Content

Bitwa o Coruscant

[Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Silus Targon » 4 Sty 2013, o 08:20

Archiwa. Praca i pot setek Jedi którzy nierzadko z narażeniem życia zdobywali informacje potrzebne w tworzeniu nowego zakonu. Teraz wszystko ograniczyło się do decyzji jednej kobiety która z bólem serca skazywała pewne informacje na stracenie. Czuła na sobie niesamowitą presje i wyrzuty sumienia ale wiedziała że nie mogło to ani spowolnić ani przyćmić trzezwej oceny choćby na ułamek sekundy. Kilka osób wymknęło się z sali chcąc ratować życie. Widać nie doceniali swojej pracy i umiejętności oceny sytuacji przez Jedi.
Ostatnia partia danych została załadowana przez droida.
- Imperium przełamywało blokadę. dobiegł głos z jej komunikatora. A więc wszystko jasne. Świątynia się nie ostoi. Cała nadzieja nowych Jedi w tym co udało się zachować. Twe'lek który stał cały czas przy niej również słyszał komunikat. Bez problemu wyczuła strach w jego umyśle.
- Zabieram tego droida, Salomeo - usłyszała kolejny komunikat tym razem za plecami - Zabieram go i opuszczam Świątynię. Zakon musi przetrwać. Mistrz Manten. Dziewczyna szybko odwróciła głowę w jego kierunku próbując zrozumieć co się dzieje. Członek rady wydał jej polecenie. Ale nie był to ten sam Manten z którym miała przyjemność rozmawiać wiele razy wcześniej. Widziała ogromne zaburzenia mocy wokół niego. Na usta pchało jej się tylko jedno słowo. ZDRADA! Musiała zebrać wszystkie siły by nie wybuchnąć w nerwach. Jej spokój był jedyną rzeczą która trzymała tam całą grupę logistyczną. Widząc co się dzieje podjęcie tej decyzji nie było trudne. Odwróciła się w kierunku pomagającego jej przez cały czas informatyka po czym powiedziała do niego swoim cichym i niskim głosem
-Jesteście wolni. Uciekajcie ze śwąatyni i wracajcie do rodzin. Zakon nigdy nie zapomni wam tego co zrobiliście. Dziękuje.
Rozmówca kiwną tylko głową i pobiegł w kierunku reszty grupy przekazując zbawienna dla nich informacje. Ale Miraluanka miała do rozwiązania jeszcze jeden problem który stał na przeciwko niej z mieczem i jakąś dziwną bronią którą kojarzyła tylko ze zdjęć. Miedzy nimi stał droid z ostatnia partią danych. Oczywiście logiczne było że dane były kopiowane według ich znaczenia dla zakonu więc to co najważniejsze już zostało wyniesione ale teraz wszystko było na wagę złota.
-Oczywiście Mistrzu - zaczęła formalnie - dlatego właśnie kilkadziesiąt osób od kilku godzin pracuje tu z narażeniem życia aby zakon przetrwał. Dlaczego droid miałby nie dołączyć do reszty? - próbowała przekonać mistrza do zmiany planów póki jeszcze był na to czas. Walka wisiała w powietrzu. Salomea bardzo wprawnie władała swoimi mieczami ale pojedynek z członkiem rady nawet dla niej był niemalże pewnym samobójstwem. Ale był jeszcze mistrz Hadyyk. Razem mieli szanse na wygraną. Tylko jaki był sens walki gdy w każdej chwili świątynia mogła zostać zniszczona przez statki Imperium. Miała w zanadrzu plan awaryjny na wypadek niepowodzenia negocjacji ale zdawała sobie sprawę że w obecności Hadyyka to do niego należała decyzja. Jej kompetencje nie sięgały tak daleko zwłaszcza że wiązało się to z kwestionowaniem decyzji rady...
Postać główna
Image
Postać podoczna
Salomea Tiris
Image
Medison
Awatar użytkownika
Silus Targon
New One
 
Posty: 654
Rejestracja: 26 Sty 2009, o 20:45

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez David Turoug » 5 Sty 2013, o 02:00

Ponad 9 lat doświadczeń i praktyk od ucznia, przez Rycerza po Mistrza Jedi, a Turoug znalazł się po raz pierwszy w takiej sytuacji. Zapewne gdyby miał czas, mógłby porównać co było najtrudniejsze. Pojedynek z Lordem Taerusem, konfrontacja z ogromem Ciemnej Strony Mocy na Kashyyyku czy może więzienny tunel przepełniony zwierzęcym instynktem ciemności? Co gorsza, prócz aury bezrozumnej masy, opętanej mrokiem, do Davida dochodziło echo z innych kondygnacji Świątyni. Jeszcze nigdy w siedzibie Zakonu, były uczeń Hadyyka i Bardoka, nie czuł tak zróżnicowanych emocji. Od pożądanej determinacji i nadziei, przez rezygnację i zwątpienie, po rozpacz i strach w najczarniejszym wydaniu. Jakikolwiek okaże się wynik, nie pierwszej już Bitwy o Coruscant, Zakon powołany przez Wielkiego Mistrza Luke'a Skywalkera przejdzie kolejną, zapewne sporą reformację.
Jeszcze głos Petera nie umilkł, a David wskazał zabrackiemu adeptowi kierunek biegu, nie zapominając wspomnieć mu o całkowitej koncentracji i skupieniu. Turoug ufał Covellowi i miał świadomość, że nawet w najgorszej sytuacji jego przyjaciel zrobi użytek z telekinezy, którą opanował w stopniu arcymistrzowskim. Nie było sensu ani czasu, by prawić mu morały o ciemności wkradającej się we wnętrze Korelianina. Bezgraniczne zaufanie wzięło górę, nad sztampowymi zasadami bycia członkiem Zakonu.
Młodszy z Mistrzów biegł z maksymalną prędkością, na jaką pozwalały wąskie korytarze sekcji więziennej. Tuż przy nim biegł Nikh, który musiał korzystać z technik Mocy zwiększającej możliwości fizyczne ciała. Jeden przebłysk, kilka dziesiątych sekundy i Dave momentalnie zatrzymał się, zrobił unik i na odlew ciął wybiegającego z bocznego tunelu więźnia, skracając go o głowę. Nie było czasu na nic więcej, Jedi wznowili morderczy bieg, a w zasięgu ich wzroku pojawiły się schody w górę...
Image
Awatar użytkownika
David Turoug
Administrator
 
Posty: 5312
Rejestracja: 28 Wrz 2008, o 01:25

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Nikh » 6 Sty 2013, o 23:46

W korytarzu rozległ się przeciągły ryk. Nagle coś pojawiło się w mocy. Ciemna Strona była tak bardzo obecna, tak namacalna że zapierała dech w piersiach. I tak właśnie się stało z Nikhiem. W pierwszej chwili nie mógł zrobić nic, nawet zaczerpnąć powietrza. Pojawienie się więźniów pałających Ciemną Stroną podsycaną czystą nienawiścią do Jedi przełamało bariery jakie zabrak wzniósł podczas walki z Ciemnym Jedi. Nikh stał bez żadnego ruchu nie mogąc skupić myśli. Dopiero krzyk Mistrza Covella sprawił że młody Jedi wyrwał się z odrętwienia. Mistrz Turoug pchnął Nikha i wskazał mu kierunek w którym należało biec.

Mury. Niezdobyta twierdza. Wieża otoczona potężnymi murami, nigdy jeszcze nie zdobytymi przez szturmujących wrogów. Kiedy tylko młody Jedi wyobraził sobie to czego Mistrz Verg`iss`tea nauczył go na Tatooine, poczuł natychmiastową, choć nie całkowitą ulgę. Wciąż czuł napór Ciemnej Strony, jednak teraz już nie miała na niego aż tak negatywnego wpływu jak przed chwilą.

Nikh ruszył biegiem za Davidem Turougiem który podczas krótkiej chwili wyprzedził go o kilka metrów. Zabrak podczas biegu skupił się na mocy i wypełnił nią mięśnie, aby zwiększyć swoje możliwości fizyczne podczas ucieczki... którą może lepiej nazwać kontrolowanym odwrotem. Za plecami Mistrza i ucznia podążał Mistrz Covell który powstrzymywał napór oszalałych więźniów.
Image

"Ludzie mówią że jestem złym człowiekiem, ale to nieprawda. Ja mam serce małego chłopca... W słoiku na biurku..."
Awatar użytkownika
Nikh
Gracz
 
Posty: 605
Rejestracja: 8 Gru 2009, o 22:42

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Gyar-Than Hadyyk » 6 Sty 2013, o 23:55

Hadyyk czujnie ruszył za Mantenem, choć wiedział że coś w działaniu członka Najwyższej Rady Jedi jest nie w porządku. Dawny Mistrz Covella i Turouga nie okazał ani krzty zdziwienia, gdy Jason zakomunikował, iż rekwiruje droida. Wtedy sytuacja nabrała przyspieszenia. W drzwiach sali na moment mignęła drobna adeptka Shiris Astaris, jednak zaraz potem zniknęła, natomiast Tirion najpierw odesłała cywilnych pracowników Zakonu, by wdać się w dysputę z mężczyzną.
- Salomea ma rację Jasonie. Zakon nie zginie, a twoje umiejętności są potrzebne nam wszystkim, tutaj w Świątyni. - odparł stanowczo aczkolwiek jak zwykle oszczędnie Gyar-Than Hadyyk - Pozwól dokończyć jej oraz droidowi zgrywanie danych.
Słowa i charakterystyczny ton Mistrza jednoznacznie świadczyły o braku poparcia dla działań Mantena. Coruscant dosięgnęła wielka tragedia, jednakże jakim przykładem i dramatem byłaby walka dwóch rutynowanych i doświadczonych członków Zakonu Jedi, na oczach innych? Jedi, który pokonał w swoim życiu Najwyższego Mrocznego Lorda Sithów Darth Xaaeriusa, a także stawił czoło Lordowi Taerusowi oraz Golan-Thekowi, nie chciał krzyżować miecza ze swym kompanem, jeżeli jednak będzie to jedyne wyjście by stanąć w obronie dziedzictwa Zakonu, nie zawaha się sięgnąć po oręż.

David Turoug: Gyar-Than Hadyyk po konsultacji ze mną oraz informacjach na gg poprosił mnie bym wrzucił jego post, gdyż jak tłumaczył tutaj, nie ma obecnie za bardzo czasu na odpisy. Ponadto prosił by w miarę możliwości pokierować jego postacią. Dlatego moje pytanie czy mam się zająć tym ja (w swoich postach będą robił wstawki dotyczące Hadyyka) czy zNPCuje go Mistrz Gry Tau?
Awatar użytkownika
Gyar-Than Hadyyk
Gracz
 
Posty: 549
Rejestracja: 11 Wrz 2008, o 19:04

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Harvos » 15 Sty 2013, o 13:02

To musiał być żart.

Tylko sekundy po tym, jak udało mu się odzyskać sprawność, wyeliminować wirusa pożerającego jego świadomość i obudzić z hibernacji, Harvos zastał opuszczony w pośpiechu pokój techniczny, w którym się nim zajmowany, a na zewnątrz - wojnę.
W chwili przebudzenia, niemal wypadł z komory hibernacji, gdy całe pomieszczenie zadrżało od - kolejnego - wybuchu gdzieś w okolicy. Iskry strzelały we wszystkie strony z przeciążonych urządzeń, ekrany migały, oświetlenie słabło i gasło.
Urywając część wciąż wpiętych kabli, droid wyrwał się i opuścił czym prędzej miejsce swojego "powrotu". Rok snu spędził tylko po to, by teraz obudzić się w koszmarze.

Wybiegając z podziemnego poziomu na korytarze świątynne, widział coraz więcej tej potwornej rzeczywistości, której nie spodziewałby się zastać. Wciąż poruszał się niezdarnie - systemy ciągle odzyskiwały sprawność rutynowych funkcji, takich jak bieganie. Rzucany raz po raz na boki zarówno swoim kuśtykaniem, jak i wstrząsami, przez korytarze upadającej Świątyni, ruszał głębiej w chaos bitwy, o której niczego nie wiedział.

Zdążył tylko postanowić, że wszyscy ci, którzy odpowiedzialni są za tą "pobudkę", będą żałować.
POSTAĆ GŁÓWNA
Image
Awatar użytkownika
Harvos
Gracz
 
Posty: 922
Rejestracja: 12 Paź 2008, o 18:11
Miejscowość: Беларусь

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Mistrz Gry » 17 Sty 2013, o 14:01

Mówi się, że Moc nie może zginąć. Przepływała przez Galaktykę od początków jej istnienia.
Mówi się także, że jak długo istnieć będzie Moc, tak długo Jedi będą przemierzać gwiazdy, by nieść sprawiedliwość. Zakon Jedi to coś więcej niż organizacja. To idea. A Idee są przecież niezniczczalne.
To duża galaktyka. Mówi się w niej wiele rzeczy.

Meldunek Andy'ego został odebrany przez resztę pilotów należących do eskadry Jedi. Większość z nich rzuciła się natychmiast w kierunku wrogich scimtiarów. Byli jednak zdecydowanie za daleko. Nawet A-wing nie dogoni od razu szybkiego jak jastrzębionietoperz imperialnego bombowca. Gdyby było więcej czasu, gdyby ktoś spróbował zaatakować imperialną jednostkę, może udało by się powstrzymać nalot. Niestety dla zgromadzonych wciąż w świątyni Jedi, jedyna osoba mogąca tego dokonać uciekła. Planetarna obrona zaliczyła co prawda trafienia wrogich bombowców, nie dała rady zniszczyć wszystkich maszyn. Mistrzowie jedi wypalający silniki swych maszyn podczas pościgu za bombowcami, mogli tylko patrzeć jak jeden po drugim Scimtiary zrzucają swój śmiertelny ładunek. Pociski trafiły w samą świątynię jak i spore połaci przyległego terenu. Niszcząc i paląc wszystko w promieniu kilkuset metrów od samej świątyni. Potężną budowlę zasnuły kłęby dymu.


Pierwsza bomba trafiła dokładnie w aulę, w której zebrani byli obecni w Świątyni członkowie rady. Czy chciała tego Ciemna Strona, czy też była to kwestia dobrze zaplanowanego ataku bezzałogowej jednostki – ten cios był najstraszliwszym.
Gintar Thyrkinn zmarł jako pierwszy. Spojrzał w oczy śmierci ze spokojem i wielkim smutkiem. Tennler Berran zdobył się na ostatni akt altruizmu, osłonił ciałem mistrza Katarna. Zwano go "nachalnie pomocnym", lecz w przyszłości, po tym wyczynie, nikt już nie miał tak o nim powiedzieć. Fala uderzeniowa rozerwała pomieszczenie, podmuch ognia stopił skórę kiffarskiego mistrza – Laertesa Basaiego. Kevin Arden spróbował stworzyć osłonę z Mocy. Osłona pękła jak transplastal pod ostrzałem turbolaserów. Reanie Carol tylko krzyknęła przeszywająco. Zwykle uśmiechnięta Saara Vii skrzywiła się z bólu. Widział to jedynie Robert Duine. I nawet gdyby przeżył, nigdy by nikomu nie powiedział o tej jednej słabości Togrutanki.
A później zginęli pozostali.

***


Czujniki Harvosa odnotowały gwałtowny skok tempretaury. Z niejakim zdziwiniem droid stwierdził, że on sam również płonie. Hol błysnął, a błysk ten oślepił fotoreceptory. Podmuchł stopił jego odzienie, zostawiając na środku sali rozgrzaną do czerwoności sylwetkę droida zabójcy. Bomba musiała spaść naprawdę blisko.
Wiele wskazywało na to, że droidowi Jedi przyszło się wreszcie obudzić, tylko po to by trafić do koszmaru na jawie.O ile dla cyfroneuronów jest w ogóle jakaś różnica między rzeczywistością i światem wirtualnym.
Nastepnie receptory audio zarejestrowały huk idący daleko poza próg bólu dla istot organicznych. Pojawił się błąd danych. Wewnętrzna mapa wskazywała, że Harvos znajduje się na parterze, jednak otoczenie wyglądało jak drugie piętro kompleksu świątynnego. Przynajmniej jeśli chodzi o wyposażenie.
W końcu w obwodach pojawiło się wytłumaczenie. Drugie piętro po prostu spadło na parter.

***


Nikh i David dotarli do holu. Zauważyli, że nie ma z nimi Covella. Na sekundę przed tym, gdy przestali widzieć cokolwiek. Jęk w Mocy odebrał wszystkie zmysły. Nie czuli bólu ciał. Okaleczenie nastąpiło w ich umysłach. Śmierć tylu Jedi jednocześnie, w tak bezensowny sposób wynikający z czyjegoś zaniedbania, była jak erupcja wszystkich wulkanów na Mustafarze. Jednocześnie.
David został przygnieciony połowicznie stopionymi durastalowymi belami. Czuł, jak pękają mu kości, a płynny metal wtapia się w skórę. Nikh poczuł w uszach krew od huku. Fragment ściany rozbił mu czaszkę.
Nadciśnienie rzuciło sylwetkami w losowych kierunkach, podciśnienie zrobiło to samo drugi raz.
Żyli. Czego nie można było powiedzieć o wszystkich Jedi dookoła.

Kliknij, aby zobaczyć wiadomość od Mistrza Gry

***


Lemi bardzo się bał. Niektórzy mogliby drwić, gdyby Shiris im opowiedziała o tym, że w dniu ataku na Crouscant czuła od pluszaka impulsy Mocy reprezentujące emocje.
Dziadek na pewno by się nie śmiał.
Ale Dziadka tu nie było. Być może już nigdy go nie zobaczy. To byłoby wspaniałe spotkanie po latach, Shiris jako dorosła Jedi odnajduje swego opiekuna i pokazuje mu, jak wiele się nauczyła, jak wiele zawdzięcza. Obrazek rodem z kronik, które mistrzowie czytają adeptom na grupowych zajęciach.
Skacz, głuptasie! - powiedział ktoś. Shiris nie zdążyła się rozejrzeć, by zobaczyć, kto to mógł być. Była przekonana, że jest sama.
Podłoga w korytarzu otworzyła się jak paszcza Sarlacca i wciągnęła dziewczynkę w karuzelę bólu, grozy i wielkiej, wielkiej nadziei na przetrwanie.
Miała szansę. Tak naprawdę nie była sama.

***


- Mówi mistrz Kyle Katarn. Zwracam się do wszystkich przebywających w Świątyni, całego personelu oraz członków Zakonu – to koniec działań obronnych. Powtarzam: to koniec działań obronnych. Imperium ma miażdżącą przewagę na orbicie. Wiele wskazuje na to, że lada chwila może nastąpić desant wojsk nieprzyjaciela na planetę. Coruscant jest bliskie upadku...
Słychać było krzyk bólu i trzask płomieni.
- W wyniku ataku Imperium śmierć ponieśli niemal wszyscy członkowie Najwyższej Rady. Nasze siły zostały zredukowane właściwie do zera, a kompleks świątynny może w każdej chwili runąć. W tej sytuacji, prawem nadanym mi przez Wielkiego Mistrza, zwalniam was z obowiązku obrony budynku Świątyni. Nie mamy już czego bronić.
Kyle mówił dalej z żalem. Ostatnie słowa należały zapewne do najtrudniejszych, jakie przyszło my wypowiadać.
- Nie jesteśmy w stanie zorganizować ewakuacji. Ratujcie swoje życia... I na czarne kości przeklętego Imperatora, niech Moc będzie z wami.
Każdy był zdany na siebie.

***


Archiwum nie oberwało. Ściany zadrżały, pulpity strzeliły szkłem, ale na tym koniec.
- Słyszycie? - syknął Manten. - Świątynia padła. To koniec. Skywalker zaprowadził nas na krawędź. Odeszliśmy od naszego wzorca, Nowy Zakon był zepsuty. Kyp Durron to przewidział. Ale nawet on nie rokuje nadziei na pokonanie Imperium. Nikt w Galaktyce nie jest w stanie pokonać wroga. Nie takimi sposobami, jakie stosujemy. Kyp myśli, że wystarczy wrócić do starych zasad. To za mało.
Jason Manten postąpił krok, a był to ruch drapieżnika gotowego do skoku.
Przez lata walki Ciemną Stroną nauczyłem się, jak ją pokonać. Znam dziesiątki sposobów, jak obrócić techniki Sithów przeciwko nim. Znam wszystkie słabości Ciemnych Jedi. Wiem, kiedy należa podsycać ich zwątpienie, jak przytłoczyć ich blaskiem Jasnej Strony. Wiem nawet, jak sprawić, by bali się swych własnych zdolności. Weź najbardziej bezwzględnego z Sithów i pokaż mu jeszcze głębszy mrok, a będzie łkał jak małe dziecko.
Z sufitu spadł pokaźny kawałek gruzu. Mistrz Jedi nawet nie drgnął, choć waląca się konstrukcja omal go nie zabiła. Był spokojny jak człowiek dawno pogodzony ze śmiercią.
- Jednak tym razem to nie Sithowie są naszymi wrogami. To nie Sithowie zniszczą dziś Zakon Jedi. Za sznurki pociąga Imperium. Ciemna Strona to Imperium.
Jason zacisnął zęby.
- Nawet największa bestia przestaje być groźna, gdy utnie się jej głowę. Skoro potrzebny jest kat, ktoś, kto ma się poświęcić, by Jedi mogli trwać, przyjmę to brzemię. Myślałem, Haddyku, że to zrozumiesz. Myślałem, że będzie nas dwóch. Powinno nas być dwóch... Zawsze dwóch.
- Ale jeśli nie ty, to może ktoś inny... Shiris. Tak, jest młoda, ma otwarty umysł. Czy to nie mistrz Yoda mawiał, że umysł dziecka jest wspaniały? Zakon przetrwa. W ten czy inny sposób.
Jason Manten wycelował antyczną broń w Hadyyka. Była gotowa do strzału. W drugiej ręce płonęła mu ognista klinga świetlnego miecza.
- Wczesniej poprosiłem, teraz ostrzegam. Nie jesteście dla mnie przeciwnikami. I nie mam czasu na wiekopomne pojedynki na świetlne miecze. Nawet najpotężniejszy mistrz Jedi nie jest w stanie uniknąć strzału z Lanvaroka z tej odległości. Nie każcie mi tego robić, aż tak nisko nie chcę upaść. Oddaj droida, Salomeo. Potrzebuję go, by odciąć bestii głowę. I uciekaj ze Świątyni, ratuj życie. Każde z nas zrobi to, co musi. Ja mam swoją misję, a wy swoją. Odbudujecie Zakon, przeczekacie szalejący sztorm Mocy. Rozkazuję wam jako członek Najwyższej Rady Jedi. Nieposłuszeństwo oznacza zdradę.

Kliknij, aby zobaczyć wiadomość od Mistrza Gry

***


Świątynia zapadła się w sobie, teraz niemal w całości znajdowała się w jednym pomieszczeniu. Shiris również się w nim znalazła.
Shiris widziała powstające sylwetki. I był to makabryczny widok. Przetrwało jedynie kilkoro Jedi.
Gdzieś wśród tych ruin leżał Frog. I gasł jak dopalająca się świeca. Była też Feng Du-Rii. I bardzo potrzebowała pomocy, prosiła o nią przez Moc. Shiris czuła Moc w sobie, w krysztale otrzymanym od Mantena i, jak przez mgłę, w przyjaciółce.
Czuła też coś innego. Wiedziała, że Nikh cierpi z powodu bólu głowy, a David jest mocno poparzony. Wiedziała, że jeden z rycerzy Jedi pod ścianą ma złamaną nogę w dwóch miejscach. I wiedziała też, jak to naprawić.
Ale bólu było zbyt wiele. Nie mogła pomóc wszystkim.
Nad dziewczynką stanął czerwony demon o kościstych kształtach i szponach zdolnych rozerwać człowieka na dwie części. Szczęściem, był po jej stronie. Chyba.

Kliknij, aby zobaczyć wiadomość od Mistrza Gry

***


Harvos Wyłapywał kolejne oznaki życia. Jedna z nich, zidentyfikowana jako adeptka Shiris Astaris, znajdowała się tuż przed nim. Niedaleko wychwyceni zostali również osobnicy o profilach biometrycznych pasujących do Nikha oraz Davida. Ta druga była bardzo słaba.
Szczególnej pomocy potrzebowała Quayla Vado, miała wewnętrzny krwotok.
Jedno było pewne - nikt nie miałby szans przeżyć drugiego nalotu.
Moc została wypompowana z sali. Tak, jakby była powietrzem wyssanym w próżnię przez nieszczelność w poszyciu międzygwiezdnej jednostki. Krzyk umierających Jedi utworzył skazę na tafli Mocy. Świątynia przestała być źródłem, stała się Raną. Kodeks mówi: nie ma śmierci, jest Moc.
Lecz tym razem wokoło nie było Mocy. Była tylko śmierć.

Kliknij, aby zobaczyć wiadomość od Mistrza Gry

***


.....
....
...
Świątynia miała w każdej chwili runąć. Ale ci na górze nawet o tym nie wiedzieli. Peter Covell wygrzebał się z gruzu. Gdy spadły bomby, wszystko runęło do cel. Przeżył tylko dzięki słynnym zdolnościom telekinetycznym. Nawet teraz musiał trzymać strop.
Na ironię zakrawał fakt, że chciał uchronić towarzyszy przed więźniami. Chociaż nie... gdyby nadal byli z nim, pewnie by nie przetrwali. Sam nie wiedział, jakim sposobem nadal oddychał.
Co za różnica, za chwilę i tak wszyscy zginą.
Czuł swych przyjaciół. Byli całkiem blisko, tuż nad jego głową. Harvos wysyłał specyficzny sygnał. Niektórzy wierzyli, że jest czuły na Moc. Peter teraz by przysiągł, że mógłby to potwierdzić. Wyczuwał Harvosa tak samo, jak to, że konstrukcja świątyni pękała. Tysiące ton tylko czekały, by spaść.
Sekunda, dwie, minuta? Ile dzieliło Jedi od lawiny? Gdyby poruszyć nieco w jednym miejscu, mógłby się wydostać na wolność. Gdyby przytrzymać w innym, może zdołałby zyskać na czasie dla towarzyszy.
Wyrok był zapisany w Mocy. Ale tylko w jednej jej odmianie. Ciemna Strona drwiła z takich wyroków.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Lilith Blindshoter » 17 Sty 2013, o 23:26

Bolesny rozbłysk, bezgłośny wrzask, lot pełen lęku i twarde, bardzo twarde lądowanie.Marzyła tylko o tym by przytulić się do Lemiego, zwinąć się w kłębek i płakać, płakać i płakać. Czuła potworny, przejmujący ból, ale mimo szoku szybko pojęła, że ów ból nie należał do niej. Mimo upadku z dużej wysokości jej własne ciało pozostało praktycznie nie naruszone, nie licząc zadrapań i kilku siniaków. Było to dla dziewczynki faktem niezrozumiałym i prawie niewytłumaczalnym. Skoro nie był to jednak jej ból to czyj? Odpowiedź przyszłą niemal natychmiast całkowicie samoistnie, gdy młody umysł zaczął lokalizować inne byty znajdujące się wokoło niej. Jej myśli szybko powędrowały do rannych przyjaciół, ocierając się po drodze o dwie inne istoty w stanie ciężkim, z których jedna nie była człowiekiem. Pod ściana był ktoś ze złamaną nogą, ktoś inny ciężko krwawił. Niebyła pewna jak, ale czuła te wszystkie mniejsze i większe uszkodzenia i rany. Gdyby miała więcej czasu pewnie zastanawiałaby się nad tym, ale teraz liczyło się tylko to co mogła zdziałać.
Gdy zamierzała wstać usłyszała coś za sobą. Stał przed nią stwór, nie, nie stwór, to było coś innego, droid. Sądziła, choć nie była pewna, że to przyjaciel, nie wróg. Zapytała się więc:
- Kim jesteś? - jej głos drżał i łamał się prawie na każdym słowie - Pomożesz mi? Tu jest wielu rannych. Wiesz jak wielu? - wstała, choć nogi wciąż trzęsły się jej w kolanach, jednak jej mózg już pracował na najwyższych obrotach, ale nie tylko, coś mówiło jej co powinna robić. Instynkt i wiedza złączyły się ze sobą i zaczęły szukać właściwego rozwiązania - Potrafisz ocenić w jakim stanie są ranni? Jeśli tak wybierz tych których da się przenieść. Jeśli umiesz wyznaczyć bezpieczną drogę na zewnątrz, albo znaleźć najbezpieczniejsze miejsce, które przetrwa jeśli coś jeszcze się zawali zrób to. A potem umieść wszystkich ocalałych jak najbliżej tego miejsca. Jeśli masz sprawny komunikator wezwij pomoc. Może w innych częściach Świątyni ktoś przeżył.
Sama ruszyła na trzęsących się nóżkach poprzez gruzowisko. Musiała znaleźć tych w najlepszym stanie i doprowadzić ich do jakiej takiej mobilności. Potrzebowała pomocy, sama nie da sobie rady. Zbliżyła się do jednego z bytów, który odczuła wcześniej. Był to młody zabrak. Przykucnęła przy nim, wydawał się względnie przytomny.
- Słyszysz mnie? Jak się nazywasz? - zaczęła pytać - Jak się czujesz ? Ile widzisz palców - po ostatnim pytaniu przesunęła mu powoli przed oczami dłoń z wyciągniętym ku górze palcem wskazującym. Starała się zapanować nad drżeniem głosu, ale drżenia rąk nie umiała opanować. Zresztą i tak każdy mógł bez problemu stwierdzić, że jest przerażona, zbyt przerażona. Była blada jak ściana.
Czuła się pełna sprzeczności, wydawała rozkazy droidowi, starała się opanować by nie straszyć innych rannych, ale sama się bała. Chciała biec do przyjaciół. Czuła, że jej potrzebują. Serce kazało jej rzucić wszystko inne, ale mózg mówił, że tak wszyscy zginą. Coś mówiło jej co powinna robić,. ale logika się buntowała. Bo skąd mogła wiedzieć, że nie jest w błędzie? Chciała by zapytać o radę, ale nikogo nie było, Mistrzowie w większości już nie żyli, część rycerzy i inni adepci dogorywała wokoło niej, dziadka po prostu nie było, a rodzice zginęli bardzo dawno temu. Mama wiedziała by jak pomóc. A może... może ona też wie?
Image

Image
Awatar użytkownika
Lilith Blindshoter
Gracz
 
Posty: 334
Rejestracja: 3 Wrz 2011, o 01:33

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Gyar-Than Hadyyk » 18 Sty 2013, o 17:50

Nie trzęsienie ziemi, nie bombardowanie, ani inny kataklizm sprawił, że Hadyyk zachwiał się, chwytając dłońmi za głowę. Mentalny krzyk dziesiątek adeptów, rycerzy i mistrzów Jedi, którzy w przeciągu kilkunastu sekund stracili życie. To było powodem zachwiania niezwykle wrażliwego na Moc Gyar-Thana. Mimo tego, w krótkiej chwili opanował słabość i wysłuchał komunikatora mówiącego głosem Kyle Katarna, a następnie kolejnego, jeszcze bardziej zdecydowanego głosu Jasona.
Odpuszczanie nie było w naturze Hadyyka, tak zdarzało się za czasów gdy był uczniem i nie omieszkał ustąpić innemu adeptowi mistrza Celleasa, Dagosowi Bardokowi, tak bywało gdy był Rycerzem Jedi i taka postawa charakteryzowała koreliańskiego członka Zakonu do tego momentu. Z filozoficznego punktu widzenia sytuacja zdawała się cięższa niż pojedynki z Darth Xaaeriusem czy Lordem Taerusem.
Gyar-Than Hadyyk swym lodowym spojrzeniem zmierzył groźnie Mantena. W jego niebieskich oczach widział tą samą nieustępliwość, która cechowała byłego mentora Petera Covella czy Davida Turouga. Coś się jednak w tym spojrzeniu zmieniło. Pojawił się swego rodzaju mrok i bezwzględność zarezerwowana do tej pory jedynie dla, tropionych przez członka Najwyższej Rady, Jedi Sithów.
Choć cisza nie trwała więcej niż 5 sekund, Hadyyk zdążył przemyśleć sytuację. Walka z Jasonem Mantenem zapewne nie zostałaby potępiona przez potomnych i być może weszła by w annały historii. Czy jednak przez takie opowieści o jednym z najmężniejszych Jedi, miały pomóc w odbudowie przyszłego Zakonu? Decyzja była trudna, jednakże Gyar-Than już ją podjął, uniósł nieco wyżej klingę swego miecza.
- Salomeo oddaj mistrzowi droida. - rzekł stanowczym acz spokojnym tonem - Nie robię tego przez wzgląd na twój status Jasonie. Przemawia przez ciebie mrok, a zasada o której wspominasz nie jest zasadą Jedi. Odejdź, gdziekolwiek chcesz i zostaw w spokoju adeptów. Lepiej by nasze drogi więcej się już nie przecięły.
Ustąpienie nie było tożsame z porażką. Dawny uczeń Celleasa nie czuł się przegrany, czuł jedynie żal i rozczarowanie postępowaniem wielkiego Jedi, jakim był człowiek mierzący do niego z Lanvaroka. Wiedział jednak, że ta droga bardziej przyczyni się do przetrwania Zakonu Jedi i ochrony znajdujących się tu adeptów, którzy mogliby próbować zatrzymać rozgniewanego mężczyznę. Hadyyk nie tracąc koncentracji, delikatnie opuścił miecz, licząc na zdrowy rozsądek Tirion.
Awatar użytkownika
Gyar-Than Hadyyk
Gracz
 
Posty: 549
Rejestracja: 11 Wrz 2008, o 19:04

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Nikh » 18 Sty 2013, o 19:57

Błysk. I nagły ból. Nikh nie potrafił tego opisać. Nie czuł bólu fizycznego mimo że czaszkę rozbił mu się kawałek ściany. Nikh spojrzał dookoła. Z jego spojrzenia można było wyczytać ból. Mimo że nie był w pełni wyszkolonym Jedi, poczuł jakby Moc która ich otaczała straciła na swojej sile. Gdyby ktoś zapytał zabraka jak by opisał to co czuł ten powiedziałby że nagle w Mocy zabrakło bardzo wielu osób.

Nagle Nikh poczuł że ktoś dotyka jego ręki. Spojrzał w bok i zobaczył że to jakaś młoda dziewczynka.
-Oni... odeszli... tak wielu... -Może gdyby Nikh miał więcej doświadczenia lepiej poradziłby sobie w takiej sytuacji, jednak nigdy wcześniej nie czuł w mocy żadnej śmierci. Może gdyby był świadkiem odejścia jednej osoby łatwiej by mu było zachować się w takiej sytuacji.

Dopiero po chwili dotarło do niego że dziewczynka coś mówi i to że boli go głowa i ma coś z żebrami.
-Jestem Nikh. Chyba mam złamane żebro... wszystkie żebra... i coś z głową. -Rozejrzał się dookoła. Piekło... Świątynia zawaliła się. W holu który teraz trudno było poznać piętrzyły się stosy gruzów z których wystawały pręty. Nagle zauważył że David Turoug który był razem z nim w podziemiach aby zabezpieczyć cele więzienne leży niedaleko przygnieciony jakimiś belkami. W mocy czuł innych rannych.
-Mistrzu Turoug? -Krzyknął w stronę Davida.
-Musimy mu pomóc. -Nikh wskazał w stronę przywalonego belkami Mistrza.
Image

"Ludzie mówią że jestem złym człowiekiem, ale to nieprawda. Ja mam serce małego chłopca... W słoiku na biurku..."
Awatar użytkownika
Nikh
Gracz
 
Posty: 605
Rejestracja: 8 Gru 2009, o 22:42

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Lilith Blindshoter » 18 Sty 2013, o 20:20

Obejrzała się we wskazanym kierunku i aż jęknęła cicho. Nie chodziło nawet o ciężkie belki przygniatające Mistrza Jedi, ale o poparzenia... Nie da rady tego wyleczyć bez co najmniej opatrunków z bactą. Tak na prawdę ranny powinien trafić do szpitala. Jedyne co mogła teraz zrobić to wyciągnąć go stamtąd, ale sama nie poradzi sobie z tymi belkami.
- Hej, Droidzie! - zawołała, miała nadzieję, że nie urazi kolosa, ale wciąż nie znała jego imienia - Proszę, chodź, szybko. Mam tu rannego, pomóż mi go wyciągnąć. - w głosie małej znać było panikę.
Nie czekając na droida, zaczęła odgarniać kawałki gruzu.
- Nikh, normalnie kazała bym Ci się nie ruszać, ale... - drżały jej ręce, głos się jej łamał, była tylko dzieckiem, nie wiedziała jak to wszystko ogarnąć - Musisz postarać się przemieścić do wyjścia, jeśli droid jakieś znalazł. Zajmę się tobą za chwilkę, kiedy odkopiemy Twojego Mistrza.
Image

Image
Awatar użytkownika
Lilith Blindshoter
Gracz
 
Posty: 334
Rejestracja: 3 Wrz 2011, o 01:33

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez David Turoug » 18 Sty 2013, o 20:49

Bieg po schodach, ucieczka przed ciemnością w... ciemność. W jednej sekundzie nastąpił splot kilku tragicznych zdarzeń. Przed utratą przytomności, Turoug zdążył jedynie odnotować blaknącą aurę Jasnej Strony Mocy, jakby ktoś w jednym momencie zgasił wszystkie światła Coruscant. Na ból fizyczny nie było czasu, natłok mroku skurczył Davida. Zwykle zaradny i pomysłowy, nie mógł nic zrobić, świat walił się na jego oczach. Oleista mgła, czarna jak przestrzeń kosmiczna zasnuła jego oczy.
Wszystkie receptory Davida powoli włączały się, jak komputer po ciężkiej awarii systemu. Mózg zaczął przetwarzać pierwsze informację. Tym razem cielesny ból rozdzierał ciało Mistrza Jedi. Złamanie lewej nogi na wysokości piszczela był niczym przy ciekłym metalu okalającym większą część jego ciała. Choć zaczerpnięty oddech niemal rozrywał mu płuca, pompował życiodajny tlen do każdej komórki. Było to najlepszym świadectwem iż czas byłego ucznia Bardoka i Hadyyka nie nadszedł w tej chwili.
Moc była z nim cały czas; dzięki swojej silnej woli przetrwania zanotował w bliskim sąsiedztwie, obecność żywych, stosunkowo młodych istot. Dopiero teraz zorientował się, że nim wszystko obróciło się w gruz i pył, tuż za nim biegł Zabrak Nikh, a nieco dalej powinien być Peter Covell. Niestety śmierć setek Jedi nie pozwolił mu na wyodrębnienie w Mocy, kto pozostał przy życiu, a kto połączył się z tą mistyczną energią.
Leżąc na brzuchu, czuł że spory kawałek sufitu przywiera go do podłogi. Gdzieś na wysokości wątroby jakiś przedmiot wpijał mu się w ciało. Był to podłużny cylinder, będący rękojeścią miecza świetlnego. Organizm nie nadążał produkować adrenaliny w takim stopniu, by zagłuszyć ból. Słyszał czyjeś głosy, jednak ciemność znowu zaczęła zasłaniać mu świat...
Image
Awatar użytkownika
David Turoug
Administrator
 
Posty: 5312
Rejestracja: 28 Wrz 2008, o 01:25

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Harvos » 18 Sty 2013, o 22:19

Wszystko to zdawało się dziać wokół Harvosa. Ociężały, dopiero co przebudzony po ponad roku letargu droid stał w centrum wydarzeń - wokół niego tańczyła śmierć, która nie mogła dotknąć jego stalowego ciała; ale z każdą sekundą cyfrowy umysł przepełniał się coraz większą ilością zwykłego, ludzkiego zagubienia.
Dopiero po eksplozji odzyskał jasność myśli. Masowe umieranie, śmierć Jedi i tego miejsca, była niczym fala zimnej wody uderzająca w ospałą twarz. Ziemia zapadła się pod mechanicznymi nogami, stropy zaczęły opadać, ściany burzyć się - i zaraz po tym znikąd zjawiła się ta dziewczynka. I inne, jeszcze żywe istoty. To była najgorsza z rzeczywistości, w jakich mógłby obudzić się Harvos. Ten, który poprzysiągł bronić swoją stalową piersią Zakonu, powrócił tylko po to, by nie mieć już czego bronić.

Droid nie chciał pytać o to, co się dzieje, bo wiedział, że to tylko bardziej go zagubi. Tyle nieznanych twarzy, które gasły jedna po drugiej. Bez słowa obserwował otoczenie, ruszając się dopiero wtedy, gdy bezpośrednio poproszono go o pomoc.
W milczeniu posępny kolos podszedł do przygniecionego Davida. Stary druh wyglądał teraz zupełnie inaczej niż kiedy ostatni raz go widział. Wszystko wyglądało teraz inaczej i tak bardzo obco.
Całą swoją nieludzką siłą podnosił kolejne belki, kamienie i odłamy gruzu, powoli uwalniając Davida spod ciężaru. Na krótki moment rozbłysła niebieska poświata ostrza świetlnego, gdy droid odcinał przeszkadzające pręty - wszystko bo to, by bardziej nie uszkodzić tego człowieka. Już wystarczyło dzisiaj uszkodzeń i ran.
Nie było to żadnym wyzwaniem dla Harvosa. Już po chwili David był oswobodzony z wszystkiego, co uprzednio na niego spadło.
Droid, wciąż bez słowa, zajął się gruzem przygniatającym innych. Nie powiedział nawet nic na powitanie po ponad roku nieobecności. To nie była chwila powitania, na którą tyle czekał...
POSTAĆ GŁÓWNA
Image
Awatar użytkownika
Harvos
Gracz
 
Posty: 922
Rejestracja: 12 Paź 2008, o 18:11
Miejscowość: Беларусь

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Lilith Blindshoter » 19 Sty 2013, o 05:13

Shiris z lekkim osłupieniem, wpatrywała się Droidowi, który oswobodził Mistrza Turouga. Nie była pewna jak to możliwe, ale mogłaby przysiąc, że kolos jest jeszcze bardziej zagubiony niż ona. Bardzo chciałaby móc zawołać za nim, powiedzieć jak się cieszy z jego obecności, że gdyby go tu nie było nie miała by szans nikomu pomóc. Ale nie miała na to czasu. Myślami wróciła do rannego Mistrza Jedi. Zauważyła iż ten jest nie tylko poparzony, miał tez złamaną lewa nogę. To akurat był problem z którym szybko sobie poradziła. W śród gruzów znalazła niezbyt gruby i nie za ciężki metalowy pręt, który przycięła mieczem do odpowiedniej długości. Pospiesznie rozwiązała sznurek który związywał jej włosy w kitkę, i przywiązała pręt do nogi Mistrza Turouga, musiała skądś jeszcze wziąć jeden sznurek lub pas materiału, wybór był oczywisty. Rozległ się dźwięk dartego materiału, gdy oddzierała kolejne paski od swojej tuniki.
Gdy unieruchomiła nogę rannego, musiała w końcu zmierzyć się z trudniejszym zadaniem. W sumie sama nie wiedziała dlaczego to robi, ale przyklękła przy Mistrzu i chwyciła jego dłoń w swoje drobne rączki. Zamknęła oczy, i niemal od razu w mroku dostrzegła ciepłą iskrę, Iskra migotała jak płomień na wietrze, i Shiris poczuła, olbrzymi smutek, nie chciała by to światełko zgasło, chciała je przytulić i ochronić, oddać mu cząstkę własnego ciepła.
Iskierka cierpiała i Shiris bardzo zapragnęła jej pomóc. Uśmierzyć ból i uspokoić drżenie. Ale nie mogła dać czegoś czego nie miała. Rozpaczliwie starała się przywołać w myśli jakiś szczęśliwy obraz, wspomnienie, które dało by nadzieję jej samej, ale na próżno. Wszystkie najszczęśliwsze wspomnienia naznaczył szkarłat krwi. Świat który pokochała legł w gruzach, spokój rozpadł się w pył. Wspomniała swoje przybycie do Świątyni, chwile gdy dowiedział się ze może być Jedi, cudowne zajęcie i jeszcze cudowniejszych nauczycieli, prawdziwych przyjaciół... Świątynia zawaliła im się na głowy, Mistrzowie którzy z nią rozmawiali pierwszego dnia i wszyscy jej nauczyciele nie żyli lub konali, podobnie jak jej przyjaciele, łzy napłynęły je do oczu, na wspomnienie radosnych chwil spędzonych wraz z nimi, na beztroskich rozmowach, w Komnacie Tysiąca Fontann, w archiwach... Choć wspomnienia były bolesne, znalazła w nich jednak coś... Szum fontann...
Spróbowała go sobie przypomnieć i wyobrazić, był taki kojący...
Wiedziała już co zrobić, całą siłą woli skupiła się na Światełku Mistrza Turouga. "Obudź się, proszę, obudź..." powtarzała w myślach. "Nie umieraj. Nie umieraj. Nie umieraj. Nie umieraj. Obudź się Mistrzu, proszę, proszę. Nie umieraj." Powtarzała niczym mantrę, ani na chwilę nie przestając myśleć o kojącym szumie fontann...
I tak trwałą w swej czynności nie wiedząc nawet, że korzysta z nowo nabytej zdolności..
Image

Image
Awatar użytkownika
Lilith Blindshoter
Gracz
 
Posty: 334
Rejestracja: 3 Wrz 2011, o 01:33

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Silus Targon » 25 Sty 2013, o 13:25

Salomea stała naprzeciw Mantena jedną rękę trzymając na droidzie. Nawet przed wstąpieniem do zakonu była znana z nieokazywania żadnych emocji. Z zawsze poważnej miny i spokojnego głosu. Bez względu na okoliczności. Ale nie tym razem. Pierwszy raz poczuła żywą złość. Serce waliło jej jak opętane a policzki robiły się czerwone. Nie była w stanie powstrzymać fali gorąca jaka ogarniała jej ciało. Nie była w stanie a może już nawet nie próbowała... Diesiątki osób z narażeniem życia wykonywało prace w archiwum. Sama robiła co mogła żeby kolejne pokolenia Jedi miały na czym opierać swoje nauki a teraz miała to oddać. Nie była w stanie się z tym pogodzić. Próbowała szukać rozwiązania. Miała granaty. Mogła wrzucić jednego na droida i wtedy nikt nie dostałby tej wiedzy. Gdyby pchnęła go na Mantena ten musiałby odskoczyć. Dało by jej to cenne sekundy na ucieczkę. Nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji...
-Mistrzu Mantenie - przerwała kolejną ciszę - Zdaje mi się że mistrz Katarn właśnie zwolnił nas spod rozkazów rady...
Ręką zadrżała jej przez sekundę. Do samego końca nie wiedziała co zrobić. Zebrała całą dostępną moc jaką mogła i... wykorzystała ją do opanowania negatywnych emocji. Powoli choć i tak niepewnie zdjęła rękę z droida posyłając go w kierunku Mantena. Wybuch granatu nawet małego mógłby pogorszyć i tak kiepski stan świątynnych ścian. Mógłby również ucierpieć Hadyyk a tego nie chciała.
-Mam tylko nadzieję że wszyscy Ci ludzie którzy tu przed chwilą pracowali zdążyli opuścić świątynie. Inaczej ich krew nie spłynie na ręce imperium czy zakonu tylko na Twoje - rzuciła z największą wrogością na jaką mogła się zdobyć.
Nie wiedziała co kierowało Mantenem. Może i miał trochę racji. Może zakon powinien być bardziej stanowczy w pewnych działaniach. Ale nie chciała by skaził tymi naukami umysł Shiris. Każdy kto do niego dołączy powinien sam wybrać tą ścieżkę.
Postać główna
Image
Postać podoczna
Salomea Tiris
Image
Medison
Awatar użytkownika
Silus Targon
New One
 
Posty: 654
Rejestracja: 26 Sty 2009, o 20:45

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Peter Covell » 17 Lut 2013, o 18:39

Na to, co nadeszło nie przygotował Petera ani jego mentor, Mistrz Gyar-Than Hadyyk, ani prawie dziesięcioletnie doświadczenie we władaniu Mocą, ani nawet najczarniejsze ze scenariuszy, jakie rozważano. Rozważano czysto hipotetycznie, oczywiście, bowiem nikt nie spodziewał się, że Imperium Galaktycznemu kiedykolwiek uda się przypuścić atak na Coruscant, o zniszczeniu Świątyni Jedi nie wspominając.
A jednak, oto waliła się Peterowi na głowę. Dosłownie.
Covell może i był prawdziwym mistrzem telekinezy, a jego zdolności - podobno - powoli stawały się legendarne, ale on sam nigdy nie traktował ich w jakiś szczególny sposób. Swoich umiejętności używał odruchowo, tak jak blasterowiec sięga do kabury po broń nim ktokolwiek zdąży o tym choćby pomyśleć. Choć nie miał czasu się nad tym zastanawiać, prawdopodobnie właśnie ta instynktowność w korzystaniu z telekinezy uratowała mu życie, gdy mury wokół zaczęły się walić - nie myślał, użył jej tak, jak zasłania się twarz przed odłamkami szkła z wybitej szyby.
Covell klęczał na prawym kolanie, szeroko rozpościerając ręce, jakby ten prosty gest miał ułatwić mu podtrzymywanie popękanego stropu, gotowego w każdej chwili żywcem pogrzebać go pod tonami durabetonu. Zdawał sobie sprawę z istnienia każdego Jedi, jaki pozostał przy życiu - i to właśnie ich, czasem gasnące zbyt szybko, aury dawały mu powód i siły do tego, by napiąć swoją wolę do granic możliwości i narzucić ją otaczającemu go otoczeniu. Każda sekunda, przez którą trzymał strop kosztowała go wszystko, co mógł zapłacić - a być może i więcej. Nie miał pojęcia ile czasu już wytrzymał i ile jeszcze będzie musiał - uderzenie serca
(jestem tu, kochany)
zdawało się trwać latami. Zupełnie jakby całe życie nie robił nic innego, a jedynie klęczał w podziemiach i siłą woli starał się utrzymać konstrukcję w całości. Peter bał się wziąć oddech, by nie zburzyć kruchej równowagi, jaką udało mu się stworzyć, lecz po chwili płuca wybuchnęły ogniem domagając się tlenu, a skamieniałemu w jednej pozycji Mistrzowi Jedi nie pozostało nic innego jak ostrożnie nabrać powietrza.
Nic się nie stało. Wciąż żył.
W przeciwieństwie do poległych przed paroma sekundami (minutami? godzinami?) członków Zakonu, którzy oddali życie nim dano im szansę obrony własnego domu. Użyto bombowców, kierowanych torped, siedzibę obrońców wolności, Strażników Pokoju, zniszczono z bezpiecznej odległości, w tchórzliwy, pozbawiony honoru sposób. Najpotężniejsi z żyjących Jedi dołączyli do Seenie Exibil, Mistrzyni Thane, Fenna Dray'la i Aeshi Airhart poległych w walce z kultystami Ciemnej Strony. Tylu dobrych, szlachetnych kobiet i mężczyzn o czystych sercach
(Spokój to kłamstwo, jest tylko namiętność...)
zabitych z nieba, bez możliwości ratunku, bez najmniejszych szans, niczym banthy idące na rzeź. Wszystko po to, by Zło znów mogło zatryumfować, wznieść się ponad tych, którzy potrafili bezinteresownie oddawać życie za słabszych i bezbronnych jak galaktyka długa i szeroka. Zabrali mu przyjaciół, mentorów i wzory do naśladowania, wydarli mu ukochaną noszącą pod sercem jego dziecko, a Zakon Jedi tych bezwartościowych, skupionych jedynie na sobie egoistów traktował jak ludzi godnych, by żyć. Dano im schronienie w Świątyni, oszczędzono śmierci od miecza świetlnego tylko dlatego, że tchórzliwi Sithowie, tchórzliwi wszyscy inni, podnosili ręce, gdy opuszczało ich szczęście. Wiedzieli, zaprawdę zdawali sobie sprawę ze słabości Jedi szanujących każde życie i przez to, nawet w kajdanach, schowani przed światem głęboko w lochu
(...dzięki namiętności osiągam siłę...)
śmiali się ze swojego zwycięstwa nad Jasną Stroną gardząc wszystkim, co przekazano Covellowi. Wszystkim, w co nauczono go wierzyć. Jedi byli słabi. Teraz, klęcząc w podziemiach, gdzie powietrze było gęste od kurzu i pyłu, zrozumiał że błędem było nieustanne wybaczanie i dawanie kolejnej szansy. Wszyscy, absolutnie każdy bez wyjątku, którzy odbierali życie wartościowym, pełnym empatii kobietom, mężczyznom, żonom i ojcom, zasługiwali na śmierć.
Oh, tak. Krew żądała krwi.
-Dzięki sile osiągam potęgę - nie wiedział skąd te słowa nagle znalazły się w jego ustach, ale nagle ciężar na jego ramionach zelżał, a cała Świątynia przestała wydawać się tak bliska zawaleniu. Właściwie, nie było tak źle. Gdyby się postarał, może nawet mógłby się samemu wydostać z podziemi, bo przecież kupił już pozostałym ocalałym wystarczająco dużo czasu. Do tej pory dawno powinni opuścić budowlę - i to nie tylko dlatego, że mogła się zawalić, ale przecież Imperium na pewno ponownie ją zbombarduje.
On zaś dałby szansę - tym razem samemu sobie - na przeżycie i pomszczenie wszystkich, których galaktyka straciła z powodu Sithów, Imperium, handlarzy niewolników i zwykłych, pospolitych przestępców. Czyż nie tego by chcieli Mistrzowie Rady? Albo jego narzeczona i nienarodzone dziecko? By pamięć o nich zginęła, a mordercy mogli
(...dzięki potędze osiągam zwycięstwo...)
wciąż chodzić wśród żywych i karmić się ich cierpieniem, rozpaczą rodzin płaczących nad grobami setek ofiar Ciemnej Strony Mocy? Rycerze Jedi byli Strażnikami Pokoju, Obrońcami Sprawiedliwości, lecz sprawiedliwość - oprócz tego, że wymierzona celnie - powinna być ślepa i bezlitosna. Okłamywali sami siebie, gdy mówili, że ich miłosierdzie jest potrzebne, że każdy powinien mieć szansę na odkupienie - sami przyczynili się do dzisiejszych wydarzeń.
Byli zbyt słabi.
Gdyby tylko udało mu się stąd wyjść, mógłby to naprawić. Wraz z innymi ocalałymi, wolny od nakazów Najwyższej Rady wymierzałby sprawiedliwość i karał zwyrodnialców, ścigał każdy przejaw Ciemnej Strony i dusił go w zarodku tak, jak depcze się robaka. Jasna Strona Mocy wreszcie osiągnęłaby ostateczne zwycięstwo i zerwała pętające ją łańcuchy.
Peter wrzasnął dziko z wysiłku i podniósł się z kolan. Z niemałym trudem, powoli wyprostował plecy, dumny z tego kim jest, kim może być. Czuł przepływającą przez niego Moc, którą naginał wedle własnego życzenia, wykorzystywał do kształtowania otaczającej go rzeczywistości. Samą siłą własnego umysłu trzymał tysiące ton durabetonu pokonanego przez imperialne bomby.
Lecz jego, Petera, nie dało się pokonać. Nie dzisiaj.
-Moc mnie wyzwoli - wypowiadając te słowa uniósł głowę i otworzył oczy. Ujrzał przed sobą Aeshi, taką jak ją zapamiętał.
A więc miał rację! Ona też chciała, żeby pomścił jej śmierć, wyplenił z galaktyki całe Zło, uchronił innych przed jego losem, przed rozpaczą, jaką wypełniała jego serce od momentu, gdy utracił jego część.
-Jesteś tu, kochana - wyszeptał. - Moc nas wyzwoli, najdroższa. Nic już nie stanie nam na przeszkodzie. Nie będzie więcej śmierci.
-Nie ma śmierci, jest Moc, Peter.
Zrozumiał.
Ze łzami w oczach upadł na kolana, a delikatne dłonie, te same które tyle razy całował, trzymały jego ręce w górze, by dać czas innym.
Numer GG: 8933348
Nie pisz, jak nie masz po co. Nie pisz, żeby przypomnieć o odpisie Mistrza Gry. Nie pisz, jeśli chcesz pogadać o pogodzie.
I, na Boga, nie zawracaj dupy pytaniami "Co u Ciebie?"
Awatar użytkownika
Peter Covell
Administrator
 
Posty: 4247
Rejestracja: 27 Wrz 2008, o 15:56
Miejscowość: pod Poznaniem

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Mistrz Gry » 27 Lut 2013, o 02:17

Kliknij, aby zobaczyć wiadomość od Mistrza Gry

Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność. Tak mawiał, dawno temu, mistrz Jedi zwany Benem. Choć nikt nie wie, czy chodzi o Obi-Wana Kenobiego, czy innego "Bena", sentencja i jej przekaz pozostały.
Tylko nieliczni, nawet pośród najsilniejszych Mocą, posiadali talent uzdrowiciela. W Starym Zakonie Jedi pilnie śledzono losy takich osób i od najwcześniejszego etapu szkolenia szykowano im miejsce w Najwyższej Radzie, tak jak miało to miejsce w słynnej historii padawanki Aubrie Wyn.
Shiris wzięła na siebie ciężar decyzji i musiała przyjąć wszystkie jej konsekwencje. David Turoug miał się dużo lepiej. Ceną za to było życie małej Feng Du-Rii.
Życie za życie.
Jae Tev również wydał ostatnie tchnienie. A po nim młoda rycerz, której imienia nikt w pobliżu nie znał.
Pacjenci czekali. Krzyczeli w Mocy, błagali o pomoc. Shiris była na wyczerpaniu. Tak, jakby stała się naczyniem, z którego nagle wszyscy chcieli czerpać. Nie mogło starczyć dla wszystkich. Ledwie starczyło dla Davida. Pociemniało jej w oczach, czuła się jakby wielkie pijawki przyczepiły jej się do ciała. I ssały, ssały, ssały życie tak długo, aż mała uzdrowicielka stanęła na skraju przytomności.

Kliknij, aby zobaczyć wiadomość od Mistrza Gry

***

Frachtowiec, który wystartował, jeden z już nielicznych w Świątyni, a być może ostatni sprawny, z łatwością pomieściłby połowę ocalałych Jedi. Jednak miał na pokładzie tylko dwoje pasażerów. A właściwie jednego pasażera i jednego droida.
Mistrz Jedi Jason Manten zostawił Zakon w najtrudniejszym momencie. I nikt nie odważył się go powstrzymać. W głębi duszy, zarówno Salomea jak i Gyar wiedzieli, że kiedyś za to odpowiedzą. W ten czy inny sposób. Być może nie bezpośrednio, może nawet tak, że tego nie zauważą... ale nie mogli liczyć na wyciszenie. Moc lubiła równowagę, zaś ich decyzja była dla równowagi zagrożeniem. Czasem ocalenie tysięcy istnień może zależeć od jednego aktu odwagi.
I poświęcenia.
Akt ten nie nastąpił, a Galaktyka miała ponieść tego konsekwencje.

Kliknij, aby zobaczyć wiadomość od Mistrza Gry

***

- Żyjecie? Dobrze. Wyglądasz na przytomnego.
Mistrzyni Sara Terago położyła lewą dłoń na ramieniu Nikha. Zabrak poczuł jej determinację. I zobaczył, że jest to jedyna sprawna dłoń mistrzyni broni. Drugie ramię urwane było w łokciu, zwisało bezwładnie wzdłuż tułowia. Nawet najlepsza proteza nie pozwoli już wrócić Sarze do szermierczych zdolności, którym imponowała samemu Skywalkerowi.
Sara Terago była kobietą czynu o silnym charakterze. Przejęła zwierzchność nad Jedi w głównej auli. I wydała jedyne rozsądne polecenie.
- Opuścić Świątynię!!! Wszyscy, opuścić budynek! Podążajcie za tym adeptem!
Chwilę czasu zajęło Nikhowi zrozumienie, że to właśnie o nim mowa. Tak, z pewnością o nim. Pomyłka była niemożliwa.
- Wyprowadź stąd ocalałych, młodzieńcze. Rozumiesz? Ich los jest w twoich rękach. Nie wiem dokąd... nie wiem jak. Po prostu uciekajcie. Dopilnuj, by wszyscy opuścili Świątynię.

***

- Harvos! - Sara Terago wyraźnie uradowała się na widok droida. O ile wśród pogorzeliska i martwych ciał o radości w ogóle mogła być mowa. - Potrzebuję cię! Chodź!
Mistrzyni broni poprowadziła zagruzowanym korytarzem Harvosa aż do sali, w której miało miejsce spotkanie Rady. Dokładnie tam, gdzie spadła pierwsza bomba.
- Musimy... musimy się dostać do środka - powiedziała błagalnym tonem. - Czuję, że żyją. Ktoś tam nadal oddycha.
Czujniki droida mówiły co innego. Po pierwsze - w pomieszczeniu nie było oznak życia. Po drugie, nie było też wejścia. W miejscu, w którym mogłyby się znajdować durastalowe drzwi, znalazły się niepoliczalne tony skały, brył z twardych stopów i nawet część mebli. Całe skrzydło zostało odcięte nową ścianą, podejrzanie równą jak na efekt działania bomby.
Wojna potrafi zaskakiwać również umysły posługujące się czystą logiką. Harvos nie mógł oprzeć się wrażeniu, że los mu nie sprzyjał. Nawet jego serwomotorowe ciało nie było w stanie w krótkim czasie przebić się przez zaporę. Potrzebny był plan.

***

Zebrani, czy też raczej porozrzucani po auli Jedi z nieznośnie roszczeniową postawą spoglądali na nowego lidera. Został wybrany przez samą mistrzynię Terago. Był obietnicą przetrwania.
Ktoś bardzo chciał zapobiec jej dotrzymaniu. Luźne myśli, zakłócane silnymi emocjami rannych, dotarły do wciąż czułego na ostrzeżenia w Mocy Davida. Po świątynnych korytarzach zaczęto stawiać kroki. Równe, zdyscyplinowane kroki, które miały dokończyć to, co zaczęły bomby.
Pierwsze białe sylwetki, póki co nieliczne, zamigotały w głównym wejściu.

***

I wtedy pojawiła się nowa nadzieja.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Lilith Blindshoter » 3 Mar 2013, o 00:57

Dziewczynka wzdrygnęła się. Poczuła się tak jakby ktoś wydarł jej z serca kawałek tkanki. To była Feng… Była… Już jej nie było… Jeszcze sekundę wcześniej niemal słyszała błagalne wołanie o pomoc. A teraz nie było już nic. Jeszcze nie minęła sekunda, a inne ciepłe istnienie zgasło nawet nie odzyskując przytomności. I jeszcze jedno i znowu. Ale Shiris myślała tylko o Feng, o przyjaciółce którą zawiodła… Tak bardzo. Słyszała jej wołanie, ale nie … Nie mogła… nie zdążyła.
Znów docierały do niej błagalne myśli, ale ona nie mogła im pomóc… Nie miała już sił. Nie mogła nawet wstać. Popełzła więc przez gruzy ku ciału swojej przyjaciółki… Jak na ironię Feng leżała całkiem blisko, może 2, może 3 metry od Davida. Tak blisko, a tak daleko… Shiris zdawało się jakby całą wieczność pełzła przez te gruzy. Tylko po to by po raz ostatni ująć dłoń martwej przyjaciółki…
Chwyciła dłoń Feng, jej skóra była jeszcze ciepła, ale w ciemnych oczach dziewczynki nie było już tego blasku, pozostała jedynie pustka. Buzia Feng zastygła w ostatnim spazmie, świadcząc o tym jak bardzo dziewczynka musiała cierpieć przed śmiercią.
Shiris poczuła jak wzbiera w niej fala obrzydzenia jakie nagle odczuła do samej siebie. „To moja wina. To moja wina…” Huczało jej w głowie. Jak mogła… Powinna byłą zdążyć… Powinna była…
Z oczu popłynęły jej łzy. Przyciskając do serca dłoń Feng, łkała cicho, pośród gruzów swojego świata. Po raz kolejny tracąc wszystko co pokochała…
Gorzkie łzy wymyły z niej resztki sił. Znajdował a się już na skraju świadomości, niemal przestała już widzieć świat wokoło siebie. Bolało, tak bardzo bolało… Nie chciała patrzeć, nie… Już nie… już nigdy…
A jednak, gdy przestała widzieć, gdy jej umysł nie mógł już ogarnąć rzeczywistości, która już dawno przestała mieć coś wspólnego z rzeczywistością i przerodziła się w horror, w koszmar na jawie, dopiero gdy jej serce rozdarł ból po stracie przyjaciółki, dopiero gdy opuściły ja resztki sił, dopiero w tedy zaczęła naprawdę czuć…
Poczuła ból całego tego świata, okaleczonego i udręczonego wojną, lęk ból i rozpacz setek, tysięcy milionów istot, zamieszkujących planetę-miasto. Czuła wciąż palącą ranę w Mocy jaką wyrwało bombardowani. Czuła Tych Innych Ludzi, niosących śmierć, zagładę, zniszczenie… Już kiedyś czuła podobnie… Choć na mniejszą skalę… To była wioska, dom pod lasem… Krwawe łuny ponad niebem… I inni ludzie, myślami tak bardzo podobni do tych w białych pancerzach, choć tamci zamiast miotaczy mieli jedynie pałki najeżone kolcami… Jej świat trawiony ogniem… Wspomnienia które spłynęły krwią… Nie mogła ocalić rodziców… Dziś nie zdążyła uratować Feng… Ten sam ból… I choć nie mogła tego pamiętać, tak jak wtedy, w tym potwornym bólu który należał nie tylko do niej ale i do całego jej świata, do wszystkich którzy cierpieli, w nim właśnie znalazła siłę… Jej zmysły wracały… Ale cudowne inne widzenie świata nie znikało… Było czystsze niż kiedy kol wiek wcześniej… Wciąż czoła cały chaos bitwy, i nadchodzących wrogów. Ale czułą też inne rzeczy, wcześniej przez jej umysł pominięte, czuła że w Archiwach wciąż są co najmniej dwie osoby. „Nie, dwoje Jedi.” Poprawiła się w myślach. Czuła, ze nadchodzi pomoc… wiedziała, że zdążą… I był ktoś jeszcze… Jej umysł podążył za ta istotą . Dziwne… Bo była pewne, że wie kto to jest… Mistrz Manten. Nie wiedziała dlaczego wie ze to on, innych nie umiał zlokalizować i nazwać tak dokładnie. Ale jego nie było w Świątyni, on uciekał, skazywał ich na śmierć…
A może wcale nie? Otwarła oczy w puściła już dłoń martwej przyjaciółki, klęczała wciąż przy jej zwłokach, ale w dłoniach czuła zimny metal rękojeści miecza świetlnego. Dostała go od Mistrza Mantena. Gdyby źle im życzył nie dałby jej go. Więc chciał, by wyszli z tego cało… A jego data pad? Nie szukała go przed odlotem… Czy mógł chcieć być odnaleziony?
Nie o tym powinna była teraz myśleć… Teraz musieli stąd wyjść, wszyscy…
Wstała… Wstała! Siłą którą czuła, nie znikła. Wciąż czuła ja krążącą w żyłach i pobudzającą do działania. I tak samo owo niezwykle wyostrzone postrzeganie świata. Nie wiedziała jak długo to wszystko potrwa, ale wiedziała, że gdy ta nieznana siła ja opuści, nie będzie wstanie postąpić choćby kroku…
Ruszyła z powrotem ku Mistrzowi Davidowi i pozostałym ocalałym, mozolnie zbierającym się wokół Nikha.
Image

Image
Awatar użytkownika
Lilith Blindshoter
Gracz
 
Posty: 334
Rejestracja: 3 Wrz 2011, o 01:33

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Harvos » 5 Mar 2013, o 01:08

Ciężko było myśleć o wspaniałym, ratującym sytuację planie temu, który przez rok spał, by obudzić się w centrum tego całego chaosu. Harvos nie rozumiał w ogóle, jakim cudem Świątynia - strzeżona przez czujących wszystko w Mocy Jedi, i flotę Republiki - została tak po prostu zrównana z ziemią. Akurat w tym momencie, w którym jemu udało się przebudzić. Wtedy spadły bomby, wtedy wszystko runęło. Był częścią nieożywionego świata, jak zwykły głaz, a jednak...

Pomysł, który zrodził się teraz w cyfrowym umyśle był dość niepoważny, ale wszystkie inne były skazane na porażkę. Nie przebije się przez ścianę, bo jest zbyt gruba, a on wciąż był osłabiony. Ani ostrzami świetlnymi, o których nawet nie wiedział czy jeszcze faktycznie działają, ani granatami, które tylko pogorszyłyby sytuację walącego się budynku. Była tylko jedna rzecz, przez którą można było się przebić... a był nią sufit, który był przecież rozrzedzony i osłabiony tymi samymi eksplozjami, które utworzyły ścianę z gruzów.

- Może być ciężko, ale wespnę się po ścianie i przebiję przez sufit, a potem przejdę na drugą stronę. Będziesz musiała tutaj poczekać, Mistrzyni, ale to wszystko, co mogę zaoferować.

Droid podszedł do ściany gruzów i odłamków, analizując całą jej powierzchnię. Każdy ruch był ostrożny, wyliczony i jednocześnie zdecydowany. Trzeba było wpijać się w powierzchnię jak pazurami, a tam, gdzie brakowało jakiejś drobnej szczeliny, musiał ją sam zrobić. W kwestii tego, co będzie jeśli się zachwieje, liczył na wsparcie Sary Terago. Nie był częścią Mocy, która teraz była potrzebna.
Jednak nie był też częścią organicznego świata, i żaden ból czy zmożenie nie mogło powstrzymać jego wspinaczki. Teraz do sufitu i na drugą stronę, niczym jakąś odwrotnością podkopu. Jeśli faktycznie ktoś tam jest...
POSTAĆ GŁÓWNA
Image
Awatar użytkownika
Harvos
Gracz
 
Posty: 922
Rejestracja: 12 Paź 2008, o 18:11
Miejscowość: Беларусь

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez David Turoug » 11 Kwi 2013, o 21:15

Cokolwiek by się nie stało, Moc nie umarła i nigdy nie umrze. To właśnie z niej Turoug czerpał siły do działania i nadzieję, nadzieję że Zakon Jedi w niedalekiej przyszłości będzie mógł służyć obywatelem Galaktyki. Rozejrzał się dookoła i w gruzach wypatrzył rękojeść swego miecza świetlnego. Przywołał go i włączył, a zielona poświata padła na zakurzoną i pełną gruzów podłogę Świątyni.
Były uczeń Hadyyka i Bardoka spojrzał na kilkunastu rannych Jedi skupionych wokół rosłeog Zabraka, który zdawał się być najmniej pokiereszowany, jednak chyba nie do końca wiedział gdzie ma poprowadzić grupę ocalonych. Każda sekunda działała na ich niekorzyść. Chwilę później obok Mistrza pojawiła się mała dziewczynka, to właśnie dzięki niej Dave żył i miał się relatywnie dobrze. Razem z nią podszedł do lidera wyznaczonego przez Sarę Terago.
- Nikh musimy się spieszyć, imperialni żołnierze są już w Świątyni. Musimy dojść do katakumb, a stamąd korytarzami do ukrytego lądowiska. Mamy tam dwa modyfikowane YT-2400. Powinny pomieścić około 15 ludzi na maszynę. - rzekł nadzwyczaj spokojnym tonem Turoug, wskazując miejsce tuż przy strzaskanym filarze - Musimy nieco odgruzowac to miejsce. Będę zamykał pochód, w razie czego zatrzymam szturmowców, pod żadnym względem się nie zatrzymujcie.
David miał nadzieję, że Nhkik Beknnh poradzi sobie z torowaniem drogi. Sam ruszył w przeciwnym kierunku by zablokować najbliższe przejście. Wątpił by całkiem zastopowałoby marsz wrogich oddziałów, jednak dzięki temu mogli zyskać kilkadziesiąt sekund, a może nawet parę minut. Gdy Zabrak zaczął już usuwać gruz z przejścia do podziemii, Mistrz Jedi przerzucił kilka belek w miejscu, gdzie jeszcze pół godziny temu były schody na poziom więzienny. Czuł, iż parę metrów niżej znajduje się całkiem żywy Peter Covell. W serce Dave wlało się nieco nadziei, gdy z naprzeciwka zmierzał ku niemu nie kto inny, a sam Gyar-Than Hadyyk. Razem z nim była Salomea Tirion i paru innych członków Zakonu, których nie znał z imienia.
Image
Awatar użytkownika
David Turoug
Administrator
 
Posty: 5312
Rejestracja: 28 Wrz 2008, o 01:25

Re: [Bitwa o Coruscant] Obrona Świątyni Jedi

Postprzez Gyar-Than Hadyyk » 11 Kwi 2013, o 22:26

Manten bez pośpiechu opuścił salę, a gdy mijał Hadyyka na jego twarzy zagościł ironiczny uśmiech. Gyar-Than wiedział, że jeżeli kiedykolwiek spotka się jeszcze z członkiem Najwyższej Rady Jedi, tylko jeden wyjdzie cało z tej konfrontacji. Nie to jednak teraz było najważniejsze. W spojrzeniu Salomei Mistrz odnalazł jedynie nieme rozczarowanie, a być może nawet żal.
- Przyjdzie czas na rozliczenia. Teraz musimy się spieszyć. - rzekł tylko jeden z najbardziej doświadczonych przedstawicieli Zakonu i razem z uczennicą ruszyli w dół, z zamiarem dotarcia do podziemnych hangarów, gdzie czekały dwa YT-2400. Musieli poruszać się szybko aczkolwiek rozwaźnie, gdyż jeden zwodniczy krok i można było wylądować kilkadziesiąt metrów niżej. W końcu dotarli do głównej sali, a raczej tego co z niej zostało.
Hadyyk rozpoznał rannego Turouga, który próbował oczyścić drogę do bloku więziennego. Właśnie tam znajdował się obecnie Covelle. Nie mniej jego uwagę przyciągnęło zawalone wejście do auli, za którym już czaili się żołnierze Imperium.
- Salomeo rusz za tamtymi Jedi. Na końcu drogi dojdziecie do hangarów. - po raz kolejny odezwał się Gyar-Than, po czym zwrócił się do dawnego ucznia - Davidzie mamy bardzo mało czasu. Gdy podniesiemy te gruzy, Peter będzie miał niecałe pięć sekund by wydostać się z tego grobu. Potem wszystko może runąć.
- Cóż, ponadto będziemy mieli tu zaraz odwiedziny... - dodał ironicznie młodszy z Mistrzów Jedi, jednak nie tracił przy tym koncentracji.
Awatar użytkownika
Gyar-Than Hadyyk
Gracz
 
Posty: 549
Rejestracja: 11 Wrz 2008, o 19:04

PoprzedniaNastępna

Wróć do Bitwa o Coruscant

cron