3 dni po Velen roku 1260, Mahakam, dzień drogi od Carreras.
Cecil Drozdeck dorzucił drwa do paleniska i odsunął się od niego by nie przypalić sobie brody od trzaskających iskier. Pomimo ciągłego wkładania kolejnych szczap nie mógł dogrzać głównej izby swojej gospody; frustrowało go to bowiem nie chciał sięgać po zapasy mahakamskiego węgla, który zmagazynował na przetrwanie zimy. Było na to za wcześnie. Nie trzy dni po Velen. Z drugiej jednak strony krasnolud nie pamiętał kiedy ostatnio na jesieni miał tak fatalne warunki.
Pogoda na górskiej przełęczy od kilku dni była sparszywiona do granic przyzwoitości; lało jak z cebra i dął silny wiatr niosąc ze sobą zimne powietrze z górskich szczytów. Było zimno, mokro i ciemno. Jesienne słońce za dnia z trudem dawało radę przebić się przez ciężką powałę sinych i kłębiastych chumr, a noce i bez tego był ciemne jak smoła.
- Psia jucha! - warknął wyciągając ręce w stronę ognia. - Zimno jakby umarce za progiem stały. Aż w półrzytach czuję.
- Wyngla dej panie krasnolud. Zomb zemba nie tyka, aż się picia odechciewo. Mom ja Ci trochę jeszcze... Sprzedom.
Cecil rzucił okiem na stolik okupowany przez węglarzy idących z targu z Carreras. Drugi dzień już tu siedzieli przepijając to co zyskali ze sprzedaży zebranego przez sezon węgla drzewnego. Stąd do swoich sadyb nie mieli daleko ale widać chłopom nie spieszyło się do powrotu do swoich bab. Cecil im się dziwił bo na ich miejscu bałby się, że pod jego nieobecność jego ślubną ktoś by zbałamucił i dobrego imienia pozbawił. Tego u ludzi nigdy zrozumieć nie podołał. Nie lubił też węglarzy bo zwyczajnie łatwo burdy robili, pili dużo a płacić chcieli swoim gównianym węglem drzewnym. I przykro ich się słuchało, bo ich jedynym tematem był "wyngiel" we wszelkich możliwych konfiguracjach. Węgiel a pogoda, a robienie dzieci, a ryb łowienie. Cecil czuł, że gdyby mu nagle w lesie żyć przyszło to kopiec do wypalania ułożyłby szybciej niż coś do żarcia znalazł.
- No, Panie Cecil, dorzuć no Pan wyngla. Coś Pan taki niemrawy? - Dołączył się drugi czując potencjalny zysk.
- A idźcie mnie z Tym waszym gównem. Nie potrzeba mi tu tego. Gówniato się pali i komin smołą a sadzą zatyka. I wogóle ile razy mam Wam powtarzać, że nie chcę i już. A wy ciągle swoje. Ech...
- Niemożliwe Panie krasnolud. Nasze się dobrze pali. To te wasze kamyki czarne z gór to tak smrodzą.
- Cicho mówię! Nie i koniec tematu.
Chłopy wrócili do swoich rozmów, wiedząc, że dalsza rozmowa z gospodarzem mija się z celem.
Sala była dość rozległa choć nisko sklepiona wyraźnie nie na ludzki wzrost mierzona. Podobnie jak cała gospoda zbudowana była z mocnego - teraz już zciemniałego - dębowego drewna i przez krasnoludzkich cieśli na krasnoludzką modłe stawiana. Przeciętnego wzrostu człowiek ręką do sufitu dotknął. Na środku ustawiony był duży kamienno-gliniany piec którego komin, wyprowadzony ponad dach gospody, przyozdobiony był zwierzęcymi trofeami, toporami i klanowymi symbolami. Z paleniska na podłogę i ściany przybytku wylewało się ciepłe pomarańczowe światło ognia rozpraszając mrok i przydając wszystkiemu długie i roztańczone cienie.
Cecil wrócił na swoje zwyczajowe miejsce za szynkwasem.
- Grzańca będę robił! - zawołał donośnie na całą salę - Komuś? Pogoda taka że aż nawet sam się napiję. I za pół ceny dam. Co tam. Może to nas rozgrzeje?
Krasnolud rozejrzał się po gościach zgromadzonych w głównej sali. Liczył na to, że któryś się skusi. Rozmowy się gospodarzowi chciało. Takiej innej. Lepszej. Nie o węglu.