wydobyli z niej flaszkę. Pierwszy z nich, gruby człowiek w berecie i starej, dziurawej koszuli, rozdał wszystkim sporej pojemności kubki. Podobnie ubrany grabarz, tylko o wiele szczuplejszy, leżał przy grobie i nalewał. Ostatni, rudy i młodszy od pozostałej dwójki, wychylał już pierwszą kolejkę.
- Żeby tak się stało, żebym nie musiał ciepłej pić - powiedział rudowłosy, wznosząc oczy ku niebu, jakby szukając tam pomsty za stan napitku.
- A taka może być? - powiedział Rusty, wyłaniając się zza drzew. Wyjął swoją flaszkę i wyciągnął przed siebie, dając tym samym międzynarodowy sygnał świadczący o pokojowych zamiarach.
- A zimna? - zapytał rudy, Nikoś.
- Jak lód.
Grabarzom aż oczy się zaświeciły. Schowali swoją butelkę z powrotem do grobu, opróżnili własne kubki i zapełnili nową kolejką. Rusty pierwszy raz widział, żeby ktoś wychylał kubek równie szybko, jak kieliszek.
- Czemu to zawdzięczamy szczodrość pana kierownika? - zapytał chudzielec.
- Widzicie panowie, mam do was sprawę - powiedział karzeł, podwijając poły płaszcza i siadając na ławce przed nagrobkiem. - Przedwczoraj pochowano tu niejakiego pana Kennedy'iego. I chciałbym dowiedzieć się, czy widzieliście ciało na własne oczy. Jeśli tak, to jak wyglądało, albo co mówili o nim lekarze? Szczerze mówiąc, interesują mnie wszystkie nietypowe szczegóły. Nawet te dotyczące gości i rodziny na pogrzebie.
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Mistrz Gry » 4 Wrz 2018, o 08:06

Dwójka starszych grabarzy spojrzała po sobie i widać po nich było, że w tym trio nie oni byli od rozmawiania; nabrali wody w usta i tylko spoglądali na ich najmłodszego kompana. Rusty nawet ucieszył się z takiego obrotu sprawy bo tamci nawet nie wyglądali szczególnie interesująco i... inteligentnie. Detektyw wiedział, że nie byli głupcami, jednak z pewnością ich wiedza nie wniosła by nic nowego do śledztwa. Chyba, że chodziło by o miejsca gdzie można było kupić nielegalny alkohol.
- Nicholas, weź Powiedz Panu jak było. - Mruknął tylko jeden i poprawił czapkę.
- Eeee... To ten. - Zaczął Rudy. Nawet jeżeli młodszy nie był jeszcze tak zdegenerowany to był na dobrej drodze do tego by za parę lat dogonić swoich mentorów od szpadla.
- Niewiele mogę Panu powiedzieć. Zabralimy ciało od łapiducha... znaczy lekarza i przywieźliśmy w trumnie do kostnicy gdzie se czekał na ostatnią posługę. Wiedzieliśmy ciało. Normalne było. Jak to trup. Wiadomo, że poszyty bo łapiduch mu przyczyn szukał. Ale tak to normalny.
- Do kostnicy, przed nabożeństwem przyszedł tylko jeden gościu chyba syn. Ale nie znam ich z imienia. Coś tam chwilę stał przy trumnie i poszedł sobie. A tak to w zasadzie nikt więcej. Tyle. Potem nabożeństwo było, ostatnia wycieczka i tyle. Zasypalimy chłopa. Niedługo kamieniarze pomnik stawiać będą. W sumie pogrzeb jakich pełno już w życiu widziałem. Ino gości mało jak na takiego ważnego gościa. A może on wcale nie był taki ważny skoro tak mało gościa było?
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 5 Wrz 2018, o 21:24

- Niestety obawiam się - powiedział karzeł - Że mógł być ważniejszy, niż się nam wszystkim wydaje.
Grabarze pokiwali głowami, jakby usłyszeli właśnie najgłębszą sentencję życia.
- Ale piniędzem to śmierdział - powiedział chudzielec - Widać po trumnie było.
- No - przytaknął mu gruby - Drewno dobre miał. Lakierowane, bez sęków.
Wymieniali się dalej zawodowymi uwagami odnośnie jakości trumiennego drewna i obicia wnętrza katafalku. Rusty jednak nie zwracał na rozmowę większej uwagi. Przemyślał sobie to, co usłyszał odnośnie syna pana Kennedy'iego. A potem przypomniał sobie jedną z powieści o Sherlocku Holmesie i wpadł na pomysł. Z racji tego, że pierwsze dobre wrażenie już osiągnął, a mężczyźni dalej raczyli się jego łapó... znaczy, prezentem, miał spore szanse na przekonanie ich. Musiał tylko użyć całego swojego uroku osobistego.
Pochylił się do przodu, opierając ramiona na kolanach i chwycił cylinder w dłonie.
- Widzicie, panowie - zaczął, spojrzawszy na niebo. Słońce powoli zaczynało zachodzić - Nie zdążyłem się nawet pożegnać z panem Kennedy'm. Na pogrzebie też mnie nie było, dlatego pytałem o gości.
Mężczyźni umilkli i z pewnym zafascynowaniem słuchali detektywa.
- Jego śmierć pozostanie dla mnie zagadką - kontynuował karzeł tonem rasowego filozofa - Tak samo, jak jej przyczyny. Żal mi jego osoby. Chciałbym zatem zobaczyć go po raz ostatni, pożegnać się należycie, tak, jak to robią w ojczyźnie moich dziadów. Dlatego miałbym do panów serdeczną prośbę - czy możecie jeszcze dzisiaj wykopać dla mnie trumnę pana Kennedy'iego?
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 13 Wrz 2018, o 10:35

Panowie nie spodziewali się takiej prośby. Spojrzeli się po sobie wymieniając między sobą więcej informacji niż kilka sąsiadek plotkując przez godzinę. Rusty był tego pewien. Znał takich ludzi. Zgranych, doświadczonych, wiedzących co i jak. Miny jakie mieli grabarze nie mówiły nic dobrego i zanim najmłodszy się odezwał detektyw wiedział już jaka będzie odpowiedź.
- Nie Panie, nie będziemy nikogo wykopywać. Na to jakiś papier trzeba. I lepiej znikaj stąd już. Nie mamy nic więcej do dodania. My nie hieny cmentarne, żeby po nocach kopać.
- Właśnie. - Dodał jeden ze starszych stając za plecami rudego.
- Wypierdalaj. - Poprosił drugi podnosząc z ziemi łopatę.
Obaj zaciskali pięści i wpatrywali się w małego detektywa nieprzyjaźnie; byli o krok od przejścia do rękoczynów. Czekali tylko na reakcję Rusty'ego.
Tak, właśnie. Rusty w zasadzie miał ostatnią szansę by wycofać się z cmentarza unikając solidnej porcji łomotu od grabarzy.
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 13 Wrz 2018, o 20:33

Scheisse, Scheisse, Scheisse.
Rusty wyczuł, co się święci. Nie przypadkiem przeżył te wszystkie lata w tym zawodzie. Dlatego czym prędzej nałożył cylinder na głowę.
- Dziękujęwidzenia - powiedział, zeskakując z ławki i oddalając się prędko. Starał się nie podnosić wzroku.
Żałował trochę, że rozegrał to w ten sposób. Może trzeba było jednak najpierw pokazać im jakiś lewy papierek, że niby pozwolenie na ekshumację. W końcu to tylko zapijaczeni grabarze - raczej nie rozpoznaliby urzędowego pisma, jeśli w ogóle potrafią czytać.
Przynajmniej dowiedział się, że któryś z synów mógł majstrować coś przy nieboszczyku. Szkoda, że ta krótka informacja kosztowała go całą flaszkę.
Gdy opuścił cmentarz zaczynało zmierzchać. O tej porze porządni ludzie kończyli pracę, wracali do domu albo już jedli kolację. Karzeł miał nadzieję, że Patrick Kennedy nie należy do tych "porządnych". A przynajmniej nie dzisiaj.
Skierował się zatem do "Jazz Hall'u". Chociaż na ulicach ruch zelżał, w okolicy lokalu dawało się odczuć jego znaczne natężenie. Rusty najpierw usłyszał lekki gwar i pomruki, a dopiero potem zobaczył sam budynek.
"Jazz Hall" z zewnątrz przypominał nieco operę lub filharmonię. Jego główne wejście, dobrze oświetlone, wychodziło na główną ulicę. Z okien wydobywał się poblask żółtych, przyciemnionych świateł. Goście tłumnie wlewali się do środka.
Większość przestrzeni wewnątrz zajmowała sala wypełniona stolikami z różną liczbą miejsc. Na wszystkich blatach stały świeczki, które rzucały drżące cienie na twarze siedzących przy nich ludzi.
Klienci wyglądali na ludzi z wyższych sfer. A przynajmniej na takich, którzy chcieli sprawiać takie wrażenie. Kobiety były modnie ufryzowane, ubrane w szerokie spodnie i koszule. Mężczyźni z przylizanymi włosami mieli na sobie szare garnitury i wzorzyste krawaty. Przy stropie unosił się dym z licznych papierosów i cygar.
Na drugim końcu sali mieściła się scena dla orkiestry. Czekały tam przygotowane wcześniej instrumenty, brakowało tylko samych grających.
Między stolikami krążyli kelnerzy, z tacami zastawionymi zamówionymi przez gości przekąskami. Wszyscy byli biali. Garson podszedł do detektywa.
- Jaki stolik dla pana? - zapytał, sięgając po płaszcz Rusty'iego.
- Tamten w rogu - wskazał stolik po prawej, przy ścianie. Niechętnie oddał płaszcz.
Kelner skinął głową i zaprowadził go na wskazane miejsce. Rusty odmówił poczęstunku (nie spodziewał się tutaj niskich cen), podziękował garsonowi i rozsiadł się wygodnie. Wyjął fajkę i tytoń z kieszeni, nabił ją zdecydowanymi ruchami. Na stoliku stała już popielniczka. Pomyśleli o wszystkim.
Karzeł zaciągnął się, spojrzał na scenę poprzez kłąb dymu. Miał nadzieję wypatrzeć gdzieś młodego Kennedy'iego, bez zwracania na siebie uwagi. Na razie był karłem, który przyszedł sobie do "Jazz Hall'u". Potem może będzie karłem chcącym kogoś udupić.
Z zadowoleniem pykał fajkę. Czekał.
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 18 Wrz 2018, o 14:40

Światła na sali przygasły i jednocześnie strumień reflektora ostrym kręgiem rozświetlił stojącą na scenie postać z mikrofonem. Mężczyzna w schludnym garniturze uśmiechał się do wszystkich szeroko.
- Proszę Państwa, nie będziemy specjalnie przedłużać. Czas na solidną porcję muzyki! Dzisiejszy koncert rozpocznie nasz Trio Jazz Hall wraz z Panem Patrickiem Kennedym na trąbce. Brawa!
Czerwona kurtyna ruszyła do góry a ostre światło reflektora zgasło. Teraz ciemność rozświetlały tylko niewielkie reflektory skierowane na muzyków. Pianistę, perkusistę i kontrabasistę.
Na czele grupy stał młodo wyglądający mężczyzna z trąbką w dłoni. Gdy tylko przyłożył ustnik do ust muzycy zaczęli grać. Momentalnie cała sala wypełniła się słodką i wolną muzyką, która czarowała słuchaczy. Nawet Rusty musiał przyznać, że zespół potrafił oderwać od rzeczywistości. Nastrój był nieziemski.

Koncert trwał dobą godzinę podczas, której Rusty bawił się całkiem dobrze. Na bok odłożył swoje profesjonalne podejście i dał się porwać artystom. Wszyscy bez wątpienia byli mistrzami w swoim fachu jednak zdecydowany prym wiódł Patrick. Swoją grą prowadził cały zespół. Bezbłędnie realizował tematy i totalnie odpływał w swoich improwizacjach. I nie nudził. Nie zalewał słuchacza bełkotliwym sznurem szybkich nut. Raczej bawił się frazą, ogrywał ją, nadbudowywał i pozwalał jej naturalnie prowadzić się w te obszary muzyki w które żaden kompozytor się nie zapuszczał. To był właśnie Jazz. Muzyczna impresja.

***

Rusty dostrzegł swoją szansę na rozmowę z Patrickiem gdy koncert się skończył i zaczęły się przygotowania do tanecznej części imprezy. Na scenie zaczęła się instalować większa orkiestra a część parkietu zaczęła być sprzątana by zrobić miejsce dla bawiących się par.
Patricki zasiadł przy jednym ze stolików i oddawał się rozmowie z dwiema blondynkami, które były nim wyraźnie zauroczone. Patrick wyglądał jak kocur, który wie, że za chwile zje dwie myszy ale jeszcze pozwala im się bawić w swoją mysią grę. Na jego twarzy było odmalowane błogie zadowolenie. Rusty doskonale wiedział, że jedna z tych dziewczyn spędzi dzisiejszą noc z utalentowanym trębaczem.
- A może, nawet obie? - mruknął do siebie karzeł.
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 18 Wrz 2018, o 21:41

Przez chwilę wyobraził sobie całą trójkę w jakimś ciasnym pokoiku na zapleczu, zatopionych w namiętnym uniesieniu, zaaferowanych własnymi ciałami. Które, przyznał w myślach, mieli całkiem niezłe. Nawet ten cały Patrick.
Ale zaraz zszedł na ziemię. W pracy jesteś - upomniał sam siebie. Jak to się mówi - głodnemu chleb na myśli. A głodny nie jesteś sobą.
Niemniej jednak, pomimo pewnych rozpraszających umysł spraw, Rusty był pewien, że na długo zapamięta dzisiejszy koncert. Już dawno nie słyszał w lokalu tak dobrego występu. No, może poza tym, co widział w „Jack Rabbit Slim’s”. Swoją drogą, będzie musiał niedługo znów odwiedzić Mię. Miał jej już trochę do powiedzenia.
Na tę, za krótką jak na jego gust, chwilę zapomniał o zmartwieniach i swojej pracy. Dopiero kiedy zbliżył się do stolika Kennedy'iego, z siłą armaty wymierzonej w brzuch, poczuł ciężar spoczywającej na jego barkach sprawy.
Na początku nie zwrócili na niego uwagi. Było to zrozumiałe, głową ledwo sięgał krawędzi stołu (kto zrobił je tak wysokie?). Jednak ta niewielka postać, czyhająca w pobliżu ich kostek, musiała wprawić ich w pewien dyskomfort, bowiem Rusty nie musiał się uciekać nawet do chrząkania, żeby zwrócić na siebie ich uwagę.
Kobiety, co nie zdarzało się często, nie sprawiły na nim zbyt dobrego wrażenia. Obie miały włosy obcięte na, tak zwanego, "boba", do tego szerokie, skrzące się cekinami opaski na czołach. Ich sukienki były równie błyszczące, ale całkiem eleganckie. Jedna trzymała drobną, urękawiczoną dłonią papierosa w długiej tutce. Dym z niego nawet nie przebił się przez ten z fajki karła.
Patrick wydawał mu się natomiast dokładnie taki, jak go sobie wyobraził po rozmowie z księdzem. Młody cwaniaczek, z charakterystycznym dla jego wieku przerostem gruczołu ego i ostrym, chronicznym zapaleniem osobowości, czyli po prostu zbytnią pewnością siebie. Tyle przynajmniej Rusty wywnioskował z jego wyglądu. Wiedział, że nie powinien tego robić, ale w obecności takich "chłopaczków" coś mu w środku tykało niczym metronom, powodując mimowolne otwieranie się przysłowiowego noża w kieszeni. Albo odciągania kurka rewolweru.
Nie dał jednak poznać po sobie, że najchętniej pozostałby przy swoim pierwszym wyobrażeniu z całą trójką w roli głównej. Był przecież profesjonalistą. Dlatego kulturalnie wyjął fajkę z ust, zawinął dłonią i wykonał teatralny, może nieco przesadzony, ukłon.
- Witam państwa serdecznie - powiedział, na powrót zaciągając się fajką - Moje nazwisko Vanderbeck. Rusty Vanderbeck.
- Muszę przyznać - zaczął, zanim ktoś odpowiedział - Że jestem wprost oczarowany pańskimi umiejętnościami, panie Kennedy. Aż ciśnie się na usta pytanie, gdzie się pan tego nauczył? Czy może jest to naturalny talent, kształcony od dziecka? Bardzo przepraszam, że przerywam tę, z całą pewnością, interesującą i budującą konwersację, ale nie mogłem się powstrzymać i nie zapytać - pochylił się w stronę kobiet - Chyba nie obrażą się panie, że dołączę do stolika?
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 25 Wrz 2018, o 11:02

- Och, nie. Nie będziesz Pan przeszkadzał. - Powiedział Patrick wpatrując się w detektywa swoimi dużymi oczami w których widać było drgające ogniki radości. - Dziewczęta idźcie przypudrować nos. Dołączę do Was później. Mam do załatwienia parę spraw. Jak się domyślam związanych z moją przeszłością.
Dziewczyny spojrzały z nieukrywaną niechęcią na karła. Na Rustym nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Miał całe życie by przywyknąć do niechęci społeczeństwa.
- Oczywiście, kotku. Poczekamy. - Powiedziała jedna z nich. - Chodź Marge. Rzeczywiście przyda mi się odrobina odświeżenia.
Obie wstały i posyłając Patrickowi zalotne spojrzenia i całusy ruszyły w stronę łazienek.

Usiedli na przeciwko siebie; Rusty czuł, że jego krzesło jest przyjemnie rozgrzane tyłkiem Marge. Mąciło to jego spokój.
- Słucham zatem. - Zaczął Patrick. Był przystojny, zadbany i dobrze ubrany. Nie szczędził też na perfumach. - Na jakie pytania mam udzielić odpowiedzi? Od razu odpowiem na jedno z nich. A nawet na dwa. Nie zabiłem ojca. I nie, nie mam pojęcia, kto mógł chcieć jego śmierci. A wróć, gdzie moje maniery. Może napijemy się przy tym?
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 26 Wrz 2018, o 22:34

Propozycja była iście kusząca. Rusty nie wątpił, że w miejscu, gdzie kelnerzy za jedną noc dostają napiwki większe niż średnia krajowa w komunistycznych państwach, alkohol będzie swobodnie dostępny. Zdziwiłby się, gdyby było inaczej.
Gdy usiadł przy stole, zgarnął z blatu resztki brokatu, najpewniej pochodzące z twarzy którejś z kobiet.
- Słyszałem, że podają tutaj całkiem niezły strudel - powiedział, uśmiechając się do Patricka - Próbował pan już?
Chłopak wydawał się zbity z tropu; pokręcił głową zmieszany.
- Cóż, znam zatem odpowiedź na moje pierwsze pytanie - zaczął ponownie Rusty - Jednak bardziej interesuje mnie, czy długo pan gra? Nie jest to chyba zbyt opłacalny zawód?
Zanim Patrick odpowiedział, podszedł do nich garson. Rusty uniósł palec i zwrócił się do kelnera.
- Dwa strudle - powiedział - Dla mnie i dla tego uprzejmego pana. Do tego, dla mnie małe espresso, a dla pana...
- To, co wcześniej - przerwał mu Patrick.
- ... to, co wcześniej - dokończył zamówienie karzeł. Kelner skinął głową i odszedł.
- Szybko się pan zorientował, z kim przyjdzie panu rozmawiać - kontynuował detektyw - Czyżbym aż tak się wyróżniał? Niemniej jednak, dobrze pan odgadł naturę moich pytań. Ale od razu chciałbym zapewnić, że będą tylko czystą formalnością. Może je pan traktować jako przyjacielską pogawędkę.
Patrick nie wyglądał na zachwyconego "pogawędką".
Tymczasem garson wrócił ze srebrną tacą na ramieniu. Kiedy stawiał przed chłopakiem szklankę z dzwoniącym wewnątrz lodem, Rusty klepnął się w czoło.
- Zapomniałem o śmietance - powiedział, ni to do Patricka, ni to do kelnera - Wybaczenia upraszam.
Kiedy znowu zostali sami, Patrick chwycił za widelczyk.
- Proszę zaczekać na krem - Rusty z przerwał mu, unosząc dłoń.
Gdy nieco urażony chłopak chwycił szklankę, karzeł spróbował kawy. Potem dosypał dwie łyżeczki cukru, spróbował ponownie. Dodał kolejne dwie.
- Nie ukrywam - kontynuował detektyw - Że z racji pańskich powiązań rodzinnych, można by się spodziewać, że razem z bratem zechce pan przejąć kiedyś działalność po ojcu. A tymczasem chyba się na to nie zanosi, prawda? W końcu częściej przebywa pan tu, niż w rodzinnym domu.
Po raz kolejny przerwał im kelner. Z niewielkiej miseczki nałożył im po łyżce ubitej, gęstej śmietanki na strudlach, po czym odszedł.
Obydwoje zjedli po kawałku. Rusty, przeżuwając francuskie ciasto z jabłkami, skinął głową w stronę rozmówcy.
- I jak? - zapytał z pełnymi ustami. Chłopak skinął głową i przełknął - Całkiem niezłe, prawda?
Patrick obserwował jak detektyw wkłada sobie do ust następny kawałek, przeżuwa energicznie i popija na koniec kawą. Taka ilość cukru i kofeiny, na tak mały organizm, musiała działać jak wiewiórka na brytana. Ale Vanderbeck widocznie się tym nie przejmował.
- Bo widzi pan - podjął Rusty - Ja raczej nie zadaję pytań, na które ludzie nie znają odpowiedzi. Jaki wtedy sens miałoby samo ich wypowiadanie? Byłoby to czyste marnotrawstwo powietrza. Dlatego ja - wytarł usta serwetką - Nie będę stawiał pana w tej niezręcznej sytuacji, oczekując od pana czegoś, czego pan nie wie. Ja chciałbym, żeby powiedział mi pan to, czego jest pan pewien. Dlatego zaczynamy od rzeczy prostych. Jak pana wcześniejsza kariera, stosunki z rodziną, może problemy finansowe. Tylko tematy znane. Z nimi nie powinien mieć pan problemu.
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 5 Paź 2018, o 09:06

Patrick zaczął mówić. Na początku niezbyt wylewnie, ale Rusty wiedział, że ludzie potrafią się przed nim otworzyć. I tym razem też tak było. Wystarczyło nienachalnie czekać i być miłym; jego karla postura sprawiała, że rozmówcy nie widzieli w nim zagrożenia.
Rusty zaczął notować.

- Patrick Thomas Kennedy (drugie imię po ojcu)
- urodził się w 1890 r. w Bostonie jako drugi syn Thomasa Fridericka Kennedy. Jego matką była III żona TFK Maria Kennedy z domu Walters.
- Maria zmarła gdy miał rok czy dwa; nie pamięta matki.
- Dzieciństwo spędził w Oldbarn pod opieką opiekunek i niań.
- Ojca praktycznie nie znał; ten dużą część swojego życia przesiedział w Bostonie a gdy pojawiał się w Oldbarn nie poświęcał swemu dziecku takiej uwagi.
- Ze starszym o 10 lat Jamesem Friderickiem Kennedym też nie miał najlepszych relacji. Gdy Patrick był już świadomym dzieckiem spragnionym towarzystwa James tkwił już w szkołach w Bostonie i wchodził w wiek młodzieńczy.
- Patrick był więc skazany na samotność.
- Często widział brata w towarzystwie ojca gdy razem przyjeżdżali z Bostonu.
- Patrick zazdrościł starszemu bratu relacji z ojcem. Nie powiedział tego w prost, ale to widać.
- W szkole nie specjalnie mu szło i nie był takim pilnym i doskonałym uczniem jak James. James był pierwszy pod każdym możliwym względem. Patrickowi nie zależało. Chyba nawet specjalnie. Wyjazd na studia pozwolił mu odżyć! Nienawidził życia w Oldbarn i w Bostonie.
- Próbował studiować na kilku uczelniach. Żadnej nie skończył. Tylko w nowym orleanie odnalazł miłość do muzyki.
- wrócił do Bostonu na początku tego roku. Nie chciał zdradzić po co. Wyraźnie coś ukrywa.
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 8 Paź 2018, o 21:08

Z namaszczeniem odjął stalówkę pióra od kartki i nałożył pokrywkę. Chciał wyglądać, jakby dalej prowadził swobodną rozmowę.
Resztki strudla ze śmietanką leżały na ich talerzach. Całość wyglądała jak scenka rodzajowa z jakiegoś obrazu - zamazane postacie ludzi przy pozostałych stolikach, światła w tle, a na pierwszym planie oni - karzeł i mężczyzna, patrzący sobie głęboko w oczy. Rusty już wyobrażał sobie, co by było, gdyby zostali posadzeni naprzeciwko siebie podczas piątkowej kolacji.
- Cóż, widzę jednak, że pomimo, delikatnie mówiąc, kiepskich relacji z ojcem, postanowił pan przyjechać na jego pogrzeb. Bardzo kurtuazyjnie - powiedział Rusty.
- Nie wypadałoby nie przyjechać - odparł na to Patrick - Był w końcu głową rodziny.
- A teraz został nią James, prawda? - zapytał Rusty, patrząc mu w oczy. Zapełgała w nich iskierka ukrytego gniewu.
Patrick nie odpowiedział.
- Wydaje mi się, że pogrzeb jest tylko przykrywką dla jakiegoś ważniejszego celu, prawda? - detektyw pochylił się w stronę mężczyzny i ściszył głos - Jest coś, o czym mi nie powiedziałeś, czuję to. Robisz mnie w olbrzymiego wała, a to mi się nie podoba. Ale jeśli taka gra ci odpowiada, to proszę bardzo, Die Show muss weitergehen. Tylko ostrzegam cię - uniósł palec - zrobiłeś się cholernie podejrzany. A takim rzadko daję spokój.
Odchylił się wygodniej, założył nogę na nogę.
- Tak, jak obiecałem - kontynuował karzeł już normalnym tonem, świadom emocji, jakie wywołał w rozmówcy - Nie zadaję pytań, na które nie będzie pan znał odpowiedzi. Dlatego nie pytam - spojrzał nie niego znacznie, podkreślając słowa "nie pytam" - o drogą małżonkę pańskiego brata, Ewę, ani o niejaką Abby Cole. Niemniej jednak, informacje o wspomnianych kobietach wcale by mi nie wadziły. Mam jeszcze jednak inne pytania. Mianowicie o sam pogrzeb i gości, a raczej ich brak. Ponoć było ich zaskakująco mało, jak na tak wpływowego człowieka, jak pan Kennedy, nieprawdaż?
Patrick dalej słuchał go uważnie.
- Tym bardziej zastanawia mnie osoba, która wygłosiła pożegnalną mowę dla pańskiego ojca. Skoro nie zrobili tego jego synowie, kto przejął tę, jakże zaszczytną, rolę mówcy?
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 16 Paź 2018, o 12:28

Patrick nie zraził się słowami Rusty'ego. A przynajmniej chciałby by tak to wyglądało, bo gdy się odezwał do uszu karła dotarł głos osoby poruszonej, niepewnej, wątpiącej. To był już zauważalnie inny Patrick. I maska szelmowskiego uśmiechu wcale nie zakrywała tego faktu.
- Po pierwsze. To nie jest do końca tak, że przybyłem tutaj na pogrzeb ojca. Przyjechałem na wyraźne zaproszenie Jamesa. I odbyło się to na dobry miesiąc przed śmiercią ojca. Brat wspominał coś, że ojciec miał problemy ze zdrowiem. Cóż... Jeżeli faktycznie miał to nie widziałem tego. Normalnie nie przyjąłbym tego zaproszenia. Nie ma pomiędzy mną a bratem wielkiej miłości. Niestety życie zmusiło mnie do tego. Przyjechałem do ojca prosić go o pomoc finansową. Mam pewne problemy... Nie lubię o tym mówić, ale myślę, że nie ma co tego ukrywać. Moje ostatnie inwestycje okazały się być trochę chybione. Nigdy o nic ojca nie prosiłem. Liczyłem na wyrozumiałość. Przeliczyłem się. Postanowiłem zostać jednak w Bostonie szukając szans na pożyczkę i jakichś inwestorów. Póki co równie nieskutecznie.

- O żonie nie wiem zbyt wiele. Poznali się chyba na studiach. I tam się pobrali. Wiem, że przez jakiś czas było o niej głośno w Bostonie. Bo proszę Pana, proszę sobie to wyobrazić, że moja cicha szwagierka jest w pełni wykształconym lekarzem.

- Abby, abby... Nie wiem. To chyba jest szefowa służby w domu ojca.
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 19 Paź 2018, o 20:44

Dobrze, dobrze... Łupina pozornego spokoju i pewności siebie pękła, ukazując Rusty'iemu zaledwie zalążek ukrytych zamiarów. Ale na chwilę obecną mu to wystarczało.
- Widzę zatem - zaczął karzeł - Że wie pan jednak więcej, niż na początku sugerował. Może już pan wziąć ten wdech. Nie mam więcej pytań.
Zawsze, kiedy wypowiadał tę frazę, czuł się, jakby siedział na sali sądowej.
Zauważył, że Marge razem z koleżanką znudziły się czekaniem, bo zaczęły powolny slalom między stolikami w ich kierunku. Szły powoli, żeby detektyw na pewno je zauważył i zdążył się oddalić.
- Dziękuję zatem za, jakże miłą, rozmowę - karzeł zeskoczył na ziemię, zostawił na stoliku zapłatę za swojego strudla i wsadził ustnik fajki między zęby - Było mi bardzo przyjemnie. Do rychłego zobaczenia, panie Kennedy.
Wychodząc, minął Marge. Rzuciła mu w przelocie spojrzenie, które z pewnością należało do jej najbardziej "złowieszczych".
Garson podał mu płaszcz i uprzejmym gestem wskazał wyjście. Rusty podziękował grzecznie i wyszedł, zadowolony z efektów swojej pracy.
Do swojego mieszkania miał kawałek drogi, a zatem i czas na rozmyślania. Zaintrygowała go wiadomość o zawodzie Evangeline. Jako lekarz mogła służyć radą zarówno denatowi, jak i komuś, kto zdecydował się zakończyć przedwcześnie jego ziemską wędrówkę. Rusty'iemu bardzo nie podobały się konotacje, przychodzące mu do głowy, kiedy myślał o Evie i dziwnej przypadłości zmarłego. Szkoda tylko, że jego wiedza prawnicza nie obejmowała nauk medycznych.
Ciekawe, dlaczego Patrick wspomniał, że o Evangeline było kiedyś głośno w Bostonie. Nie słyszał o niej. Ciekawe, co mężczyzna mógł mieć na myśli. Chyba trzeba będzie znowu odwiedzić któregoś dobrodusznego "karczmarza".
Zajęty własnymi myślami nie zwrócił uwagi na upływ czasu i bruku pod nogami. Szybko znalazł się w swojej dzielnicy, a potem we własnym mieszkaniu. Ale wtedy był już na tyle zmęczony, że po krótkiej kąpieli zasnął z niemal pustym umysłem.

17 października, czwartek - poranek

Rusty szybkim krokiem przemierzał ulice Bostonu. Obudził się wcześnie. Spał źle i za krótko; czuł się zmęczony i roztargniony. Miał tylko nadzieję, że do wieczora poprawi mu się humor. Musiał wypocząć przed jutrzejszą kolacją.
Na razie skupił się na sprawach przyziemnych. I, chociaż przyszło mu to z trudem, zmusił się do zogniskowania myśli. Przydadzą mu się.
Minął wydział medyczny Uniwersytetu Harvarda i skierował się do równie dużego, budzącego podobny niepokój budynku. Biblioteki uniwersyteckiej.
To nie tak, że nie lubił czytać. Czytał, całkiem sporo, nie tylko ustaw i kodeksów karnych, biblioteki kojarzyły mu się jednak nie najlepiej. Może dlatego, że wysokość tych wszystkich półek go nieco przytłaczała. A może z powodu bibliotekarki, którą spotkał w podstawówce. Obie opcje były wystarczająco traumatyczne.
Wszedł przed dwuskrzydłowe odrzwia, przeszedł przez wyłożony siwymi płytkami hall i znalazł się w rozległej czytelni. I mając na myśli "rozległej", myślał o naprawdę rozległej czytelni.
Zanim jednak zanurzył się w rzędy półek, regałów i stolików z zielonymi lampkami, podszedł do biurka, przy którym siedziała młoda dziewczyna w okularach. Zapytał o katalog zbiorów i został zaprowadzony przed drewnianą ścianę pełną małych szufladek. Dziewczyna, całkiem zmyślnie, zauważyła, że będzie miał problem z dosięgnięciem segmentów powyżej litery "R", toteż pomogła mu w poszukiwaniu odpowiednich książek.
Niedługo później Rusty położył na wolnym stole stos książek przewyższający go znacznie. Były to podręczniki akademickie dla kardiologów i kardiochirurgów, leksykony chorób i schorzeń, prace naukowe najznamienitszych lekarzy i farmaceutów, jeden z wielu (zbyt wielu) tomów dotyczących farmakologii stosowanej w chorobach serca i układu krążenia. Poza tym, znalazł jeszcze jakieś artykuły, jeden nawet po niemiecku, z rysunkami i pierwszymi prześwietleniami różnych organów i członków. Niektóre tytuły brzmiały bardzo podobnie, ale miła dziewczyna poradziła mu, żeby przeszukać wszystkie. Patrzyła przy tym na niego, jak na biednego studenta, któremu przypadł jakiś niewdzięczny temat pracy zaliczeniowej.
Już kiedy otworzył pierwszą książkę, pożałował, że nie może tu wyjąć swojej fajki i zapalić. Zamiast tego rozpiął guziki kamizelki, odrzucił jej poły na boki i zabrał się za lekturę. Miał nadzieję znaleźć cokolwiek o zbyt rozrośniętym sercu, jego zwapnieniu lub chociaż zwykłej niewydolności.
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 30 Paź 2018, o 16:03

Zanurzył się w świat medycznych terminów, rycin, opisów i wywiadów. Zderzył się z akademicką nauką i mniej oficjalną felczersko - zielarsko - ludową wiedzą. Wszystko to rzuciło się szturmem do jego umysłu powodując u niego wysyp rozmaitych objawów; gdy czytał o dusznościach odczuwał je, gdy czytany tekst opowiadał o arytmii jego serce kołatało się w piersi i szalało niczym młot na kowadle.
Potrzebował przerw, nie mógł wysiedzieć w jednej pozycji, a gdy sterty ksiąg wokół niego piętrzyły się coraz wyżej on coraz więcej zaczynał mówić do siebie. Sterty notatek rosły a potok słów robił się coraz gęstszy.
I głośniejszy.
Na początku starał się jednak hamować bowiem nie chciał wyjść na nietaktownego gbura. Bardzo szybko jednak przestał nad tym panować. Parę razy zwrócono mu gniewne (i raczej głośne) "Ciiiiiiiiiii", a wszyscy studenci, którzy przewinęli się przez ten czas prze bibliotekę z pewnością uznali gadającego do siebie karła za wariata. Jeden, bardziej śmiały, podszedł do Rusty'ego i zapytał:
- Halo, halo, kolego. Zaprowadzisz mnie do swojego garnca ze złotem? - Wybuch wesołości pośród pozostałych studentów, obserwujących tą scenę z boku był dla Rusty'ego znakiem, że powinie sobie zrobić przerwę.

W ramach przerwy zjadł obiad w najbliższej jadłodajni jaka znajdowała się w pobliżu. (trafił tam na tą sama grupę studentów i to samo pytanie).

Po powrocie do biblioteki Rusty nagromadzona wiedza na nowo zaczęła szturmować świadomość detektywa. Przerwa jednak pozwoliła mu podejść do zadania ze odświeżonym umysłem i całość prac poszła mu szybciej.
Finalnie jednak wyszedł z biblioteki zrezygnowany. Bo pomimo pozytywnego nastawienia i sporej pracy jaką włożył w poszukiwania nie uzyskał żadnej jednoznacznej odpowiedzi. Wnioski i uwagi jakie sobie zanotował w swoim dzienniku były bezużyteczne wobec braku konkretnych danych o stanie zdrowia pacjenta i dokładnych badań serca. (Dane, które uzyskał od koronera były niewystarczające).
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 5 Lis 2018, o 19:29

Nie wiedział, jak to się stało, ale, jak nigdy w życiu, książki nie dały mu odpowiedzi. Zalała go fal ogromnego współczucia dla biednych studentów nauk ścisłych, którzy musieli wyłuskiwać jakoś te wszystkie informacje z książek, które dostarczały niepełnych albo sprzecznych wiadomości. Kiedy on studiował, mógł znaleźć wszystko, czego potrzebował na egzaminy w książkach. Wtedy podziękował sobie w duchu za wybranie prawa.
Niemniej jednak uczucie niesmaku i rozczarowania pozostało. Zbliżał się wieczór, więc nie bardzo wiedział, co może jeszcze zrobić dzisiejszego dnia. Dlatego postanowił, że odwiedzi w końcu Mię.

17 października, czwartek - późny wieczór

Była wtedy w Bostonie taka dzielnica, w której jasno robiło się dopiero nocą. Zupełnie, jakby wszyscy czekali tam, aż ostatni promień słońca zniknie za poszarpanym zarysami budynków horyzontem, skrywając miasto pod całunem ciemności. Zwykle ludzie bali się zmroku, a ci „porządni” mieszkańcy dawno skryli się w bezpiecznych domach, by wkrótce zgasić światła i położyć się spać. Trzeba było przecież wcześnie wstać następnego dnia. I następnego, i jeszcze kolejnego.
Byli też tacy, co ożywali dopiero po nastaniu ciemności. Pojawiali się wtedy znikąd na ulicach, wędrowali w sobie tylko znanych sprawach, każdy zajęty własnymi myślami i problemami. To było trochę jak równoległy wymiar – ten sam ruch, co za dnia, te same problemy. Tylko wszystko odbywało się jakby na czarno-białym ekranie świata.
W całej tej krzątaninie, w pogoni za czymś znanym tylko zainteresowanym, pomiędzy nogami przechodniów i wieczorną mgłą, Rusty również podążał w sobie tylko znanym kierunku. On jednak miał czas, nie spieszył się, przypatrywał mijanym osobom. Oto mężczyzna, który wyminął go szybko, ze zmarszczonymi brwiami. Może zabawił za długo w jakimś barze i teraz pędzi do domu, odebrać burę od żony? Może właśnie z domu się wyrwał, a pędzi do pubu, do znajomych, bo jest już spóźniony na umówione od dawna spotkanie? Tego Rusty nie wiedział, mógł tylko przypuszczać. Właśnie to lubił podczas każdego spaceru, czy to nocnego, czy dziennego – obserwowanie. Z twarzy tych setek ludzi, których mijał każdego dnia, wyczytywał ich emocje, odczytując tym samym, co ich spotkało. Smutni, weseli, przygnębieni, zamyśleni – każdy nosił jakąś historię. Pewnie nie wszystkie były ciekawe, ale domyślanie się ich już samo w sobie było interesujące.
W owej dzielnicy, o tej właśnie porze, ruch dopiero się zaczynał. Mieściła ona bowiem ten słodki miąższ Bostonu, za dnia ukryty pod skorupką pozorów, zasad i manier. To tutaj zbierali się ci, którym w życiu nie wystarczała tylko praca i chwila na obiad w domu z rodziną. To tutaj przychodzili wszyscy, którzy pragnęli zaznać rozkoszy zabawy i beztroski.
W innych miastach takie miejsca nazywano dzielnicami rozpusty. W żargonie bostończyków posługiwano się terminem „miejsce odpustu”, bowiem to tam można było chociaż na chwilę zapomnieć o problemach doczesnego świata.
W miejscu odpustu znajdowało się wszystko, czego mógł potrzebować ciężko pracujący, nie zawsze uczciwie, człowiek. Obok domów publicznych znajdowały się bary, puby, restauracje, tańsze i droższe hotele, lombardy i kasyna. Wielu ludzi wydawało tam swoje pieniądze, tyle samo osób je zarabiało. Miasto w środku miasta, taki Watykan Stanów Zjednoczonych. Może nie całych, ale na pewno Bostonu.
Wbrew pozorom nie paliły się tam żadne czerwone latarnie. Wąskie uliczki rozjaśniał żółty blask, który odbijał się od zmoczonego deszczem bruku, przypominając obrazy malowane akwarelą. Wiele restauracji wystawiało stoliki na zewnątrz, a goście pubów często wychodzili zapalić na zewnątrz, toteż to niczym niezmącone uczucie beztroski przenosiło się również na ulice.
Tutaj nikt nie patrzył się krzywo na karła w płaszczu i cylindrze. Oglądali się dalej, to oczywiste, ale nie z niechęcią czy pogardą, lecz po prostu zwykłym zainteresowaniem człowieka, który zawiesza wzrok na pierwszej lepszej rzeczy, wybijającej się z rutyny ceglanych budynków. Dzielnica odpustu wręcz słynęła z tolerancji, nikt przecież nie będzie przepędzał potencjalnych klientów. W tym miejscu, jak w całych Stanach Zjednoczonych, niepodzielnie rządził pieniądz.
„Jack Rabbit Slim’s” mieścił się w całkiem urokliwej uliczce. Była wąska, brukowana, przypominała te we włoskich miasteczkach. Lokal mieścił się w trzypiętrowej kamienicy – na parterze znajdował się bar, resztę pięter zajmowały pokoje dla gości.
Nie był to zwykły bar, ani tym bardziej burdel. To miejsce łączyło obydwie te instytucje w swój wyjątkowy sposób. Dlatego „Jack Rabbit Slim’s” miał wielu klientów, prawie wszystkich stałych.
Rusty również nie przychodził tu pierwszy raz. Wyjątkowo upodobał sobie ów lokal, głownie ze względu na obsługę i jedną osobę, dla której zjawiał się regularnie.
Już przy wejściu w uliczkę słychać było stłumioną muzykę. Gdy karzeł otworzył drzwi, owiało go ciepło wielu gości i muzyki do charleston’a. Wewnątrz trwała już zabawa.
Na parterze znajdowała się przestronna restauracja. Naprzeciwko drzwi, w drugim końcu sali, niemal na całej długości ściany, rozciągał się kontuar, za którym widniały półki zastawione butelkami z zawartością na pewno nie dozwoloną do sprzedaży. Między wejściem a barem stały większe i mniejsze stoliki, niemal wszystkie zajęte. Po lewej stronie znajdowała się nieco odosobniona część, dla tych, którzy przyszli tu porozmawiać przy stole bilardowym. Po prawej, za rzędami stolików, widniała niewielka scena. Dobrze oświetlona, wyposażona nawet w kurtynę oraz odpowiednie miejsce dla muzyków poniżej. Skromna orkiestra przygrywała właśnie tańczącym na scenie kobietom w skąpych sukienkach, pełnych cekinów, piór, pereł i wszystkiego, co tylko mogło się świecić.
Po lewej od baru znajdowały się schody wiodące na kolejne piętra z pokojami. Co jakiś czas ktoś wchodził albo schodził, zazwyczaj w towarzystwie jednej z wystrojonych kobiet, które krążyły po sali, podawały drinki lub zajmowały miejsca przy stolikach. Jak zwykle w takich miejscach, trzeba było uważać, komu składa się propozycje i proponuje pieniądze – goszczące w lokalu kobiety postanowiły nie odróżniać się od tych pracujących.
Pomimo wczesnej pory, żaden z klientów nie wyglądał na niezadowolonego z życia. Ten stan pojawiał się zazwyczaj po pewnym czasie spożywania alkoholu i przebywania w podobnym miejscu, dlatego Rusty zdziwił się, że tyle osób przyszło tu jeszcze przed nim.
Podszedł do baru, za którym stał chudy, wąsaty mężczyzna. Był całkiem młody jak na barmana, mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Rusty jednak dobrze znał męża samej burdelmamy.
- Benny – przywołał go karzeł, siadając na wysokim stołku. Stopami nie sięgał stopnia.
- Rusty! – barman odwrócił wzrok od tancerek i uścisnął mu rękę nad ladą. – Dobrze cię widzieć. Jak życie?
- Jakoś leci – odparł, uśmiechając się.
- To co zwykle?
- No raczej, nie inaczej.
Po chwili pojawiła się przed nim szeroka szklanka, do połowy wypełniona destylatem kukurydzianym, leżakującym dwa lata w dębowej beczce po Sherry, przelanym później przez węgiel drzewny, w którym to płynie podzwaniały kostki zamrożonej wody. Potocznie – whisky. I to najlepsze, jakie można było dostać w bostońskich barach, zwłaszcza w czasie prohibicji.
- Gdzie zapodziałeś żonę? – zapytał karzeł znad szklanki.
- Gdzieś za kulisami.
- Dobra okazja, żeby popatrzeć – wskazał skinięciem głowy w stronę sceny.
Benny uśmiechnął się szelmowsko.
- Mam to na co dzień, a jeszcze mi się nie znudziło.
Rusty parsknął i pociągnął kolejny łyk. Tancerki zakończyły występ, z widowni posypały się oklaski i gwizdy. Dziewczyny zeszły ze sceny, goście którzy wstali, usiedli na powrót, a orkiestra zaczęła grać następny utwór. Zaczął się bardzo powoli, od jednej struny kontrabasu, poruszanej przez czarnego muzyka. Reszta grających pstrykała palcami do rytmu. W tym czasie zza kulis na scenę wyszła kobieta. Miała kręcone włosy w kolorze jasnego piwa, a usta pomalowane na głęboką czerwień. Ubrana była w długą, obcisłą sukienkę bez ramion, skrzącą się od złotego i czarnego brokatu. Zgrabnymi, urękawiczonymi dłońmi ujęła mikrofon. Jej sylwetka nie pasowała do standardów, jakich trzymały się teraz kobiety, ponieważ miała pełne biodra i taki sam biust. Pomimo tego, kiedy zjawiła się na scenie, mężczyźni najpierw umilkli, a potem przywitali ją gwizdami i brawami.
Kontrabasista zmienił rytm, pozostali dalej pstrykali palcami. Sylwia Reinhart, właścicielka „Jack Rabbit Slim’s”, burdelmama i znana w okolicy śpiewaczka, zaczęła robić drugą z rzeczy, które w życiu potrafiła najlepiej.
Głos miała piękny – głęboki, zachrypnięty. Mówiło się o takim, że jest „przepity”, że praktykujące alkoholiczki dysponują takim. Sylwia jednak znajdowała się wśród tych, którym prohibicja nie doskwierała, ponieważ jak długo Rusty ją znał, stroniła od alkoholu.
Pianista włączył się delikatnie w jej śpiew, zaraz dołączyli pozostali. Sylwia wydobywała ze swojego głosu wszystko, co można było, a gdy śpiewała wysokie nuty, Rusty dojrzał, jak niejeden słuchający napina mięśnie na szyi.
Sylwia stała co prawda w miejscu, ale nikt inny nie potrafił się przy tym ruszać, tak jak ona. Kobieta całą sobą emanowała wręcz burzą erotyzmu, zamkniętego w tych przepełnionych emocją ruchach. Oczy wszystkich widzów podążały za jej dłońmi, kreślącymi linie wzdłuż obfitych bioder, wklęsłej talii i szerokiej piersi.
Wydawało się, że nie można zaśpiewać wyżej, jednak Sylwia to zrobiła. Zakończyła piosenkę scatem, przy którym chowała się niejedna śpiewaczka operowa.
Widownia wybuchła oklaskami. Mężczyźni wstali i gwizdali, skądś na scenę poleciał kwiat. Sylwia ukłoniła się, wysłała dłonią pocałunek w stronę baru i zeszła ze sceny. Oklaski trwały jeszcze długo, dopiero następny utwór wyciszył widzów.
Sylwia w tym czasie przecisnęła się między klientami i podeszła do baru.
- Rusty – przywitała go uściskiem – Jak miło cię widzieć! Minęło trochę czasu.
- Miesiąc zaledwie.
- Cóż to się stało? – odparła kokieteryjnie – Nie stać cię już na nasze usługi?
- Miałem trochę spraw na głowie – odparł z nikłym uśmiechem – Zastałem Mię?
- Oczywiście – Sylwia machnęła dłonią, jakby dotyczyło to jakiejś drobnostki – Zaraz po nią pójdę. Podobał się występ?
Rusty wyszczerzył zęby w odpowiedzi.
- Owszem. Mają całkiem zgrabne nogi.
Sylwia pacnęła go w czoło, ale zaśmiała się, tak samo, jak Benny. Wyminęła kontuar i zniknęła na schodach.
Po krótkiej chwili wróciła, a z nią przyszła Mia. Burdelmama podała Rusty’iemu kluczyk.
- Macie swój ulubiony pokój – powiedziała z uśmiechem.
- Dziękuję – odebrał klucz, całując ją w dłoń.
Pokój znajdował się na drugim piętrze. Należał do tych najdroższych, bo był przestronny i nie było w nim słychać hałasów z niższych pięter. Stało tam duże, pościelone łóżko, dwie szafki z nocnymi lampkami oraz sporych rozmiarów szafa. Naprzeciw drzwi umieszczone były okna, wychodzące na miasto i uliczkę w dole.
Nie zapalali światła. Mieli swój własny rytuał, praktykowany przy każdym spotkaniu. Mia pomogła Ruty’iemu zdjąć marynarkę i kamizelkę, on sam odwiesił płaszcz i cylinder. Gdy ona zasłaniała okna grubymi, ciemnymi kotarami, karzeł wyciągnął z kieszeni spodni wszystkie rzeczy i położył je na komódce przy wieszaku. Buty zostawili również przy drzwiach. Razem zapalili lampki przy łóżku i położyli się – Rusty po lewej, Mia po prawej.
W ten sposób zawsze zaczynali spotkania. Spotkania, bo nie były to schadzki, randki ani tego typu rzeczy. Wbrew pozorom oraz wszelkim znakom na niebie i ziemi, detektyw nie przychodził tu po to, po co zazwyczaj przychodzi się do burdelu.
Rusty’iego i Mię łączyła dziwna relacja. Nie do końca przyjaźń, nie do końca współpraca. Karzeł przychodził co jakiś czas do niej, zamykali się na całą noc w pokoju i rozmawiali. Właściwie, w większej części był to jego monolog. Spowiadał się przed Mią ze wszystkich myśli, pomysłów i spostrzeżeń. Mówił o pracy, o sobie, o innych ludziach. Czasami rozmawiali o sobie.
Rusty wierzył, że takie spotkania pomagają mu zachować trzeźwość umysłu, że nie pozwalają mu zwariować lub popaść w zupełną melancholię. Mia natomiast była wspaniałym słuchaczem – nie komentowała, nie mówiła, jak ona by coś zrobiła, czy powiedziała. Była jego głosem rozsądku, kimś, kto przechowywał tajemnice i pomagał z nimi żyć.
Każdy człowiek musi mieć kogoś, komu może się zwierzyć. Niektórzy mają rodzinę, partnerów, bliskich przyjaciół. A Rusty miał Mię. Swój jedyny stały punkt we wszechświecie.
Położyła się obok niego jak zawsze – na brzuchu, z uniesionymi i skrzyżowanymi nogami. Patrzyła tymi sarnimi oczami, w blasku lampek wyglądającymi na czarne, jednak on wiedział, że w rzeczywistości są brązowe. Mia nosiła długie, ciemne włosy, zawsze rozpuszczone, co teraz było wśród kobiet rzadko spotykane. Proste pasma okalały owalną twarz z lekko zaostrzonym podbródkiem. Podczas gdy większość jej koleżanek nosiła proste, podłużne spódnice lub spodnie, ona ubierała się w długie sukienki, zwężane lekko w talii. Odsłaniała więcej, niż pozostałe kobiety, chociaż w jej zawodzie było to normalne. Od przyjętych wzorców odstawała strojem i fryzurą, wbrew panującej modzie nie paliła, malowała się rzadko i skromnie. Mia zawsze postępowała po swojemu i w jakim świecie by się nie znalazła, zawsze była inna, zawsze się wyróżniała.
Właśnie przez to Rusty zaczął się z nią spotykać.
Jak zwykle, minęła chwila, nim ktoś się odezwał.
- O czym dzisiaj chciałbyś mi opowiedzieć? – zapytała w końcu Mia.
- Ostatnio, rozmawiając z jednym klientem, doszło do mnie, jak dobrym aktorem jest każdy. W pewnym momencie stwierdziłem, że nie mogę powiedzieć tego, co cisnęło mi się na usta. Nie mogłem, bo obraziłbym tego kogoś, a tego nie chciałem. Ale jednocześnie czułem się, jakbym był uwięziony we własnym ciele. Jakby te wszystkie pozory, przyjęte przez ludzi zasady, mnie spętały i zamknęły. Czasami jest tak, że karcimy się w myślach, prawda? – często zwracał się do niej w przemowach, a ona wtedy kiwała po prostu głową. – Myślimy sobie „tak nie wolno myśleć” coś tam, coś tam. A kiedy i gdzie mamy pewne rzeczy rozważać, jak nie we własnej głowie? Kto nam w ogóle narzucił takie myślenie o własnych myślach? Znowu poczułem się uwięziony w sobie.
- Wracając do tych rozważań. Jak byłem mały, wydawało mi się, że nie może być nic gorszego niż chodzenie do szkoły i że jest to najbardziej stresujące w życiu. Myślałem, że jak wyjdę ze szkoły i pójdę na studia, będzie lepiej. Ale było tylko gorzej. Coraz więcej wszystkiego, coraz więcej stresu. Nadszedł czas prawdziwej pracy w zawodzie, a tu tylko odpowiedzialność i stres. Dlaczego z każdym krokiem do przodu musi być coraz trudniej? Co jeśli ja nie chcę, żeby tak było? Przecież tylu ludzi narzeka, że ciężko, wszyscy to widzą, ale nikt nic z tym nie robi. Lubię tę pracę, a jednocześnie czuję się zmęczony. Nie chcę wstawać każdego ranka z myślą, że coś tym razem może mi się nie udać, że może być gorzej. I znowu okazuje się, że jestem uwięziony. Bo chciałbym okazać strach, ale nie mogę, bo jestem mężczyzną, a do tego karłem. Bo nie mogę się bać, nie mogę nawet zapłakać, przecież to jest nie dla mnie, ja mam być silny, mam być odważny. Tym bardziej, że ktoś mógłby się śmiać, więc muszę być dwa razy silniejszy. A tymczasem to wszystko się we mnie kłębi, normalnie czuję, jakby kwas tego rozdrażnienia przeżerał mi się przez trzewia.
- Ale zawsze możesz ze mną porozmawiać – odezwała się cicho Mia – Zostawić trochę tego kwasu we mnie.
- Właśnie po to tu przychodzę – odparł, odwróciwszy się w jej stronę – Bez tego prawdopodobnie już dawno bym oszalał.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale nic już nie powiedziała, żeby nie wybijać go z nastroju.
- Zdaję sobie sprawę, że dramatyzuję – kontynuował – Są z pewnością ludzie, którzy mają większe problemy, niż te moje, egzystencjalne. Ale to przecież nie oznacza, że nie mam prawa się martwić, prawda? Każdy musi się czymś martwić, walczyć z jakąś presją. Całe życie walka, ciągle z czymś, bez wytchnienia, bez przerwy.
- Ale czy to nie właśnie na tym polega życie? – zapytała z charakterystyczną dla niej niewinnością w głosie – Na walce ze światem i z samym sobą?
- Tylko dlaczego muszą przechodzić przez to ci, którzy nie chcą żyć w ten sposób? Mają zamykać się we własnym świecie i w głowie udawać, że jest inaczej niż w rzeczywistości?
Przerwał na chwilę, a Mia pozwoliła mu milczeć. Za to też był jej wdzięczny – mógł milczeć, ale nie robił tego w samotności.
- Kiedy ostatnio coś cię zabolało? – zapytał w końcu - I nie mówię tu o takim czysto fizycznym bólu, spowodowanym nieprawidłowym skurczem mięśni, czy też obecnością ciała obcego w tobie.
- Mówisz o bolączkach duszy?
- Nie, nie do końca. Raczej o tym ukłuciu zawodu. Wyobraź sobie, że pokładałaś w czymś duże nadzieje, myślałaś: „Zajebista sprawa, na pewno się uda. Będzie dobrze”; robiłaś sobie nadzieje, chociaż jakiś mądry głos w głowie podpowiadał, że tak nie wolno. A potem okazuje się, że ten mądry głos jednak miał rację, nadzieje okazały się płonne, a ty poczułaś takie ukłucie w mostku, potem w gardle, które na koniec przerodziło się w tą bolesną myśl.
- Myśl, że do niczego się nie nadajesz?
- O tak, dokładnie.
- Taka myśl, że pomimo starań i wysiłku włożonego w pewne czynności, one na przekór tobie nie wyszły? – przejęła sprawnie wątek, włączając się do jego rozważań - Znam. Kto nie zna? Czy jest coś, co bardziej hamowało rozwój ludzkości, niż strach przed porażką? I to strach uzasadniony – każdy kiedyś doznał takiego uczucia, tego całego rozczarowania i nie chce tego powtarzać. Bo ono nie jest przyjemne, w końcu to ból. A ból służy do tego, żeby powstrzymywać nas przed pewnymi rzeczami. Mówi nam: „zostaw, sparzysz się, to jest niebezpieczne”. A my, ignorując radośnie ostrzeżenia, dalej robimy sobie nadzieje.
- Smutne to trochę. Obwiniamy wtedy cały świat, bo przecież wina nie może leżeć po naszej stronie. Co mądrzejsi potrafią sobie jednak powiedzieć, że im nie wyszło, bo czegoś zabrakło. A skrajne przypadki obwiniają swoją beznadziejną egzystencję i próbują się jakoś pocieszać.
- Alkohol, używki, tego typu rzeczy. Albo praca twórcza. Ukrycie i wypchanie swojej twórczości własnymi niedoskonałościami i żalem dla całego świata.
- Ba! Co szczęśliwsi zarabiają na tym jakieś pieniądze.
- Ale czy są szczęśliwi rzeczywiście? Czy zatrzymali się kiedyś wieczorem przed swoim odbiciem w szybie albo lustrze i powiedzieli sami sobie w twarz: „jestem szczęśliwy”?
- Nie chodzi nawet o to szczęście, nieszczęsne. Wychodzi na to, że z tej zgryzoty i wewnętrznego niezadowolenia, narodziło się coś, co wywołuje u innych, odbiorców, jakieś uczucia. Są oni w stanie nazwać coś „sztuką”, „objawieniem”. Czy zatem sztuka musi rodzić się w bólach?
- A ludzie? Też rodzą się w bólach, są nierzadko źródłem zgryzot i niepewności. I z niektórych wyrastają potem twórcy, artyści.
- Wszystko zatem sprowadza się do bólu?
- Nie. Do zwykłych, ludzkich i nieobcych nikomu uczuć. Z tym, że niektórzy te uczucia zamiatają pod dywan i nie dają im wypłynąć na zewnątrz, trzymają je upchnięte pod skorupą fałszywych zachowań. A pozostali przekuwają je w coś, z czego korzystają następne pokolenia. Swoim bolączkom dają nowe życie, przeznaczenie.
- A może po prostu jest to jakiś sposób na stłumienie negatywnych myśli – stwierdził – Może to jest ten świat ukryty w czyjejś głowie, tylko odlany w innej formie.
- Albo ucieczka od problemów – dodała – Korzystanie z czyjegoś wysiłku, pozwalające odczuć ulgę i zapomnieć o udrękach. W końcu odbiorcy muszą utożsamić się chociaż trochę z twórcą, skoro sięgają po jego dzieła. A nie każdy z nich musi coś potem tworzyć.
- Stworzyliśmy chyba właśnie psychologiczny obraz powstawania artystycznych dzieł i ich odbiorców – skwitował.
- Psychologia też wzięła się z udręki.
- Fakt. Ona chyba jest najbardziej bolesna.
Cisza zapadła na dłużej. W pewnej chwili usłyszeli tylko czyjeś kroki na miękkiej wykładzinie korytarza na zewnątrz, jednak i one szybko wygasły. W jedynym miejscu w Bostonie, w którym było to możliwe, zapadł niezmącony spokój.
- Zmęczony jesteś?
- Ostatnio cały czas. Ale daję radę.
- Połóż się, późno już.
Rusty osunął się niżej na poduszce. Mia podczołgała się do jego nóg i zdjęła mu skarpety. Drobnymi, chłodnymi dłońmi głaskała lekko jego stopy, stopniowo zwiększając ucisk na piętach i palcach. Momentalnie poczuł, jak krew rozgrzała mu podeszwy. Usypiało go to uczucie. Powoli popadał w ten tajemniczy stan, między snem, a jawą, nie do końca pewien, które z nich jest prawdziwe.
- Mia?
- Mhm?
- Dobrze, że tu jesteś.
- Zawsze tu byłam.
Karzeł nie słyszał. Spał.

18 października, piątek - poranek-wieczór

Rano obudził się w pustym łóżku. Jego buty stały obok, a na poduszce po prawej leżały płaszcz i kapelusz. Pościel jeszcze pachniała włosami Mii.
Rusty ubrał się i wyszedł, żegnając po drodze z Benny'm. Wrócił do swojego mieszkania, gdzie rzucił notatki na biurko i wziął gorącą i długą kąpiel. Potem przygotował sobie elegancki garnitur na wieczorną kolację i usiadł w swoim fotelu, owinięty w szlafrok. Dokończył papiery, którymi zajmował się we wtorek wieczorem, zrobił zakupy i ugotował szybko obiad. Podejrzewał, że kolacja zajmie trochę czasu i że będzie dla niego bardzo wymagająca, dlatego przed drzemką wyczyścił swój rewolwer i schował go w wewnętrznej kieszeni wyjściowego płaszcza.
Wieczorem przebrał się, zabrał fajkę i notatnik pod pachę, wziął głęboki wdech i poszedł do posiadłości Kennedy'ch. O 18:56 stanął przed wejściem.
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 13 Lis 2018, o 23:30

O 18:56, chwilę po tym jak dotarł pod wskazany adres, serce na moment mu zamarło.

Niebo zasnute było ciężkimi i postrzępionymi chmurami, które niemal w całości tłumiły blask księżyca w pełni. Biedakowi raz po raz udawało się pokazać swe jasne oblicze, jednak chmury jakby zazdrosne o srebrzyste światło, nie dawały mu szans; krótkie rozbłyski księżycowej jasności były przerywane długimi interwałami pochmurnej ciemności.
Ulicami sunęły kłęby mgły zamieniając błękitnawe światło gazowych latarni w nierealne, zawieszone w nicości, kule światła. Wokół tego błękitu tańczył ogłupione ćmy. Ćmy, na których, Rustemu zdawało się widzieć wzór trupich czaszek.
Chłód wieczora i wilgoć powietrza, wdzierały się pod poły płaszcza i swymi lodowatymi palcami wydzierały ciepło z ciała karła. Świat, zasunął nad ulicą ciężką kotar, w której cisza była tak gęsta, że każdy krok na bruku brzmiał niczym głośny wystrzał. Aura dodawała scenerii niewątpliwej tajemniczości. I idealnie komponowała się z rezydencją Państwa Kennedych.
Duża, dwuskrzydłowa, kuta stalowa brama z prętami zakończonymi ostrymi grotami - zamknięta pomiędzy dwoma masywnymi słupami z czerwonej cegły - robiłaby wrażenie nawet na człowieku o normalnym wzroście; Rusty'emu trochę do niego brakowało. Przytłaczające pierwsze wrażenie robił też solidny ceglany mur, który całkowicie odgradzał teren posesji Kennedych od ulicy. Mur, i rosnący za nim gęsty ogród z masą drzew, skutecznie utrudniały dostrzeżenie rezydencji przed oczami osób postronnych.
Rusty wiedział jednak, że budynek gdzieś tam był. Czekał na niego i zapraszał do środka ciepłym światłem i zapachem kolacji. Detektyw wiedział też, że lada moment zasiądzie do stołu i będą go obserwowały oczy całej rodziny, służby i zaproszonych gości. Jednak jedna para oczu będzie dla Rusty'ego szczególna. Będą to oczy mordercy.

Gdy tylko Rusty zbliżył się do bramy, i poprzez jej pręty spojrzał na żwirowaną drogę wiodącą w głąb ogrodu, z cienia po drugiej stronie wysunął się niewielki człowiek. Był to garbiący się i posiwiały lokaj, który miał dziwnie małą i przykurczoną lewą dłoń.
- Witam, Pana w skromnych progach Pana Kennedy'ego - Rzekł mężczyzna podchodząc do bramy i wkładając wielki klucz w nie mniej wielki zamek. Brama strzeliła ostrym metalicznym dźwiękiem gdy zapadki puściły.
- Proszę. - Upiorny lokaj uchylił bramę na tyle szeroko by karzeł mógł wejść do środka.
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 17 Lis 2018, o 23:39

Zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Mgła rezonowała piskliwym dźwiękiem, który wwiercał się głęboko w podstawę czaszki, mierżąc świadomość.
Lokaj nie budził przyjemnych skojarzeń. Na jego widok Rusty'iemu na myśl przychodziły wszystkie najstraszniejsze opowiadania, jakie przeczytał do tej pory w "Weird Tales". Efektu dopełniała ta dziwna, skurczona dłoń. Zupełnie, jakby po narodzinach mężczyzny nigdy nie wyrosła mu do końca.
Rusty rozumiał jednak, z czym na co dzień musiał borykać się lokaj. Sam w końcu doświadczył niezrozumienia z powodu swojej dysfunkcji. Czuł, że mężczyzna myśli podobnie.
Karzeł miał nadzieję, że lokaj nie zauważył jego chwilowego wahania. Uchylił kapelusza w geście powitania i wszedł na żwirową ścieżkę. Brama zamknęła się za jego plecami z takim samym skrzypnięciem. Dotarł do paszczy lwa.
- Tędy, proszę - lokaj wskazał mu uprzejmie kierunek.
Żwir chrzęścił pod butami. Mgła kłębiła się wokół nich. Księżyc dalej usilnie próbował spojrzeć na Boston ze swojego miejsca wśród gwiazd.
Rusty był przyzwyczajony do tego, że otacza go beton i cegły. Ciemne zaułki, uliczki skąpane w nocnym świetle latarni, mroczne pokoje w kamienicach socjalnych, to wszystko było dla niego normalne i znane. Natomiast drzewa, rzucające jeszcze głębszy cień, skrywały w mroku między pniami jeszcze więcej. Przerażały go, zwłaszcza w takim miejscu i o takiej porze.
Lokaj zdawał się nie wyczuwać jego nastroju. Szedł z zagadkowym uśmieszkiem na twarzy, całkowicie zrelaksowany. Widocznie miał za sobą niejeden taki "spacer".
- Czy będzie panu przeszkadzało - zaczął Rusty, z ulgą przerywając zalegającą ciszę - Że sobie zapalę przed kolacją?
- Nie, skądże - odparł spokojnie lokaj.
Rusty zwolnił nieco kroku, nie chcąc zbyt szybko dojść na miejsce. Czytał gdzieś kiedyś, że w wysokich kręgach lekkie spóźnienie jest całkiem mile widziane.
Sprawnie nabił i zapalił fajkę. Zaciągnął się i wypuścił z ust chmurę dymu gęstą jak mgła.
- Ma pan może ochotę? - zapytał karzeł, wyciągając w stronę mężczyzny fajkę.
- Nie powinienem, jestem w pracy...
- I przyjmuje pan właśnie bardzo kapryśnego gościa, który nalega, by pan zapalił.
Zatrzymali się na chwilę. Lokaj chwycił prawą ręką cybuch, mięsistymi wargami objął ustnik i zaciągnął się. Żeby odebrać fajkę musiał się pochylić, ale kiedy wziął dym w płuca, powoli wyprostował się. Wypuścił chmurę nosem.
- Całkiem niezłe - powiedział, oddając detektywowi fajkę.
- Kubańskie - powiedział Rusty z uśmiechem. Wznowili pochód.
Chyba zaczynał się przekonywać do tego człowieka.
- Zgaduję, że długo już pan pracuje dla państwa Kennedych - powiedział karzeł.
- W zasadzie zajmuję to stanowisko od kiedy pamiętam - odparł uprzejmie lokaj.
- Wnioskuję z tego również, że dobrze pan zna synów pana Thomasa Kennedyiego, czyż nie?
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 22 Lis 2018, o 15:23

Garbus nie okazał się być aż tak rozmowny jakby tego oczekiwał Rusty. Choć próba ocieplenia wizerunku cygarem była pomocną, to fakt, iż lokaj udzielił kilka zdawkowych odpowiedzi, które w zasadzie nie wniosły wiele nowego do sprawy, był rozczarowujący. Jednakże, już sam sposób wypowiadania się zdradził o lokaju więcej niż on sam chciałby wyjawić Rustyemu. Instynkt karła podpowiadał, że lokaj wie znacznie więcej niż mówi i z całą pewnością nie uważał obecności detektywa na posesji za konieczną. Był z tych rodzajów ludzi, którzy bardzo nie lubili prać publicznie brudów i o swoich mocodawcach potrafił się wypowiadać tylko dobrze; co najwyżej neutralnie, ale nigdy źle.
- Tak. Służę w tym domu odkąd pamiętam. Mój ojciec też tutaj pracował. Wychowałem się tutaj.
- Tak. Znam dzieci pana Kennedy'ego od ich najmłodszych lat. Złego słowa o nich powiedzieć nie mogę. Uważam, że cała ta sprawa - i pańska wizyta tutaj - jest nam niepotrzebna.

Żwirowana droga zakręciła nagle a tuż za zakrętem równie nagle mroczne drzewa ogrodu skończyły się. Rusty wyszedł centralnie na wprost rezydencji rodziny Kennedy. Żwirowana droga przecinała prosto trawnik ozdobiony niskimi krzewami aż do okrągłego placu z dużą - wyłączoną teraz - fontanną przedstawiającą trzy młode kobiety niosące dzbany na wodę. Za fontanną widać było frontową ścianę domostwa ze swoimi dwoma rzędami rozświetlonych okien oraz dwoma skrzydłami budynku wysuniętymi do przodu; w ten sposób plac z fontanną zamknięty był z trzech stron ścianami budynku.
Ruszyli dalej. Karzeł w końcu mógł się skupić na czymś innym; nie musiał już analizować zachowania tajemniczego lokaja. Przyglądał się uważnie temu co widział starając się zanotować w pamięci każdy istotny szczegół. Z okien wylewało się na zewnątrz ciepłe światło rozganiając odrobinę mroki nocy i wlewając w serce gościa odrobinę otuchy; bo oto po przejściu tego osobliwego ogrodu widział przed sobą zapowiedź bezpiecznego schronienia i ciepłego posiłku. Rusty nie dawał się jednak łatwo urzec magii tej chwili. Jego czujne oko łowiło detale. Światło z okien wydobywało ich z ciemności całkiem sporo. Budynek i jego otoczenie zdawały się być zapuszczone; tak jakby służba nie do końca radziła sobie z porządkowaniem obejścia. Niektóre z krzaków róż były uschnięte i bardziej przypominały kłębowiska kolców; już dawno przestały pełnić ozdobne funkcję. Fontanna wypełniona była suchymi liśćmi a martwe figury kamiennych kobiet naznaczone były zielonymi naciekami glonów (ich oczy wyglądały tak jakby rozmazał im się makijaż od płaczu). Po ścianach budynku wspinał się bluszcz, który podobnie jak kolczaste krzewy, należało by już usunąć.
W pewnym momencie, gdy osobliwa para omijała fontannę by dostać się do schodów wejściowych do budynku, nocną ciszę przerwało wściekłe ujadanie psów, szczęk łańcucha i odgłos biegnących zwierząt. Nie minęła nawet chwila, gdy na skraju pola widzenia pojawiły się trzy wielkie brytany ujadające wściekle na karła. Lokaj pozostał niewzruszony.
- Proszę się nie obawiać. Nie zaatakują dopóki jestem przy Panu. - Powiedział wyraźnie delektując się chwilą. - Max, Kieł, Bryzga! Spokój! Wracać na miejsca!
Psy zamilkły i cicho skomląc zawróciły i zniknęły w ciemności.
- Wypuszczamy je po zmroku. Nie przepuszczą żadnego złodzieja. Gdyby trafił Pan tutaj sam byłoby już po Panu...

***

Hall, w którym się znaleźli po przekroczeniu dużych i ciężkich drzwi, był olbrzymi i sprawiał przytłaczające wrażenie; człowiek w nim ginął. Rozświetlony był rozlicznymi kandelabrami zamontowanymi w ścianach. Ich migotliwe (elektryczne) światło zalewało przestronne , choć raczej surowo udekorowane, wnętrze. Posadzka, wyłożona biało czarnymi płytami, była wypolerowana i odbijała w sobie migotliwe języki światła i tylko potęgowała ogólne wrażenie chłodu; wnętrze nie okazało się być wcale tak ciepłym jak sądził na początku Rusty. W zasadzie w pomieszczeniu było więcej cieni i półcieni aniżeli samego światła. Wyraźnie go brakowało. Z sufitu, tuż nad miejscem, w którym ciężkie dębowe schody brały swój początek, znajdował się duży szklany żyrandol. Ten jednak był wyłączony. Jakby z rozmysłem potęgując wrażenie dziwnej... żałoby.
Ciąg schodów prowadził na znajdujące się po lewej i prawej stronie galerie; nawet z dołu karzel dostrzegał wywieszone tam obrazy oraz niewielkie rzeźby ulokowane w specjalnie przygotowanych niszach. Na spoczniku schodów znajdował się duży i bogato zdobiony zegar wahadłowy. Jak zauważył Rusty, zegar działał. Pokazywał 19.05
Cały budynek był pogrążony w głębokiej ciszy. Ciszy przejmującej, niemalże nabożnej. Ciszy - jaka pojawia się w kościele po zakończonej mszy - kiedy to oblicza utrwalone na obrazach i rzeźbach zaczynają się usilnie przyglądać kilku osobom, które postanowiły się pomodlić w samotności.
- Witam Pana, Panie Vanderbeck. - To był Martin Bauer. Adwokat rodziny. - Widzę, że dotarł Pan do nas na czas. Tak, Dobrze Pan usłyszał. Jest Pan na czas. Ponieważ Pan Patrick i Panna Tara Ferguson jeszcze do nas nie dotarli.
Adwokat wyszedł spod kolumnady po lewej stronie i podszedł od detektywa.
- Proszę niech Pan odda płaszcz lokajowi i przejdźmy do salonu gdzie będzie miał pan okazję poznać część gości...
Bauer starał o w miarę swobodny ton głosu ale chyba i on zdawał sobie sprawę z tego, że przynajmniej jeden z "gości" był mordercą, a kolacja nie była typowym zapoznawczym towarzyskim spotkaniem.



Image
Image
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

Re: Boston 1926

Postprzez Daesha'Rha » 29 Lis 2018, o 21:08

Zanim lokaj schylił się po jego płaszcz, Rusty, niby przypadkiem, odwrócił się plecami do garbusa i szybko przełożył "pieprzniczkę" za pazuchę garnituru. Pozwolił zdjąć sobie płaszcz z ramion. Lokaj oddalił się gdzieś, żeby zająć się okryciem.
Poprawił mankiety, strzepnął niewidzialny paproch z ramienia. Tym gestem zamaskował ostatni dreszcz, który przeszedł go na wspomnienie psów. Z poziomu jego wzrostu wydawało się, że dostępu do posiadłości broni sam Cerber.
Na szczęście garbaty Charon przeprowadził go przez wrota piekielne. A teraz, niczym Orfeusz, musiał sam stawić czoło czemuś gorszemu niż przekroczenie granicy śmierci. Arystokratom.
Czuł się, jakby działał według czyjegoś planu; jak pacynka na sznurkach, szedł tam, gdzie mu wskazano. Czekała go właśnie bardzo trudna kolacja, być może najtrudniejsza w jego karierze. W końcu, który "normalny" zabójca jada przy jednym stole z detektywem?
Zegar na półpiętrze tykał, a Rusty myślał. Potrzebował planu, planu! Wszystkie informacje, które do tej pory zebrał, krążyły mu w głowie, kotłowały się, nawzajem wypychały na zewnątrz, by zaraz zostać przykrytymi przez nowe. A jedyne, o czym w miarę sensownie i trzeźwo pomyślał, to to, że jeśli goście będą mieli wejść do jadalni w rytmie walca, to chyba ucieknie przez okno do Kła, Bryzga i Maxa.
Te psy... tak bezwzględne, bezkompromisowe. Atakujące od razu pierwszą rzecz, którą uznają za obcą i niebezpieczną, bez zastanowienia...
Jeszcze zanim Bauer poprowadził go w stronę salonu, detektyw dał mu sygnał, żeby nachylił się w jego stronę. Chociaż mogło to wymagać prawie kucnięcia.
- Widzę, że pan również zdaje sobie sprawę z panującej właśnie sytuacji. Doskonale pan pewnie rozumie, że zaraz usiądziemy do jednego stołu wespół z mordercą. Chciałbym jednak, aby zachował pan pozory spokoju, ponieważ w większości rozgryzłem sprawcę. Tylko liczę na pańską dyskrecję - powiedział Rusty cicho.
- A teraz powinniśmy chyba przejść do salonu - podjął dalej - Istnieje pewna granica spóźniania, której nie wypada przekraczać.
Bauer wprowadził go w trzewia domostwa. A karzeł przyjął postawę obojętności i pewności siebie. Pierwsza tego wieczoru przynęta, chociaż niepewna, dryfowała na wodzie. Teraz, żeby złapać płotkę, detektyw musiał wyjątkowo skupić się na własnej percepcji i obserwacji.
Image
Awatar użytkownika
Daesha'Rha
Mistrz Gry
 
Posty: 200
Rejestracja: 29 Mar 2018, o 19:55

Re: Boston 1926

Postprzez Quorn » 18 Gru 2018, o 00:45

Znalazł się w obszernym salonie, którego centralnym punktem był wielki ceglany i bogato zdobiony kominek. Na rusztach płonęły duże polana drewna trzaskając sobie wesoło raz po raz. Jednak nastrój w pomieszczeniu nie był w żaden sposób ciepły i wesoły; Rusty poczuł wręcz cmentarny chłód. Pomieszczenie tonęło w cieniu przez co Rusty nie od razu zauważył zebranych w nim gości.
Zdążył zwrócić uwagę na to, że na ścianach wisiało mrowie obrazów, z których spoglądały na niego rozmaite zupełnie obce mu twarze. Dostrzegł kilka par wersalek, rozdzielonych postumentami na, których stały jakieś rzeźby. Rzeźby były niezwykłe bowiem przedstawiały rozmaite hybrydy kobiet i skrzydlatych bestii rodem z mitologii. Dostrzegł geometryczną mozaikę wzorów na dywanie, który leżał na kamiennej polerowanej posadzce, i który, tak samo jako kominek, nie dodawał pomieszczeniu ciepła.
Dopiero po chwili - jakby cień stopniowo odsłaniał przed nim osoby dramatu - zaczął dostrzegać poszczególne osoby.
We wnęce przeciwległych drzwi stała czarnoskóra kobieta w czarnej koszuli, przepasanej białym fartuchem. Kobieta wpatrywała się z zaciekawieniem w detektywa. Jej białka oczu wydały się Rusteymu dzikie i niebezpieczne.
Image

Na jednej z wersalek siedziała ładna i zadbana młoda kobieta. Karzeł od razu zwrócił uwagę na jej urodę. Była... intrygująca. Nie była wyzywająco i oczywiście piękna. Nie tworzyła wokół siebie zjawiska. Jednak intrygowała. Detektyw zdecydowanie znał kobiety o znacznie bardziej wyrazistej urodzie, jednak w niej było coś więcej. Choć ładnie i bogato ubrana wydawała się być skromną i odrobinę zagubioną. Ona również przyglądała się Rusty'emu. Jak potem miał się dowiedzieć, patrzył właśnie na Panią dr Ewę Kennedy. Małżonkę Jamesa Kennedy'ego.
Image

James, który stał przy kominku, i który wpatrywał się w kieszonkowy zegarek, nie zauważył pojawienia się karła; widocznie sprawdzania aktualnej godziny było kompletnie absorbującym go zajęciem. Jednak gdy w końcu posłał Rusty'emu swe spojrzenie, detektyw od razu stwierdził, że ma do czynienia z człowiekiem twardym i raczej surowym w obyciu.
Image

Przy jednej ze ścian stała młoda kobieta, która z zafascynowaniem wpatrywała się w rzeźby. Ona też w pierwszej chwili nie zwróciła uwagi na Rustego. Jednak, gdy to zrobiła od razu zaczęła witać Vanderbecka.
- Och, no nareszcie będę miała okazję poznać Pana, panie Vanderbeck. - Kobieta miała olśniewającą urodę (gasiła Ewę) i w przeciwieństwie do reszty, wydawała się być wręcz przepełniona entuzjazmem i niemalże dziecięcą radością.
- Jetem Marge Stanford. Kuzynka Jamesa i Patricka. Dalsza. - Podeszła do Rusty'ego i wyciągnęła do niego rękę na powitanie.
Image
Awatar użytkownika
Quorn
Gracz
 
Posty: 1045
Rejestracja: 2 Lis 2015, o 17:50
Miejscowość: Zakupane

PoprzedniaNastępna

Wróć do Inne

cron