Żaba.
Jak to żaba. Zielona, głupia, mokra.
Wielka dłoń spadła z prędkością atakującego węża i pochwyciła wędrującą po bruku żabę między kościste palce. Płaz ukradł ostatni dech i zamarł, udając martwego. Machiavelli przyjrzał się krytycznie pochwyconej żabie, wrzucił ją do sakwy przy pasie. Na później.
Błazen milczał, gdy król przemawiał. Milczał, gdy tłum skandował. I milczał, gdy tłum milczał.
Myślał.
Myślał sobie: pewnie wszyscy zginiemy.
Machiavelli ukłonił się królowi na pożegnanie i przymknął oczy, jakoś tak smutno. Zaraz jednak się rozweselił. Merlinowi posłał energicznego całusa. Na sam koniec uśmiechnął się do dworzan z wyższych sfer, szeroko i zębiście. A oni nie odpowiedzieli uśmiechem, większość odwróciła się bokiem i udawała, że w ogóle błazna nie widzi lub że akurat istotniejszym jest sprawdzenie czystości paznokci. Błazen wskazał palcem na swoje oko, a później na nich, na królewskich doradców. Sukinkoty.
A propos kotów i suk, wyzezował na czarownicę oraz jej czarnego kota.
***
Konwencja wymagała, by dzielni bohaterowie mieli odpowiednie pożegnanie. O nie, żadnej łatwizny.
Machiavelli lekko wyminął konia, przestąpił nad kotem, teatralnie przeszedł na palcach koło czarownicy i zapomniał o wszystkich, których nie wymienił narrator. Przyskoczył do księcia, nabrał tchu w płuca i wyrzucił je z siebie na dwa razy, okrzykiem potężnym jak zawodowy herold.
- Oto książę Janek!
Tłum, zdaje się, nie załapał, zgłupiał, toteż błazen ponowił próbę.
- Oto wielki Janek!
Wciąż nic.
Ech.
No dobrze.
Czas na przedstawienie.
***
Machiavelli uniósł dłoń do czapki. Powoli, powolutku, pstryknął w jeden z dzwonków wiszących mu u czoła, nadając tonację.
Dis.
Postąpił dwa kroki w jeden bok, w drugi, zanucił, stanął na jednej nodze, opadł tułowiem jak lalka, której przecięto sznurki, poderwał się i z miękkiego rozpędu odepchnął chama stojącego księciu na drodze niczym porywisty nurt rzeki przesuwający wielki głaz.
Dziedziniec miał się teraz stać miejscem wielkiej fety.
HEJ, COFNĄĆ SIĘ, JEDZIE WAŻNY GOŚĆ
HEJ SIO, Z DROGI, BO TO KSIĄŻĘCA MOŚĆ!
I WZROK WYTĘŻAJCIE, BO PATRZEĆ NA CO JEST
Błazen wdarł się w tłum sprawnym susem, wytrącił komuś pierze, które rozwiało się po okolicy jak lekkie chmurki albo białe konfetti. Kopnął wiadro z pomyjami, sprężył się, kucnął, skoczył, ślizgiem poszedł po kamiennym dziedzińcu, a lud się rozstępował. Zawirował, po raz drugi poszedł w tłum i już wyszedł z drugiego końca wielkiego zbiorowiska z niepojętą szybkością, właściwie w ciągu jednej sekundy. W rękach trzymał pochodnie, skrzesał nimi iskry.
Poddani króla zaczynali rozumieć, łapać podniecenie, udzielił im się nastrój.
Błazen trącił kramarza, zdarł wstęgę z sukni szlachcianki i trzasnął nią w gruby tyłek handlarza ryb, a później wykonał nią wspaniałą, mieniącą się spiralę, zanurzył w bali z ogórkami oraz octem; i kolejnym strzałem posłał w powietrze deszcz octu.
Gapie zakotłowali się, a Machiavelli znów wyrósł w nowym miejscu, wystawił głowę, rozejrzał wokoło, zanurkował i powtórzył sztukę, nagle wyskoczył przed księcia Jana Jakuba jak grom z jasnego nieba, z emfazą wykonując ukłon. Kropelki octu właśnie rozprysły się w powietrzu, tworząc mgiełkę, w której słoneczne promienie rozszczepiły się na wielobarwną aurę. Książę wyglądał teraz jak z obrazka; wśród pierza, iskier, kolorowych wstęg i octowych baniek.
JEST JUŻ, O TUŻ, TUŻ
BIJ W DZWON, BĘBNY DUSZ
TEN GOŚĆ JEST NAPRAWDĘ FEST!
KSIĄŻĘ JANEEEEEK Z DALEKA DZIŚ TUTAJ PRZYBYWA!
NADSZEDŁ CZAS, BY GIĄĆ SIĘ W PAS I ANI MRU!
(Tutaj Machiavelli był zmuszony trzasnąć lagą w brzuch starego szambelana, który się dobrowolnie nie skłonił)
KSIĄŻĘ JANEK ZE STALI MĄŻ DZIŚ TU PRZYBYWA
ZNA GO ŚWIAT, BO JEST TO CHWAT
SZYBKI JAK GROM!
Faktycznie gdzieś uderzył dzwon. Obcasy zaś uderzyły o bruk, a dłonie klasnęły. Dalej błazen rozbił wór mąki i wyłonił się z białej chmury niczym potwór z bagiennych oparów. Ukradł rzeźnikowi nóż i jął nim niebezpiecznie dźgać i siekać powietrze. Przytulił drwala, postukał palcem po czole kowala, chwycił pod ramiona dwóch rosłych synów bednarza i zakręcił kurtyzaną, która wpadła w ramiona wysuszonej krawcowej. Ktoś w międzyczasie rozbił kolejną beczkę, tym razem z winem. Magicznym sposobem pojawiły się kubki i kufle. Machiavelli klepnął w zad kozę, którą, nie wiedzieć czemu, w ogóle przyprowadzono pod balkon króla. Koza zabeczała i ruszyła w tłum, wywołując salwę śmiechu. Zaczęto strzelać z rybich pęcherzy, bo akurat nie było fajerwerków. Być może ich jeszcze nie wynaleziono.
DOPADLI GO ZBÓJCY ZE WZGÓRZ
STU CHŁOPA, A KAŻDY MIAŁ NÓŻ!
KTÓŻ ICH POKONAŁ, NO KTÓŻ?
TAK WŁAŚNIE ON!!!
Słowem: królewski dziedziniec zaczął tańczyć na cześć księcia. Zagrały dzwonki. Zabeczała koza.
KSIĄŻĘ JANEEEK POWALI WAS SWĄ URODĄ...
CO ZA WDZIĘK, SŁYSZĘ JUŻ JĘK...
I tak dalej.
***
- Ja to się trochę boję - miał później powiedzieć księciu z pełną powagą.