Content

Opowiadania

BezTytułu (opowiadania w wersji roboczej)

Image

BezTytułu (opowiadania w wersji roboczej)

Postprzez Darren Selzen » 6 Kwi 2012, o 11:15

Zapraszam do czytania/komentowania/krytykowania/zabijania. Wszystkie opowiadania są ze sobą powiązane, można śmiało nazwać je "serią". Jakbym znał tytuł to może bym i go wam podał, jednak jeszcze się nad nim nie zastanawiałem :) Mam już napisany prolog i pierwsze dwa hmmm.. "rozdziały", jednak nie chcę wrzucać wszystkiego na raz.

Prolog


Padał rzęsisty deszcz, kąpiąc okoliczne ścieżynki i dróżki w pokładach błota. Niebo było ciemno-szare. Gęste chmury całkowicie zasłoniły błękit nieboskłonu, spowijając okolice mrokiem. Ciemności przeciął nagły rozbłysk światła, wywołany piorunem nienaturalnego, całkowicie złotego koloru. Błyskawice uderzały jedna po drugiej, nieustannie, co mogłoby spokojnie oślepić potencjalnych gapiów, nierozsądnie wpatrujących się w bezkres niebios. Piorunom towarzyszyły grzmoty brzmiące niczym potężne i donośne fanfary, które witały królewską defiladę wracającą właśnie z wygranej wojny, przekraczając próg stolicy.
Podczas takiej nawałnicy, na całkowicie zmokniętych drogach można było zobaczyć tylko jedną postać, odzianą w czarny płaszcz z głębokim, niemalże trójkątnym kapturem zarzuconym na głowę. Podróżnik dzielnie posuwał się do przodu, mimo silnego wiatru, który praktycznie zwalał go z nóg. Instynktownie zasłaniał on swoim lewym łokciem twarz, by ochronić ją przed powiewem lodowatego, porywistego powietrza i uderzeniami nieustającego od dłuższego czasu deszczu. Nieznajomy doszedł do drogowskazu. Stanął przed nim w zamyśleniu, jego wykrzywione w dziwnym grymasie usta i zmarszczone brwi zdradzały strach, którego próbował się wyzbyć. Bezskutecznie. Przyglądał się on tabliczkom, a wiatr rozwiewał jego przemoczoną czarną szatę. "Droga Równowagi", "Droga Sprawiedliwości", "Droga Pożogi". Każda z nich wskazywała inny kierunek. Każda z nich wskazywała inne życie. Każda z nich dawała inne profity i wystawiała na inne próby. Każda z nich. Nie można było przejść obok nie wybierając. Nie wszyscy są kowalami własnego losu, wybory są tylko pozorami wolnej woli, ale prawdziwa bitwa o ich przyszłość rozgrywa się na innej płaszczyźnie... Na płaszczyźnie bogów, gdzie nie ma miejsca dla zwykłego śmiertelnika. Przybysz mimo wszystko dostał możliwość wyboru, w którą stronę skieruje swe następne kroki. Chwilowo.
Mężczyzna zdjął kaptur z głowy, ukazując swoje oblicze. Był on całkiem wysokim, szczupłym młodzieńcem, o bladej cerze, o pociągłej twarzy, na której widniał kilkudniowy, ciemny zarost. Jego lewy policzek w poprzek przecinała blizna, która biegła od ucha aż do wystającej i wyrazistej kości policzkowej. Czerwone oczy, o odcieniu zakrzepłej krwi co chwile bacznie przyglądały się tabliczkom informujących o kierunku drogi, która w tym miejscu rozdzielała się na trzy kierunki. Nieznajomy przejechał ręką po swoich krótkich, bujnych włosach, niemiłosiernie targanych przez wiatr. Przez chwile stał w zadumie, po czym ściągnął z pleców miecz, jakby bojąc się, że za chwile czeka go walka. Był on długi na metr, o bardzo szerokiej klindze, która z tej perspektywy wyglądała na ciemno-granatową. Ozdabiały ją wygrawerowane runy, napisane w jakimś starym jęzku. Rękojeść opleciona była szarą, wilczą skórą, z elementami srebra.
-Najwyższa pora, Sullivan! - odezwał się głos, który odbił się tysiącem ech o różnych tonach i głośności. Słowa te wydawały się puste, jakby wypowiedziane w ogromnej, niezagospodarowanej niczym przestrzeni.
Nieznajomy spuścił wzrok, który utkwił teraz na zabłoconej drodze. Na chwilę zamknął oczy, lekko podnosząc kąciki ust, nie mogąc już dłużej hamować uśmiechu, który był oznaką dziwnej satysfakcji i radości. Z jego czoła nareszcie znikły zmarszczki. Dokonał on wyboru. Ruszył w lewo, przechodząc obok napisu: "Droga Sprawiedliwości", a chwilę potem zniknął w ogromnym blasku, który swą jasnością spowił i oślepił cała okolicę. Chmury rozeszły się, a na jasno-błękitne niebo wyszło jasne słońce.


//I zanim usłyszę cokolwiek o Candy Tematyce - zapewniam, że chcę poprowadzić wszystko raczej w klimacie dark-fantasy :) Do usłyszenia.


Rozdział I: Coś się zbliża



Sullivan gwałtownie zerwał się z łóżka. Z przerażeniem w oczach lustrował pomieszczenie, w którym się znajdował. Ciężko dysząc otarł pot z czoła, po czym zwalił się na pobliskie krzesło, głęboko wzdychając. Sen, który trapił go niemalże od dwunastu lat wreszcie doczekał się zakończenia. Mężczyzna podjął wybór: "Droga Sprawiedliwości". W jego głowie ciągle echem odbijał się głos, który słyszał w swoim, jak on to nazywał, koszmarze. "Najwyższa pora!". Tylko... co teraz?
Młodzieniec podniósł się. Po jego wyglądzie śmiało można było stwierdzić, że nie stąpa on po świecie nawet dwadzieścia wiosen, jednak w jego spojrzeniu, malowało się doświadczenie życiowe. Miał na sobie zwykłe, niezbyt luksusowe lniane ubranie, które dawało mu tylko komfort psychiczny, że nie musi chodzić nago, ponieważ nie było ono nawet w stanie dostatecznie chronić go przed mrozem. Gdyby nie ciemno-zielony płaszcz, wiszący teraz na wieszaku nieopodal drzwi, na niejednej z wypraw zmarzłby na śmierć. Dom, w którym się znajdował miał tylko jedno pomieszczenie na planie kwadratu. Ściany wykonane były z równo ociosanych, okrągłych belek drewna, natomiast strop z desek i słomy, którą przy tym wietrze trzeba było mocno wiązać sznurem i regularnie wymieniać. Wnętrze izby było skromne. Nieopodal drzwi znajdował się kamienny kominek, dający nieco ciepła, w którym radośnie podskakiwał ogień, spopieląc kolejne drwa. Na samym środku kamiennej podłogi położony był czerwony dywan, który swoje lata świetności miał już dawno za sobą. Pod sufitem, na ścianach, przywieszone były różnego rodzaju trofea myśliwskie, nagromadzone przez ojca i dziadka Sullivana Byli oni niegdyś łowczymi, polującymi w lesie, na skraju którego leżała ta chatka, wybudowana właśnie po to, by podczas polowania nie musieli wracać do wioski, tylko mogli na miejscu oskórować zwierzynę i odpocząć. Wśród imponującej kolekcji nagromadzonej przez przodków chłopaka można było dostrzec między innymi poroże złotego centaurorogacza czy szpony wiwerny jaskiniowej, które były dość cennymi i wzbudzającymi podziw "skarbami". Naprzeciw drzwi znajdowało się proste łóżko, a raczej niewygodna prycza. Tuż obok niej pospolity, nieco powykrzywiany i niedbale oheblowany stół oraz krzesło, na którym właśnie w tej chwili dochodził do siebie Sullivan. Wstał on i ruszając wolnym krokiem, zdjął z wieszaka płaszcz, który na siebie zarzucił, spinając go tuż pod brodą złotą klamrą przedstawiającą lwi łeb, z otwartą paszczą. Wyszedł przed chatkę.
Górzysta, malownicza okolica zachęcała podróżników do porzucenia trosk i spocznięcia na chwilkę, by podziwiać piękne, granatowo szare stoki, pokryte topniejącym śniegiem. Spod niego wyłaniały się zabłocone łąki i kwiaty niebieskiego koloru, przypominającego swym odcieniem lód. Sullivan ruszył wolnym krokiem w dół zbocza góry, przy którym znajdował się domek. Już po chwili stanął przed rwącym potokiem, który wypływał ze szczeliny, z pomiędzy ogromnych bloków skalnych. Woda była krystalicznie czysta, chłopak mógł się w niej dokładnie przyjrzeć swojemu odbiciu.. Nabrał ją w dłonie. Jak łatwo się domyślić, była lodowata. Szybko przemył on swoją twarz, wycierając ją w rękaw lnianej koszuli. Poniżej strumień przeskoczyła koza górska. Wszystko wydawało się takie sielskie, owiane dziecięcą prostotą. Jakby życie w tym miejscu było naprawdę spokojne i łatwe.
Sullivan nagle spostrzegł maleńką smugę czarnego, kłębiocęgo się w oddali dymu, szybko unoszącego się w stronę gór. Jego źródło znajdowało się mniej więcej tam, gdzie leżała wioska Srebrnych Fal. Nie było by w tym nic niezwykłego gdyby nie to, że dym wydawał się zbyt gęsty, jak na ten, który zwykle wydobywał się z kominów domostw. Dziw, że młodzieniec spostrzegł czarną, ulatniającą się smugę dopiero teraz, mimo iż opanowała ona już połowę gór. Źrenice mężczyzny rozszerzyły się, jego ręce lekko zadrżały. Pospiesznie zdjął on swój półtoraręczny miecz z pleców i mocno ściskając go w lewej dłoni ruszył biegiem w tamtym kierunku, przeskakując kolejne skalne przeszkody.
Już po chwili stał u podnóża Gór Szeptu. Wioska znajdowała się dwa kilometry stąd. Nie było czasu do stracenia. Minęły kolejne cenne minuty. Srebrne Fale były już nieopodal. Sullivan widział stąd doskonale łunę pożaru, rozchodzącą się w oddali nad drewnianymi budynkami, trawionymi przez ogień. Brama prowadząca do wsi była otwarta na oścież. Młodzieniec stał, jak skamieniały. Nie mógł się ruszyć nawet na centymetr. Na chwile zamknął oczy. Przełamał się. Dzielnie ścisnąwszy swój miecz zerwał się do biegu. Nagle, przez bramę wyszedł kulejący na prawą nogę wieśniak. Jego twarz była naznaczona czarnymi smugami brudu. Patrzył on na Sullivana. W jego oczach malowało się przerażenie, które rozmyły łzy, spływające po policzkach. Spojrzał załośnie na chłopaka, jakby prosząc go o litość i pomoc, po czym upadł na kolana. Młodzieniec podbiegł kilka kroków w jego kierunku, jednak nie potrafił zbliżyć się ani o kawałek bliżej. Coś go blokowało, jakby niewidzialna ściana.
Zza bramy, wolnym i pewnym krokiem wyszedł jakiś człowiek. Miał na głowie szpiczasty hełm, zasłaniający twarz (z otworami na oczy), z którego wyrastały dwa rogi. W dłoni dzierżył ostry jak brzytwa topór jednosieczny. Nosił naramienniki, wykonane z fragemntów wilczego futra i stali. Jego klatka piersiowa była odsłonięta. Pokazywała umięśniony tors. Nogi zakrywały skórzane, brązowe spodnie, przepasane pasem tego samego koloru, spiętym srebrną klamrą. Wyryta na niej był symbol w kształcie hełmu, który nosił. Przybysz wziął potężny zamach. Rzucił z ogromnym impetem swoim toporem w wieśniaka. Ostrze wbiło się w sam środek jego pleców. Uderzeniu towarzyszył ogromny krzyk, wyrażający ból, a także głębokie westchnienie, po którym ranny mężczyzna osunął się na ziemię. Barbarzyńca podszedł w kierunku ciała, wyciągnął sterczący z jego pleców topór, po czym kopnął je i splunął.
Nagle, z wioski dobiegł ogromny hałas, jakby potężny trzask. Sullivan popatrzył na ostrokół, otaczający Srebrne Fale. Kamienna, dwupiętrowa chata sołtysa znajdująca się tuż za nim zawaliła się. Barbarzyńca zaśmiał się. Miał głęboki, gardłowy, basowy głos, przebijający się przez zamknięty hełm. Gdy podszedł, jego oczy były świetnie widoczne przez szczeliny na oczy. Malowała się w nich żądza mordu. Żądza przelewania krwi. Popatrzył na młodzieńca, który stał bez ruchu. Odkąd natrafił na "niewidzialny mur", starał się ze wszystkich sił poruszyć, jednak nie potrafił. Z jego czoła obficie płynął pot. Wysilał się jak nigdy, jednak nie przynosiło to efektu. Nieznajomy pstryknął. Nagle więzy, które unieruchomiły Sullivana jakby "opadły". Mógł on się swobodnie ruszać. Zaczął masować prawą dłonią nadgarstek, w którym trzymał miecz z przerażaniem lustrując nieznajomego, który szedł wolnym krokiem w jego stronę. Nie mógł uciekać. Wiedział, że to byłoby bez sensu. Prędzej czy później dorwaliby go, a jeśli nie to znaleźliby jego chatkę i podzieliłaby ona los wioski. Starając się zachować resztki zimnej krwi, Sullivan przyjął pozycję bojową - stanął w lekkim rozkroku, lewą rękę, w której ściskał miecz wysunął lekko do przodu, obracając się profilem do napastnika.
-Hahaha! Przyjechałeś podziwiać ognisko, które rozpaliliśmy? - zaśmiał się topornik, witając Sullivana w szorstkim, klasycznym języku. -Niestety, jestem zmuszony cię zasmucić. Dalej nie pojedziesz. To prawdopodobnie ostatni widok w twoim życiu. Delektuj się tym pięknym obrazem, wywołanym przez chaos. Delektuj się samym chaosem! - po raz kolejny krzyki z wioski oraz odgłosy rzeźi przerwały słowa, którym towarzyszył obłędny chichot nieznajomego. Sullivan nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Próbował, ale jego starania spełzy na niczym. Właśnie stał przed wioską, w której się wychował, w której mieszkał jeszcze za czasów, gdy żyła jego matka. Teraz wszystko płonie, prawdopodobnie wszyscy nie żyją. Czy czeka go ten sam los? Jego serce rozdzierał żal, smutek, gorycz...
-Co, sparaliżował cię strach? Miałem nadzieję na dialog. Krótką rozmowę, nim utnę ci łeb, ale przeliczyłem się. Pozycja bojowa w niczym ci nie pomoże. Nie różnisz się zanadto od tych wieśniaków, których miałem już okazję zabić dwa tuziny. Haha! - liczba, którą wymienił napastnik wywołała u chłopaka lekkie drżenie. Otworzył on szerzej oczy, stygnąc w pozycji, w której właśnie stał. -Przygotuj się na pustkę, bo zapewne to właśnie czeka cię po śmierci. - rzekł spokojnie barbarzyńca, biorąc potężny zamach i ruszając biegiem w stronę Sullivana. Gdy był metr od niego zaatakował. Młodzieniec mimo wewnętrznych rozterek i emocji targających jego serce nie dał się zaskoczyć, parując ostrze nadlatującego topora. Odskoczył instynktownie do tyłu i po raz kolejny przyjął postawę bojową.
-A jednak co nieco potrafisz! Ha! Przyda mi się odrobina rozrywki! - bandyta próbował powiedzieć coś jeszcze, lecz nie zdążył. Sullivan znalazł się tuż obok niego, wyprowadzając dźgnięcie na poziomie bioder wroga. Jego miecz został zbity potężnym zamachem, który przeciągnął broń młodzieńca w stronę ziemi w ten sposób, że prawie się w niego wbiła. W ostatniej chwili chłopak cofnął swój miecz, ratując się tym samym przed ruchem, który prawdopodobnie zakończyłby tę walkę. Barbarzyńca nie czekał. Ruszył pospiesznie szarżą, po czym wyprowadził trzy potężne uderzenia, kolejno z prawej, lewej i znowu prawej strony. Młodzieniec sprawnie trzykrotnie odskoczył w tył, nie dając się trafić żadnemu z ataków. Najeźdźca wziął potężny zamach toporem od góry. Broń nadlatywała prosto na klatkę piersiową Sullivana. Nie było szans na uniknięcie tego uderzenia, jednak udało się je sparować. Ostrza obu mężczyzn zetknęły się. Stanęli w rozkroku, próbując przeważyć walkę na swoją stronę. Ściskając zęby i wkładając całą siłę w potyczkę, patrzyli teraz sobie prosto w oczy. Źrenice Sullivana drgały ze strachu, nie były skoncentrowane na żadnym konkretnym celu, w przeciwieństwie do jego przeciwnika, który patrzył pewnym , pełnym gniewu spojrzeniem w jego stronę. Po chwili wyrównanej próby odtrącenia broni, barbarzyńca wysunął lekko lewe ramię do przodu, jakby brał zamach, po czym mocno szarpnął prawym barkiem, cofając instynktownie ręce. Z jego strony poleciała potężna fala uderzeniowa. Wyglądała ona jak lekko wibrujące powietrze, przemieszczające się z nadzwyczajnie dużą prędkością, mniej więcej na poziomie kolan chłopca. Gdy docierała ona w jego okolice, chłopak poczuł jakby pchnięcie ogromnej siły wiatru, upadajac na ziemię. Uderzenie było silne, przez chwile zdawało mu się, że jego kości w kręgosłupie złamały się na kilka mniejszych części. W jednej chwili opuściły go wszystkie siły, czuł się zmęczony, nie był nawet w stanie podnieść się. Nie mógł w chwili obecnej utrzymać miecza, który odrzucony przez dziwną energię znalazł się kilka metrów dalej.
-Nie mam czasu na użeranie się z tobą. Załatwmy to szybko. Twoja dusza jest bardzo obfita, jak na zwykłego wieśniaka. Będzie świetna do poświęcenia! - tuż po jego słowach uderzył piorun. Ciemne chmury deszczowe gromadził się nad okolicą już od dłuższego czasu, jednak nikt nie zwracał na nie uwagi. Nie w obecnych okolicznościach. Po woli zaczął spadać deszcz. Kolejne krople uderzały o błotnisty trakt, prowadzący z wioski do gór. Mimo, iż zapowiadało się na potężną ulewę, to niewątpliwie nie była ona w stanie ugasić pożaru wioski, który objął wszystkie znajdujące się w niej budynki. Nawet ostrokół wraz z bramą zaczął po woli płonąć. Krople deszczu odbijały się od hełmu barbażyńcy z metalicznym odgłosem. Stanął on w lekkim rozkroku. Przez chwile milczał, a naokoło niego zaczęła pojawiać się czerwona poświata. Złożył ręce, splatając wszystkie palce u dłoni, prócz wskazujących, które stercząc "opierały" się o siebie. Wpadł w lekki trans i zaczął cicho mruczeć. Jego gardłowy głos przebijał się przez szum spadającego deszczu i odgłos trzaskającego ognia, dobiegającego z Srebrnych Fal. Brzmiał on niczym jakaś pieśń. Wojenna pieśń. Po chwili przerodziła się ona w okrzyk, który rozdzierał okolicę. Hełm barbażyńcy zaczął okrywać się czarną barwą. Jego skóra poczerwieniała, przybierała kolor szkarłatu. Oczy zaświeciły się żółtym blaskiem, który zdawał wylewać się na zewnątrz przyłbicy. Z topora, który dzierżył w ręce wyrosło drugie ostrze, przeradzając broń w obosieczną. Trzonek stał się solidniejszy i dłuższy. Stal pociemniała, wyglądając teraz jak obsydian. Mężczyzna wydał jeszcze jeden okrzyk. Tym razem fala uderzeniowa, którą wywołał była widoczna. Świeciła się czerwoną poświatą. Wyglądała niczym mgła, poruszająca się z ogromną prędkością. Sullivan nie mógł działać. Nie miał siły, by się podnieść, a co dopiero by próbować stawić czoła przeciwnikowi. Był skazany na porażkę. Słyszał głos śmierci, szepczącej mu do ucha. Gdy kolejna fala energi przetoczyła się tuż nad nim, wydał głośny krzyk, grymas bólu. Moc barbarzyńcy poszarpała jego ubranie, rozdarło jego skórę.
-Poznaj prawdziwą potęgę wojowników chaosu. Niewielu moich przeciwników dostąpiło tego zaszczytu. Nie myśl, że uważam cię za dobrego wojaka. Twoja dusza ma po prostu niecodzienną ilość magicznych sił, a mój bóg będzie bardzo zadowolny mogąc ją wchłonąć. - głos barbażyńcy brzmiał kilkukrotnie groźniej i mroczniej, niż wcześniej. Każde słowo, które wypowiadał budziło w młodym Sullivanie tak mocny strach, że chciał on wręcz pozbawić się uszu, by móc ich nie słyszeć. Każde słowo odbijało się zniekształconym echem, które rozchodziło się po okolicy. Chęć młodzieńca zdawała się spełniać - nagle usłyszał pisk w swoich uszach. Po chwili nie słyszał już nic. Nastała cisza. Wszystko wydawało się jakby spowolnione. Z jego lekko otwartych ust wydobywała się mgła. Bezlitosny wojak stał tuż nad nim. Uśmiechnął się lekko, wyrażając pogardę. Chwycił trzonek toporu pewnie obiema rękami, po czym wziął potężny zamach od dołu, z prawej strony. Ostrze nadlatywało z ogromną siłą i szybkością. Sullivan zamknął oczy.

--------------------------------


Wszędzie dookoła panowała nieprzejrzysta jasność, która świeciła swym blaskiem tak mocno, że Sullivan musiał przymrużyć oczy, by móc cokolwiek zobaczyć. Wszędzie była tylko pustka i biel. Jego uszy nie rejestrowały żadnego dźwięku, jakby stracił słuch.
-To jeszcze nie twoja pora, Sullivanie... - głos przerwał ciszę panującą w jego głowie. Był czysty, klarowny, brzmiący jak uderzenie o kryształowe dzwony. Fale dźwiękowe przeciągały się w ten sposób, że młodzieniec mógł je usłyszeć jeszcze przez dobre kilka minut po ich wypowiedzeniu. Po chwili wszystko zastygło, umilkło.
Chłopak zdał sobie sprawę, że ma zamknięte oczy. Otworzył je rozglądając się sennym spojrzeniem. Stracił orientację, nie wiedział gdzie jest ani co się dzieje dookoła. Deszcz dalej padał. W okolicy pojawiły się pierwsze kałuże. Magiczna bariera trzymająca go w bezruchu opadła. Sullivan bezwładnie osunął się na ziemię, dalej był bezsilny, wyczerpany. Potrząsnął lekko głową i jeszcze raz zamknął, by po chwili znów otworzyć swoje zmęczone oczy. Podniósł wzrok i zobaczył płonący ostrokół wioski, a także gęsty dym, który wydobywał się znad niego. Dopiero teraz zaczął dochodzić do siebie, po woli wracała orientacja, gdzie się znajduje i co się tutaj dzieje. Odwrócił głowę w prawą stronę i spostrzegł barbarzyńcę, z którym przed chwilą stoczył śmiertelny bój. Ostrze dwuręcznego topora zostało właśnie zablokowane przez ogromny młot, otoczony jasnym światłem, emanującym na pobliską okolicę. Łysy, masywny mężczyzna, odziany w płytową zbroję i biały płaszcz z czerwonym krzyżem efektownie odskoczył, biorąc potężny zamach w stronę wojownika choasu, który z wielkim trudem uniknął broni ryjącej krater w błotnistej glebie. Barbarzyńca wykorzystał tę chwilę i potężnym zamachem rozciął twarz młotodzierżcy, tworząc paskudną ranę biegnącą od lewego kącika ust, przez nos, aż pod prawe oko. Łysy mężczyzna nie poddawał się.
-Nie pozostawiasz mi wyboru... - rzekł chrypiącym głosem.
-Twoja głowa dołączy do moich trofeuów, a dusza zostanie poświęcona najwyższemu bogowi, Chanzelowi! - wykrzyknął z dziwnym obłędem w głosie wojownik chaosu, a jego słowa po raz kolejny odbiły się zniekształconym echem. Młotodzierżca spojrzał w niebiosa, złożył ręce, jakby w modlitwie. Otoczył go pancerz z takiego samego światła, jakie okalało jego młot, który w tej chwili lewitował z dużą szybkością w jego stronę. Chwycił swą broń w obie ręce i zaatakował z całą siłą bandytę. Wojownik chaosu od dłuższego czasu próbował zranić swego przeciwnika toporem, jednak nie był on w stanie przebić się przez pancerz emitujący dziwną poświatę. Młot opadł na jego głowę, miażdżąc ją i przybijając do gruntu.
Zerwał się ogromny, silny wiatr, emitujący czarną barwę. Rozszarpywał wręcz szaty Sullivana. Czuł się, jakby po raz trzeci trafiła go fala uderzeniowa, jednak tym razem zdawała się ona mniej skoncentrowana, przypomianając raczej bardzo mocny powiew wiatru niż uderzenie silnej energi. Z martwego ciała wojownika chaosu uleciała obsydianowa poświata, jego kolor skóry wrócił do normalnego stanu. Broń na powrót stała się zwykłym toporkiem jednosiecznym, wykonanym z najnormalniejszej w swiecie stali. Czarny wiatr słabł, wiejac z coraz mniejszą siłą, a po chwili ustał. Deszcz na chwilę ustąpił, między chmurami pojawił się fragment błękitu, przez który wpadały promienie światła rozświetlające okolicę. Młotodzierżca uklęknął na lewym kolanie i wspierając się na młocie wyszeptał kilka słów. Poświata, która go otaczała zniknęła, a z młota odpadły kamienne części, przeradzając go w zwykły, jednoręczny, długi miecz. Klęczał jeszcze chwile, po czym wyszedł z transu i spojrzał na Sullivana. Chłopak leżał na ziemi trzymając się kurczowo za bok. Próbował wrócić do siebie po tych traumatycznych wydarzeniach. Wojak podszedł do niego i zagadnął:
-Wszystko w porząd... - przerwał zdanie w połowie słowa. Jego źrenice lekko, prawie niezauważalnie, rozszerzyły się. Na czole pojawiły się zmarszczki. Przechylił lekko głowę w lewą stronę dokładnie przyglądając się Sullivanowi. Badawczym spojrzeniem z lustrował go od dołu do góry. Przez chwile nie mógł zdobyć się na wydobycie słowa. Po chwili wykrztusił chwiejnym tonem: -To... to... niemożliwe. - podał rękę Sullivanowi i pomógł mu wstać. Odwrócił się od niego i zaczął mówić w jakimś dziwnym, niezrozumiałym języku. Przy wypowiadaniu słów z jego ust wydobywała się mgła, co nie byłoby niczym nadzwyczajnym przy tej zimnej pogodzie, gdyby nie jej złoty kolor. Unosiła się ona na kilka metrów w górę i dopiero tam rozrzedzała. Wojownik po chwili skończył mówić. Zgliszcza wioski dogasały. Z ostrokołu zostały już tylko zwęglone szczątki, odsłaniające spalone budowle, w okolicach których krążyli mężczyźni przypominający wojownika chaosu, z którym Sullivan stoczył walkę. Nieboskłon przecięła kolejna błyskawica, a kilka sekund później grzmot przetoczył się po całej okolicy. Po raz kolejny lunął deszcz...
-Musimy się schować, nim nas zauważą, szybko! - szepnął podniesionym tonem młotodzierżca, potrząsajac głową. Widocznie barbarzyńcy jeszcze ich nie spostrzegli. Walka z jednym była tak ciężka, a co dopiero z całym oddziałem. Mężczyzna podniósł Sullivana biorąc go na ręce i szybko przekradł się za najbliższe, gęste krzaki. Był to łatwe do usłyszenia zwracając uwagę na pełny, płytowy pancerz, w którym się poruszał, jednak nieznajomi najwyraźniej byli na tyle wciągnięci rozkradaniem i przeszukiwaniem szczątek, że nic nie spostrzegli. Teraz chłopak miał chwilę spokoju. Dokładnie przyjrzał się swojemu "wybawcy". Na łysinie wciąż były widoczne resztki włosów, które miały prawdopodobnie rudą barwę. Łatwo było to wydedukować patrząc na kozią brudkę mężczyzny, która miała ten właśnie kolor. Jego głowa była masywna, z jej tyłu fałdował się nadmiar skóry, który przy dużej wadze człowieka nie miał się gdzie podziać. Oczy wojaka miały piwny odcień. Na twarzy krzepła właśnie krew ze świeżo otrzymanej rany. Ubrany był w nieco dobrudzony błotem płytowy pancerz, spod którego było można dostrzec kolczugę. Na napierśniku wyryty był symbol młota, z pozłacanym obuchem. Jego długa peleryna, sięgającą do samej ziemi, na której centralnej części namalowany był czerwony krzyż, związana była pozłacanym sznurem. Mężczyzna wyglądał, jakby miał około czterdziestu lat.
-Masz mi wiele do wyjaśnienia, młodzieńcze. Byłeś mieszkańcem wioski? - zapytał, przebijając się głosem przez szum wywołany spadającym deszczem. Sullivan od dłuższego czasu milczał. Po woli docierało do niego wszystko, co przed chwilą miało miejsce. Lekko roztrzęsiony zdobył się na odpowiedź:
-Ja... tak... Ale nie teraz, dawniej... To znaczy... - w jego głowie panował istny chaos. Natłok myśli nie pozwalał mu na złożenie, a co dopiero wypowiedzenie jakiegokolwiek sensownego zdania. Nastała znowu chwila ciszy.
-Musisz się opanować, młody człowieku. Spokojnie, no już. Odetchnij, weź głęboki oddech i jeszcze raz: mieszkałeś w Srebrnych Falach? - zapytał uspakajając go "wybawca". Mężczyźni byli przemoczeni przez deszcz. W tych rejonach kraju burze były praktycznie niespotykane, a mimo to ulewa od kilku dni nie ustępowała. Częściej z niebios spadał śnieg. Sullivan trwał chwilkę w zadumie i po raz kolejny wziął głęboki oddech.
-Wybacz mi, to po prostu... Po prostu... - wydawało się, że chłopak znowu się załamie, jednak udało mu się pociągnąć myśl -Mieszkam niedaleko stąd, w górach. W Srebrnych Falach dorastałem, wyprowadziłem się stąd jako dwunastolatek. Taak w ogóle to... jestem Sullivan. - chłopak przedstawił się. Miał nadzieję, że dzięki temu będzie w stanie opanować po woli swoje słowa.
-Mhmm, rozumiem... Możesz mi mówić Eversio. -powiedział w zamyśleniu starszy mężczyzna. -Nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Skontaktowałem się już z moim oddziałem zakonnym. Powinni tu być lada chwila.
-Ale co z wioską i mieszkańcami?! - przerwał mu nerwowym głosem Sullivan.
-Srebrne Fale zostały, jak zapewne sam widziałeś, splądrowane, zrównane z ziemią. Najeźdźcy wciąż są tu, w pobliżu. Prawdopodobnie przeszukują gliszcza. Zastanawia mnie tylko... - młotodzierżca nie dokończył. Myślał nad tym czy będzie odpowiednim, by wysunąć ten wniosek. Stwierdził, że ten niezwykły chłopak może być jednym z nielicznych ocalałych, więc nie było żadnych przeciwwskazań. -Zastanawia mnie dlaczego barbarzyńcy napadli taką biedną, będącą z dala od cywilizacji wioskę. Nie było tutaj nawet nic cennego do splądrowania. Myślę, że nie chcieli wywołać tak dużego rozlewu krwi z powodu braku rozrywki i chęci walki... Chociaż znając ich... - mężczyzna znów zamilkł. Zdał sobie sprawy, że słowa, które przed chwilą wypowiedział mogły być raniące dla młodego chłopaka. -Racz mi wybaczyć. Wspomniałeś, że nie mieszkasz tutaj, tylko w górach... Po zgliszczach wciąż krążą bandyci, nie jesteśmy bezpieczni w tym miejscu. Zaprowadź mnie do siebie. Tam będziemy mieli chwilę spokoju i czas do namysłu. Będziemy mogli wreszcie porozmawiać i wyjaśnić sobie kilka nurtujących mnie spraw.
-Ale co, jeśli... ktoś przetrwał? Zostawimy go na pastwę losu, na pastwę tych besti?! - wykrzyknął Sullivan.
-Ciszej, ciszej na jasność Najwyższego! Chcesz nas obu zabrać do grobu?! - uciszył chłopaka młotodzierżca. -Sami a i tak nic nie zdziałamy. Zaraz przyjdzie wsparcie, które jest lepiej przygotowane do tej walki. Poza tym...
-Poza tym co? - nerwowo dopytywał się Sullivan.
-Istnieje naprawdę małe prawdopodobieństwo, że przeżył ktoś jeszcze, prócz ciebie... Nie ma czasu do stracenia. Widzę, że energia barbarzyńcy wyczerpała twoje siły. Wezmę cię na ręcę, a tymczasem mów mi, gdzie mam się udać. - łysy mężczyzna wypowiedział się na tyle jasno, by mimo ogromnych rozterek wewnętrznych, Sullivan nie zadawał kolejnych pytań tylko w milczeniu pomógł mu trafić do swojej chatki.



Rozdział drugi: Srebrne Fale


Zakonnik stał, wpatrując się przez okno w horyzont. Prawą ręką gładził swoją kozią bródkę. Jego biały płaszcz wisiał na wieszaku, po woli schnąc. Woda ściekała z niego poniżej, do zardzewiałego wiadra, wydając charakterystyczny odgłos pluśnięcia. Przez pięć minut panowała kompletna cisza. Deszcz również ustał. Dźwięk kapiącej wody był jedynym możliwym do usłyszenia. Ta grobowa atmosfera i kolejne krople spadające z peleryny, uderzające o taflę wody w wiadrze, doprowadzały inkwizytora do skrajnego szaleństwa.
-Słuchaj! - wykrzyknął w kierunku Sullivana, który siedział teraz na łóżku i opierając się łokciami o kolana krył twarz w dłoniach. Eversio zrozumiał, że taki ton nie ma sensu. Wypuścił z siebie powietrze, po czym podszedł do stolika i oparł się o niego pięściami. -To nie o to chodzi, że mam ci cokolwiek za złe, wybacz... - zakonnik wziął głęboki oddech. -Po prostu zrozum - jesteś jednym z nielicznych... albo nawet jedynym naocznym światkiem tych wydarzeń i kimś, kto mógł mieć jakiekolwiek informacje o Srebrnych Falach. Wieś była za mała, żeby prowadzić w niej kroniki czy dokumentacje... - starszy mężczyzna wysunął krzesło i usiadł na nim. Drewniane oparcie zaskrzypiało pod jego ciężarem i zaczęło trzaskać. Słysząc to, wyraźnie stwierdził, że siedzenie na nim nie jest zbyt dobrym pomysłem.
-Ja... wybacz mi, to w zasadzie nie twoja wina... Ba, to oczywiste, że to nie twoja wina... - zaczął nieśmiało Sullivan. -Ja po prostu... Czuję, jakbym... Eghh, sam nie wiem... Wydaje mi się, że ich zawiodłem. Wszystkich tych mieszkańców... - jego głos przepełniał smutek. Zaciął się na chwile i podniósł głowę, ukazując wreszcie swoją twarz. Spojrzał z żalem w oczach na łysego mężczyznę. -Przez chwile nawet żałowałem, że nie było mnie tam z nimi. Jakaś cząstka mnie mówi mi, że ja także powinienem zginąć w tym ataku na Srebrne Fale... - Sullivan wstał, podchodząc do okna i spoglądnął pustym wzrokiem na widok malujący się za nim. Całość wyglądała tak, jakby zakonnik zamienił się z nim miejscem, ponieważ to właśnie on siedział teraz na łóżku, które zaskrzypiało pod jego ciężarem. Tym razem Eversio postanowił, że nie będzie zwracał na to uwagi. Co pęknie, to pęknie. Dzieci mi to nie przysporzy... Przynajmniej nie tym razem, ehh... - przebiegło mu przez myśl. Chciał dać chwilę wypoczynku swoim nogom. Musiał on użyć dość silnych wyzwoleń mocy podczas ostatniej walki, co go całkiem mocno zmęczyło.
-Rozumiem cię, młodzieńcze, ale... - zaczął, zakładając rękę na rękę zakonnik. -Życie toczy się dalej. Nie możesz obwiniać siebie za nieszczęścia spotykające twoje społeczeństwo. Atak nie przebiegł z twojego powodu, a sam nie dałbyś rady go zatrzymać. W tym wypadku daj sobie spokój z wyrzutami sumienia. Twoja odwaga i chęć pomocy o mało co nie zaprowadziłaby cię na skraj życia.
-I co mi to dało? Uratowałem kogoś? Być może byłem w stanie im pomóc - cicho w zamyśleniu odpowiedział Sullivan.
-Chłopcze, uwierz mi. Jeśli będziesz się winić za każde zło występujące na świecie lepiej od razu zawiąż sobie sznur na szyi. Oszczędzisz sobie fatygi i niepotrzebnego bólu. - wymowne spojrzenie Eversia wyraźnie uspokoiło sytuację. Przetarł on swoją brodę i dorzucił: -A teraz jeszcze raz, spokojnie. Wiesz coś na temat magii dusz? - pytanie odbiło się echem po pomieszczeniu. Chłopak nie odpowiadał. Ogień raźnie trzaskał w kominku, ocieplając wnętrze chaty. Temat, który poruszył Eversio był bardzo tajemniczy i niezbyt powszechny, można by rzec tabu. Mimo to zakonnik wspomniał o nim ot tak, jakby nie było w tym nic dziwnego. Po chwili milczenia Sullivan pokiwał przecząco głową. Kłamał. Jego dziadek i ojciec opanowali moc dusz w bardzo dużym stopniu. Należeli oni niegdyś do Kasty Łowców, pilnującej naturalnego porządku świata, służąc bogu równowagi - Istchelowi. Młodzieniec nie zamierzał o tym opowiadać. Bynajmniej nie komuś, kto kroczył całkowicie odmienną drogą, służąc innemu bóstwu i walcząc za odmienne ideały.
-Mogę wyjść? Chcę odetchnąć świeżym powietrzem i przemyśleć wszystko w spokoju. - chłopak nie dawał za wygraną. Po wydarzeniach, które miały miejsce nie dalej niż trzy godziny temu wciąż nie doszedł do siebie. Nie miał sił ani chęci odpowiadać na rutynowe i dodatkowo męczące pytania, zadawanego przez zakonnika.
-Nie ma mowy. Poczekasz tutaj ze mną. To odgórny rozkaz dowódcy... - odpowiedział stanowczo Eversio, sztucznie się uśmiechając.
Młodzieniec zaczął się przez chwile zastanawiać, kiedy młotodzierżca miał okazję porozmawiać ze swoimi przełożonymi. W tym momencie przypomniał sobie, gdy spotkał go na polu walki. Przed jego oczyma pojawił się obraz dziwnej, złotej mgły, która wydobywała się z jego ust i niezrozumiałego mamrotania w jakimś bliżej nieokreślonym języku. Chłopak doszedł do wniosku, że była to prawdopodobnie jakiegoś rodzaju telepatia.
Analizując to, co powiedział mu przed chwilą mężczyzna, zapytał go:
-A co, jeśli się temu sprzeciwię? - słowa odbiły się bez odpowiedzi. Po raz kolejny podczas tej irytującej obie strony konwersacji zapadła cisza. Chłopak zdawał się mieć jakieś uprzedzenia do zakonu. Przynajmniej tak sugerowała jego postawa.
-Odnajdziemy cię i poniesiesz konsekwencje za popełnione czyny. - Sullivan dobrze wiedział, co starszy mężczyzna miał na myśli. Zakon palił na stosie osoby, które sprzeciwiały się ich ideom czy rozkazom. Wyobrażenie płonącego stosu i krzyku palących się na nim ludzi skutecznie oderwało go od sprzeciwów i usadowiło obok stołu, o który w milczeniu się oparł. -Sullivanie... Jesteś rozsądnym chłopakiem. Nie rób niepotrzebnych problemów. Wszystkie procedury, które będą teraz miały miejsce są przeprowadzane tylko i wyłącznie dla twojego dobra. - nie słuchał on już młotodzierżcy. W zamyśleniu utkwił swój wzrok w podłodze, lekko kiwając się na przemian do przodu i tyłu. Kolejna chwila milczenia nie była już niczym zaskakującym. Krople kapiące do wiadra znowu były jedynym możliwym do usłyszenia dźwiękiem.
Eversio przetarł ręką całą swoją twarz - od czoła do koziej bródki, którą ponownie zaczął gładzić. Rozglądnął się dokładnie i westchnął. Ten dialog, a raczej często monolog z jego strony był bardzo męczący. Zakonnik miał go już dość, a dźwięk "plumkającej" wody powiększał rozmiar jego frustracji. No to pięknie... Teraz czeka mnie przesłuchanie i sporządzenie raportu... Kurważ mać. W tym momencie przestał już nerwowo przeczesywać zarost i zaczął masować kciukiem oraz palcem wskazującym swoje oczy przez powieki, marszcząc czoło.
-Dooobra... Nie mam najmniejszej ochoty na formalności, ale ktoś musi się za to zabrać. I chędożonym kurewskim trafem padło na mnie... - Sullivan w zdziwieniu przyglądnął się mężczyźnie. Co prawda chłopak przyzwyczaił się do jego olewczego tonu i dość dziwnych porównań, ale do tej pory młotodzierżca powstrzymywał się od ostrzejszych słów... Przynajmniej tych niezbyt "kulturalnych". Młodzieniec nie rozumiał, jakim cudem ktoś taki, jak on trafił do zakonu. Mówił mądrze i nie można było temu zaprzeczyć, ale robił to też dość w niecodzienny sposób. Uprzedzenia Sullivana do "wojowników światłości" zdawały się w jakiś dziwny sposób imać zdania, które wyrabiał sobie na temat inkwizytora. -Bierzmy się za te papiery. Im szybciej mi opowiesz o Srebrnych Falach, tym szybciej się z tym uporamy... - powiedział zachrypniętym głosem Eversio, mocno wzdychając i cicho przeklinając pod nosem. Sullivan dał wreszcie za wygraną. Pokiwał głową.

* * *

Był piękny, słoneczny dzień. Na niebie widniało kilka małych, białych chmurek, które niewątpliwie nie groziły deszczem. Śnieg także nie padał już od dwóch tygodni Zwiastowało to środek lata, ponieważ przez resztę roku biały puch rozciągał się nieustannie po całej okolicy.
Sullivan otworzył oczy. Sennym wzrokiem nie podnosząc się z wygodnego łóżka spojrzał przez okno. Promienie słońca, które wpadały do izby wskazywały na to, że jest koło godziny ósmej. Chłopiec przeciągle ziewnął. Podniósł się, po czym rozciągnął. Popatrzył naprzeciwko, gdzie było łóżko rodziców, którzy jeszcze spali. To była doskonała okazja do wymknięcia się. Dziś w Srebrnych Falach miał się odbyć festyn. Co roku, dokładnie w czterdziesty piąty dzień lata przez wioseczkę przejeżdżały kupieckie karawany, wracające zza gór, z pustynnego kraju Alterii. Zatrzymywali się oni zawsze we wsi, gdzie rozkładali swoje towary. Ściągało to do niej wiele osób, przez co robił się niemały ruch. Wieśniacy nazwali to cykliczne zdarzenie festynem, co wzbudzało rozbawienie na twarzy kupców handlujących na prawdziwych, północnych targowiskach. Tamtejsze festyny były dużo, dużo większe, jednak po pewnym czasie ten zwrot także weszedł im w krew.
Dwunastolatek po cichutku ubrał swoją nieco wyblakłą koszulę. Oczywiście była o wiele za duża. Zwisała aż do kolan dzieciaka, jednak nie przeszkadzało mu to. Ubrał także swoje brązowe spodnie, po czym założył beżowe trzewiki i tak "uzbrojony" był gotowy do wyjścia. Opuścił izbę sypialną i trafił do pomieszczenia wspólnego. Na jego środku znajdowało się palenisko wkopane w grunt i kilka ław obok niego. Po prawej widniał stół z czterema krzesłami. Gdzieś pod ścianą położona była szafa, a tuż obok niej regał na książki, na którym obecnie znajdowały się tylko dwa dzieła w poniszczonych oprawkach. Dzieciak porwał ze stołu kawałek bochenka chleba i wpychając go do ust wybiegł z małego, drewnianego domku, położonego w centralnej części Srebrnych Fal.
Wszędzie dookoła trwały przygotowania do jarmarku. Domy były ozdabiane przez mieszkańców przeróżnymi łańcuchami, wykonanymi z kolorowych tkanin. Wzdłuż głównej drogi porozstawiane były już stoiska. Co prawda jeszcze puste, ale tylko czekały, by przyjezdni mogli na nich rozłożyć swoje towary. Wieś liczyła około pięćdziesiąt budynków, w większości wykonanych z drewna. Ciasna, ale własna, jak to mawiał o niej Artur, ojciec Sullivana. Na jej skraju znajdowała się kamienna, dwupiętrowa chata sołtysa, a tuż obok niej malutka kapliczka poświęcona Istchelowi, bogowi równowagi i natury. Srebrne Fale otoczał drewniany ostrokół, sięgający wysokością dwóch metrów. Nie byłby on jakąś imponującą przeszkodą dla potencjalnych bandytów, jednak nikt od dawna nie nękał bezpieczeństwa mieszkańców. Wioska znajdowała się kilka dni drogi od kolejnych, poza tym nie była zbyt bogata. Znajdowała się praktycznie w całkiem odizolowanej od świata zewnętrznego Kotlince Szeptów. Gdyby nie jarmark, wieśniacy poumieraliby tu z nudów. Przez Srebrne Fale rzadko przejeżdżali podróżnicy, a najciekawszym zajęciem osadników było polowanie i uprawianie roli na dość urodzajnej ziemi, otaczającej wieś.
Sullivan szwędał się bez konkretnego celu. Jak na razie nie było nic ciekawego do roboty. Na horyzoncie wciąż nie pokazywał się żaden kupiecki wóz. Po krótkiej chwili namysłu, postanowił iść do chatki ojca leżącej na skraju Gór Szeptu. Bardzo lubił tamtą malowniczą okolicę. Marzył, by w przyszłości mieszkać właśnie tam, "walcząc ze schematem codzienności", wyraźnie doskwierającym mu w Srebrnych Falach. Truchtając wymknął się przez bramę wioski, która w tym szczególnym dniu była oczywiście otwarta. Strażnicy byli zajęci wypatrywaniem podróżnych na trakcie i pomaganiem sołtysowi w organizacji całego przedsięwzięcia, toteż nie spostrzegli wymykającego się chłopaka.
Po chwili był już prawie kilometr od wioski. W tym miejscu dróżka była słabo wydeptana, choć w zimnym klimacie górskim, trawy ją porastające były mocno rozrzedzone. Kolejna chmurka przemknęła się po niebie. Chłopiec usłyszał z oddali dziwny dźwięk... Coś, jakby granie na jakimś instrumencie... Flet! Teraz słyszał go coraz lepiej. Odgłos dobiegał z wąwozu, znajdującego się jakieś kilkanaście metrów stąd. Wystarczyło podejść kilka kroków, a następnie skręcić w prawo. Sullivan ruszył biegiem przed siebie i po chwili zobaczył źródło dźwięku.
Wąwozem jechały trzy wozy, otoczone przez kilkunastu uzbrojonych po zęby najemników. Jakiś człowiek rozmawiał właśnie z jednym z nich. Tuż za nimi szedł młody, opalony chłopak z turbanem na głowie. Grał on na flecie, który Sullivan słyszał od dłuższego czasu. Dzieciak postanowił podejść w ich kierunku. Widząc to jeden z najemników szybko do niego podbiegł, celując w jego stronę mieczem.
-Ani kroku dalej - rzekł szorstkim głosem z dziwnym, nietutejszym akcentem. Prawdopodobnie zobaczył on w chłopcu potencjalnego złodzieja. Sullivan zląkł się. Patrzył z przerażeniem na ostrze broni, znajdujące się kilkanaście centymetrów od niego. Po woli zaczął się cofać.
-Ależ spokojnie, po co te nerwy... Wszakże ludzie w tych stronach byli dla nas zawsze bardzo mili, odwdzięczmy się im tym samym, Letardzie. - powiedział z uśmiechem mężczyzna, który wcześniej rozmawiał z jednym z najemników. Sullivan od razu go poznał - był to handlarz z Arabii. -No, chłopczyku... - powiedział kupiec, podchodząc w jego stronę. -Co robisz tak daleko od Srebrnych Fal? Podejrzewam, że mieszkasz właśnie w nich, bo w okolicy nie ma innych hm..., jakby to powiedzieć... "miejsc mieszkalnych"? - rzekł z zagranicznym akcentem, aczkolwiek zachował on całą dykcję, unosząc lekko prawą brew.
-Ja...ja... Tak, jestem ze Srebrnych Fal, ale idę w stronę gór. Tam mój tata ma chatkę myśliwską i obiecałem mu, że zaniosę do niego em... jedzenie! - wymyślił na poczekaniu, drgając ze strachu dzieciak.
-Rozumiem... A gdzie masz to jedzenie? - podejrzliwie dopytywał handlarz. Dziecko całkiem daleko od wioski w dni takie jak ten nie było czymś często spotykanym. Nie dowierzał on, że rodzice mogli puścić tego malutkiego chłopca samego do Gór, leżących kilka kilometrów od domu. Zbliżał się festyn, a więc na traktach zaczynało robić się niebezpiecznie. Wraz z karawanami zza gór przybywali bandyci, którzy niejednokrotnie naprzykrzali się podróżnikom.
-Ja... ja... schowałem je! Jak usłyszałem jakieś odgłosy... To mogli być złodzieje...
-W rzeczy samej... - przerwał mu kupiec. -No nic, musisz być naprawdę świetnym wojownikiem i odpowiedzialnym chłopcem, skoro ojciec puszcza cię samego na takie wyprawy, czyż nie? - dorzucił uśmiechając się i głaszcząc chłopaka po głowie. -Letard, przynieś dla niego jabłko. - najemnik pospiesznie wypełnił rozkaz i ruszył w stronę wozów, po chwili wracając z pięknym, ciemno-czerwonym owocem. Sullivan był pełen podziwu. Nigdy nie widział tak dorodnego jabłka. -To, mój drogi chłopcze nie jest zwykłe jabłko... Mówią, że to jabłko łakomstwa...
-Jabłko łakomstwa? - zdumiał się chłopiec, nie za bardzo rozumiejąc wyrafinowane słownictwo, którym posługiwał się nieznajomy.
-Ano łakomstwa. Mówią, że jeśli je zjesz to oznaka, iż nie potrafisz się kontrolować. Świadczy o tym, że jesteś łakomym. Za karę ma spotkać cię wtedy jakieś nieszczęście. - chłopiec ze zdziwieniem popatrzył na kupca. -No, czas w drogę! No to, do zobaczenia chłopcze. Tak w ogóle to jestem Endar. Zapamiętaj to imię, ponieważ za jakiś czas będzie ono bardzo dobrze znane. - kończąc zdanie puścił oczko w stronę dwunastolatka, po czym machnął ręką na znak tego, iż karawana powinna ruszyć dalej.
-Ja jestem Sullivan... - rzucił na pożegnanie chłopak. Wozy oddalały się coraz bardziej, aż w końcu całkiem zniknęły z horyzontu. Młodzieniec patrzył zdumiony na jabłko, które przed chwilą otrzymał. Przez chwile odczuł doskwierający mu głód, ale od razu przypomniał sobie słowa Endara - "jabłko łakomstwa". Przetarł je o swoją koszulę, po czym schował do kieszeni i ruszył dalej w stronę gór.
Po piętnastu minutach był już na miejscu. Drogę od wąwozu szybko przetruchtał i mógł już rozkoszować się pięknem górskich stoków. Od razu skierował się do chatki, ale jak łatwo można było się domyślić była ona zamknięta. Zapomniałem kluczy... - przeleciało chłopcowi przez myśli. Potrząsnął on głową, po czym odgarniając płytki, topniejący śnieg z pobliskiego kamienia, usiadł na nim. Wyciągnął jabłko i wpatrywał się w nie. W jego głowie wciąż szumiało. Co chwile słyszał głos Endara: "Mówią, że jeśli je zjesz to nie potrafisz się kontrolować.". Chłopiec był bardzo głodny, a rośliny jadalne w Górach Szeptu wyrastały dopiero jesienią. Po chwili zaczęła mu wręcz cieknąć ślinka. To pewnie tylko głupie gadanie dla dzieci - stwierdził w myślach, po czym ugryzł jabłko. Było ono naprawdę soczyste i przepyszne. Chłopak nigdy nie jadł smaczniejszego owocu. Zjadł go w niespełna minutę sam niewiedząc, jakim cudem zrobił to tak szybko.
-Było warto - powiedział sam do siebie pod nosem, zaczynając nucić jakąś pioseneczkę, którą często śpiewała mu Marta, jego matka..
Nim Sullivan zdążył się obejrzeć, zbliżała się piętnasta. Czas w Górach Szeptu płynął naprawdę szybko. Chłopiec postanowił po woli wracać w stronę wioski, jego rodzice na pewno się niepokoili. Minęła kolejna godzina, a znalazł się on w Srebrnych Falach. Droga powrotna była nadzwyczaj spokojna, co było aż niepokojące. Festyn trwał. Na stoiskach porozstawiane były różnorodne towary - od uzbrojenia, przez ozdoby, ubrania, żywność, rośliny bądź księgi, na symbolach (najczęściej bóstw) kończąc. Wokół straganów przewijali się praktycznie wszyscy mieszkańcy Srebrnych Fal, a także kilku przyjezdnych czy myśliwych z pobliskich lasów.
Nagle gwar i szum ucichł. Ludzie porozsuwali się idealnie na boki, zostawiając środek drogi pusty. Zza tłumu wychynął młodzieniec, w zbroi dokładnie takiej samej, jaką nosi Eversio - zakonnej. Miał on krótkościęte, czerwone włosy i ciemno-brązowe oczy. Obok jego nosa widniało kilka piegów. Był dość wychudzony. U pasa zwisał mu jednoręczny miecz. Za nim szło dwóch wojaków ubranych tak samo, w zbroje i symbole zakonne, tyle że mieli oni długie halabardy i hełmy z opuszczonymi przyłbicami. Ognistowłosy chłopak dumnie wyprostowany przeszedł przez targowisko i ruszył dalej. Wszyscy ludzie patrzyli za nim jeszcze chwilę, nim festyn wrócił do normalnego tempa. Sullivana strasznie zainteresowali przybysze. Oczywiście za nimi pobiegł.
Po chwili znalazł się w centralnej części Srebrnych Fal. Nie wierzył własnym oczom. Zakonnicy dobijali się do drzwi jego domu. Otworzył ojciec. Czerwonowłosy inkwizytor wyciągnął z torby zawieszonej przy pasie list, który rozwinął i zaczął głośno czytać.
-W imieniu jaśnie panującego nam króla Versa Złotobrodego, a także Mistrza Zakonu Światłości, wielkiego Bernarda von Juttger, ty Arturze z rodu Bloodrise zostajesz oskarżony o nielegalne posługiwanie się magią dusz, bez odbycia ówcześniejszego odpowiedniego szkolenia. Ponad to zarzucane ci są brak lojalności wobec zakonu, zaprzedanie duszy Chanzelowi, bogowi chaosu, a także działalność wyniszczającą dobro i odrzucającą równowagę wszechświata. Winien jesteś śmierci trzech zakonników. Jesteś podejrzany o spalenie tajnych dokumentów alfa i delta, co wpłynęło bardzo krzywdząco na rzecz sprawiedliwości i harmonii. - nastała cisza. Artur pokiwał tylko głowo, lekko drgając. - A teraz, zabrać go. - dwóch halabardierów podeszło do niego i chwyciło go za ramiona. Zaczęli go prowadzić. Bloodrise nie sprzeciwiał się. Szedł pokornie, jak baranek na rzeź. To było oczywiste, co go czekało - stos. Młody Sullivan nie mógł pojąć, co się właśnie wydarzyło. Jego ojciec nie powiedział nic na temat zarzutów potrójnego zabójstwa. Wszystko jakby zawirowało. Zaczęło mu się krecić w głowie. Powietrze stało się jakoś gęstsze. Po chwili był już w objęciach płaczącej matki, która patrzyła na oddalających się zakonników. Cała wioska zastygła, obserwując wyprowadzanego Artura.
-Śpij kochanie, śpij... Wszystko będzie dobrze... Wszystko będzie dobrze... - powtarzała głośno łkając i płacząc Marta. Wzięła ona Sullivana na ręce i obróciła się plecami do odchodzących inkwizytorów. Nie chciała, by jej syn dalej oglądał to "przedstawienie". Chłopiec dopiero teraz zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Na jego policzkach pojawiły się rumieńce. Łzy napłynęły mu do oczu. Po chwili wybuchnął głośnym płaczem. Nim się spostrzegł leżał w łóżku. Zaczął po woli tracić świadomość. Wszystko coraz bardziej falowało. Przypomniał sobie o jabłku, które zjadł. Przeklęty kupiec! - wydusił. Minęła niespełna minuta. Chłopiec zasnął.

* * *

Eversio nic nie mówiąc patrzył na wiadro, które już prawie całe napełniło się wodą. Zatkało go. Teraz wszystko było jasne. Uprzedzenia, które miał chłopak chłopak względem Zakonu zdawały się jakby wyjaśnione. Bardziej jednak zaskoczył go fragment historii, opowiadający o ojcu chłopca, a konkretnie o oskarżeniu go przez ognistowłosego chłopaka.
-Skłamałeś. - słowa zabrzmiały groźnie, jednak młody Sullivan nie przejął się nimi. Po prostu stał bezczynnie, wpatrując się w ziemię. -A więc twój ojciec znał magię dusz... - kolejne zdanie pozostało bez odzewu. Młotodzierżca miał niemniejszy mętlik w głowie od chłopca. Już nic nie mówił. Po prostu wlepił swój wzrok w ścianę, jednak nie potrafił się skoncentrować na jednym punkcie. Jego oczy ciągle zmieniał obiekt zainteresowań. Starał się wyglądać na spokojnego, jednak nie wychodziło mu to zbyt wiarygodnie.
Zakonnik złożył palce wskazujące. Podniósł dłonie na wysokości głowy, po czym zaczął wymawiać słowa w szorstkim, niezrozumiałym jęzku. Z jego ust przy każdym wypowiadanym zdaniu ulatniał się złoty dym. Sullivan przyglądał się całemu zjawisku. Znów ta... telepatia... - pomyślał, po czym zwalił się bezradnie na swoje łóżko. Twarz Eversia wyraźnie się zmieniała. Momentami był wściekły, czasem zaskoczony albo rozkojarzony. Jego głos również ukazywał zmianę nastroju, podczas wypowiadanych słów. Na samym końcu Zakonnik powiedział: "Maargha'zgat", po czym umilkł. Po raz kolejny stanął przy oknie i przyglądał się okolicy.
Po kilku chwilach Eversio wyraźnie drgnął. Odlepił swój widok od okna, po czym poprawił pancerz.
-Wstawaj... Zaraz będzie po wszystkim i wreszcie "dam ci spokój", jak ty to mówiłeś. - odezwał się do Sullivana, który posłusznie po woli się podniósł. -I lepiej traktuj tego człowieka z większą czcią, niż mnie To Inkwizytor trzeciego stopnia i uwierz mi, nie często będziesz miał okazję zobaczyć kogoś tak znaczącego dla zakonu. - chłopak przytaknął, przymykając oczy. Atmosfera zgęstniała. W powietrzu wisiało napięcie. Obaj stali i czekali. Sullivan zaczął szybciej oddychać.
Nagle rozległo się pukanie. Trzy mocne uderzenia we framugę drzwi. Mężczyźni wyrwali się z letargu. Eversio szybko podszedł w kierunku drzwi. Otworzył je, po czym ustawił lewą dłoń na piersi i schylił głowę. Sullivan uniósł lekko brwi. Do chatki weszło dwóch rycerzy zakonnych, ubranych w pełne opancerzowanie płytowe, wliczając w to hełmy z opuszczonymi przyłbicami. Rozsunęłi się oni na boki. Zaraz za nimi weszedł jeszcze jeden człowiek. Trzydniowy zarost na jego twarzy był jasnej barwy, pasującej do jasnobrązowych oczu. Twarz pozbawiona blizn czy jakichkolwiek wysypek. Na prawej skroni, spod włosów widać było czarny tatuaż, rozciągający się aż na policzek. Ciężko było określić jego symbolikę - w wielu miejscach zasłaniały go puszyste, brązowe, długie, opadające poniżej ramion włosy mężczyzny. Był on całkiem wysoki, nawet wyższy od Eversia, a jego połyskujący srebrny pancerz z pozłacanymi elementami robił naprawdę wielkie wrażenie. Nieznajomy był całkiem przystojny. Wyglądał młodo, niewiele starzej od Sullivana.
Nieznajomy rozglądnął się pobierznie, po czym spoglądnął na Eversia unosząc lekko brodę i brwi.
-A więc może nas sobie przedstawisz...? - rzekł, patrzac teraz na chłopaka. Lustrował go od stóp do głów. Młotodzierżca nie kazał długo czekać na odpowiedź.
-To jest Sullivan. Sullivanie - stoi przed Tobą wielki człowiek, syn samego króla Pearla, zwany przez wielu Ripostą, ze względu na styl walki, którym się posłu...
- Oszczędź sobie tej filozoficznej gadki, Eversio... Jestem Nikael. - przerwał mu nieznajomy. Podszedł do Sullivana, podając mu dłoń. Chłopak uścisnął ją.
- Ja jestem Sullivan... - rzekł chwiejnym, lekko przytłumionym głosem. Nikael obrócił się do Eversia, groźnie na niego łypiąc. Młotodzierżca patrzył w podłogę. Jak zwykle nie mógł skoncentrować się na jednym punkcie, dlatego zaczął po woli podnosić wzrok, aż natrafił na oczy Nikaela. Obaj wybuchnęli śmiechem.
- Witaj przyjacielu! - przywytał zakonnika "Ripsota". Wymienił z nim uściski. -Bo widzisz Sullivanie. Zakon to jedna wielka rodzina. Niby jesteś księciem, a musisz znosić takiego... łachmytę... - Nikael pokiwał głową, spoglądając na chłopaka.
- Kurwać! Zauważ też, jakich pyszałków tam przyjmują...- dorzucił Eversio uśmiechając się. Chłopak był konkretnie zaskoczony takim zwrotem akcji. Sądził raczej, że rozmowa będzie całkowicie formalna, a młotodzierżca będzie udawał pokornego i pobożnego w obecności Nikaela.
- No dobrze. Skoro mamy już za sobą część mniej poważną przejdźmy do konkretów, Eversio. - ton mężczyzn wyraźnie zmienił się. Spoważnieli. Patrzyli teraz obaj na Sullivana, który czuł się lekko skrępowany.
- Wybacz nam, Sullivanie, ale ta rozmowa musi odbyć się z dala od Twoich uszu... - przerwał milczenie młotodzierżca i wskazując gestem księciowi drzwi wyszedł z chatki wraz z nim. W środku z chłopakiem został tylko jeden gwardzista. Minęło piętnaście minut. Nadal nic. Sullivan nie potrafił usiedzieć na miejscu. Nerwowo chodził po domku, co chwile podchodząc do okna, przez które patrzył na mocno gestykulujących Nikaela i Eversio. Wcześniej byli bardzo serdeczni, jednak teraz wszystko wyglądało tak, jakby rozmawiali bardzo poważnie, wręcz kłócili się. Po chwili młodzieniec siedział na łóżku, żeby znów z niego wstać, przyglądnąć się po raz kolejny trofeom swoich przodków, które znał na wylot i znowu podejść do okna. Czas niemiłosiernie dłużył się. Niebo po woli zaczynąło zakrywać się ciemnymi, burzowymi chmurami. Przez okolice przeciągnął się grzmot. Minęło kolejne kilka chwil. Sullivan usiadł i masując czoło ręką, zasłonił swoje oczy. Chciał spróbować skoncentrować się, przemyśleć to wszystko. Natłok myśli nie pozwalał mu na to... Nagle usłyszał za drzwiami zbliżające się kroki męzczyzn.
- To idiotyzm! Jak Najwyższa Rada mogła zgodzić się na coś takiego?! To przecież kurwa nieludzkie! - wzburzony ton Eversia przebijał się do środka chaty. Był on naprawdę zdenerwowany.
- Uspokój się, młotodzierżco. Żarty się skończyły.. - głos Nikaela brzmiał zdecydowanie bardziej spokojnie, jednak również krył w sobie jakąś dziwną, niezidentyfikowaną gorycz.
­­- Po prostu nie rozumiem...
- Nie ma tu nic do rozumienia. Musimy... - przerwał Eversiowi książę. - To rozkaz. - drzwi otworzyły się.



Rozdział III: Rytuał Istchela


Po okolicy przeciągnął się kolejny grzmot. Po chwili uderzyła błyskawica, na chwile rozświetlając wzgórze, na którym stało około piętnaście zakapturzonych postaci. Dziesięć z nich, ze spuszczonymi głowami, tworzyło duży okrąg, w środku którego stała pozostała piątka. Byli to Eversio, Nikael, dwóch zakonnych gwardzistów, a także... Sullivan.
Książę ze zgorzkniałym wyrazem twarzy popatrzył dookoła, dokładnie przyglądając się każdej z zakapturzonych postaci, ubranych w ciemno-zielone płaszcze. W innych okolicznościach z pewnością nie poprosiłby ich o pomoc, jednak teraz nie miał wyboru. Splunął. Wypuścił powoli powietrze z płuc. Ciemne chmury całkowicie przykryły mrokiem okolicę. Ktoś, kto kiedykolwiek był w Górach Szeptu nigdy nie powiedziałby, że to bajeczne miejsce może wyglądać tak mrocznie, jak właśnie teraz. Po śniegu nie zostało ani śladu. Wszystkie zwierzęta ucichły. Kolorowe kwiaty jakby schował się pod kępy szarej trawy, gdzieniegdzie wyrastającej sponad zabłoconych stoków.
Zaczynało robić się późno. Nie można było tego stwierdzić patrząc na niebo, które a i tak było całkowicie czarne, jednak temperatura była coraz niższa. Zwiastowało to nastanie nocy. Z ust zebranych przy każdym wydechu wydobywała się para. Zrobiło się naprawdę zimno. Eversio stał, wpatrując się tempym wzrokiem w kamienny blok, ustawiony w formie ołtarza na środku wzgórza. Był on przykryty obrusem dokładnie takiej samej barwy, jak płaszcze nieznajomych. Na jego środku znajdowała się otwarta, mała książeczka, w poszarpanej, szarej oprawie. Młotodzierżca wyglądał na wystraszonego.
Nikael skinął na swoich gwardzistów. Ci, zrzucili swoje czarne płaszcze i stanęli po bokach kamiennego ołtarza, pewnie trzymając w rękach halabardy.
- Zaczynajmy... - słowa wyższego rangą inkwizytora rozdarły ciszę, niczym grzmoty, które od dłuższego czasu paraliżowały całą okolicę. Eversio zacisnął pięść. Nikael raz jeszcze rozglądnął się po zakapturzonych krzywiąc się. - Sullivanie... Uklęknij. - książę nawet nie czekał, aż chłopak wykona polecenie. Był on zbyt rozkojarzony i wystraszony, by sprawnie kontaktować. Inkwizytor położył dłonie na jego ramionach i rzucił go na kolana, tuż przed ołtarzem, w stronę którego skierował jego twarz.
Eversio wyglądał na zniesmaczonego. Przechodząc obok księcia poruszył lekko ustami, co było ciężko zauważyć:
- Nikaelu... Jak możesz? Nie poznaję cię... - szepnął. Inkwizytor tylko posłał mu groźne spojrzenie. Młotodzierżca podszedł do ołtarza. Stanął pomiędzy nim, a Sullivanem. Zamknął na chwile oczy, opuszczając głowę w dół. Po chwili otworzył je i wyciągnął w stronę księgi otwartą lewą dłoń. Po woli zaczął czytać. Jego głos brzmiał niczym niezrozumiały, gardłowy bełkot. Szorstki język był niezwykle nieprzyjemny dla uszu. Po okolicy rozległ się grzmot. W jednej chwili zerwała się potężna ulewa i zaczął wiać mocny wiatr. Zakapturzeni nieznajomi podnieśli głowy. Spod kaptura było widać tylko ich oczy, emitujące jasno-zielone światło. Rozpoczęli oni wspólną inkantację, która towarzyszyła głosowi Eversia. Po chwili wszystko zaczęło brzmieć niczym pieśń, śpiewana na dwa głosy. Młotodzierżcę otoczyło złote świato, zakapturzonych z kolei ciemno-zielone. Nikael stał za Sullivanem i trzymał prawą dłoń na jego ramieniu. Zarówno on, jak i chłopak otoczyli się skarłatnym światłem, gdzieniegdzie wyglądającym niczym czerń.
Nagle dwie błyskawice jednocześnie przerwały nieboskłon. Sullivan był rozkojarzony. Przestraszony przyglądał się ołtarzowi i Eversiowi, który dalej odczytywał inkantację. Głos piorunów uderzających zaraz obok niego ogłuszył go. Potrząsnął głową i zachwiał się. Popatrzył raz jeszcze na kamienny blok. Po jego prawej i lewej stronie leżeli gwardziści. Byli martwi. Ich pancerze były spalone od uderzenia błyskawicą, tak samo jak ciała. Z klatki piersiowej zaczęły one emitować oślepiające światło, które unosiło się ku górze. Powędrowało aż nad Sullivana. Inkantacja odmawiana na dwa głosy zlała się w jeden. Była wymawiana coraz głośniej. Po chwili brzmiała niczym krzyk. Światła znad chłopaka zlały się w jedno, potężne źródło. Błyskawicznie zaczęło ono rozpościerać się na całe wzgórzę, oślepiając wszystkich dookoła.
- Maargha'zgat! - wykrzyknęła cała dwunastka odprawiająca rytuał, po czym umilkła. Blask z okolic znów skoncentrował się w jedno źródło. Przybrał kształt kuli, po czym mocno uderzył w Sullivana. Chłopak chwycił się za klatkę piersiową. Odleciał kilka metrów dalej. Głucho upadł na ziemię. Lekko podnosząc głowę spojrzał na oparzoną górną część korpusu. Zaczął ciężko oddychać. Wszystko dookoła zacżęło się rozmywać. Na jego twarz wpełznął grymas bólu. Zamknął oczy.
Awatar użytkownika
Darren Selzen
New One
 
Posty: 53
Rejestracja: 6 Sty 2012, o 12:51

Re: BezTytułu (opowiadania w wersji roboczej)

Postprzez Darren Selzen » 8 Kwi 2012, o 12:07

Aktualizacja 8.04.2012r.: dodany pierwszy rozdział!
(w miarę szybko po wstawieniu prologu, jednak dotarło do mnie kilka opinii, że ciężko się wypowiedzieć na jego temat, ponieważ jest za bardzo skryty [w sumie o to mi chodziło :twisted: ]).

((Nie zabijajcie za post pod postem. Chcę, żeby odświeżenie tematu było widoczne.))
Awatar użytkownika
Darren Selzen
New One
 
Posty: 53
Rejestracja: 6 Sty 2012, o 12:51

Re: BezTytułu (opowiadania w wersji roboczej)

Postprzez Darren Selzen » 12 Kwi 2012, o 11:42

Aktualizacja 12.04.2012r.: dodany drugi rozdział!
Temat cieszy się zerowym zainteresowaniem, ale co tam. Nie przestanę dodawać, dopóki administracja nie powie: "USUNĄĆ TO ŚCIERWO!" ;)

W drugim rozdziale obraz Sullivana nieco nam się rozjaśni. Przedstawiona w nim będzie retrospekcja za czasów, gdy jeszcze mieszkał w Srebrnych Falach. Poznamy historię jego ojca, a na samym końcu do chatki przyjdzie delegacja złożona z kilku osób... Kim oni są, czego chcą i dlaczego nie mają goferów z dżemorem? CZYTAĆ!
Awatar użytkownika
Darren Selzen
New One
 
Posty: 53
Rejestracja: 6 Sty 2012, o 12:51

Re: BezTytułu (opowiadania w wersji roboczej)

Postprzez Mistrz Ind'yk » 16 Kwi 2012, o 16:29

Po myślnikach stawiamy spacje, popraw to koniecznie, bo to po prostu zabija ten tekst.

Historia póki co w jakiś sposób klasyczna, po niezłym wstępie ze znakiem, moim zdaniem, akcja zwolniła ;) .

Na razie nie podobało mi się bardzo jedno - tworzysz chudego, młodego bohatera, który później przebiega ileś kilometrów z półtorakiem w ręce(!), a później jeszcze siłuje się równo podczas pojedynku z wielkim i umięśnionym barbarzyńcą - ja wiem, że to fajnie musi wyglądać, ale moim zdaniem nie trzyma się kupy :) .

Czekam na więcej ;) .
Awatar użytkownika
Mistrz Ind'yk
Gracz
 
Posty: 1735
Rejestracja: 21 Cze 2011, o 12:42

Re: BezTytułu (opowiadania w wersji roboczej)

Postprzez Darren Selzen » 16 Kwi 2012, o 17:42

Inygo Beviin napisał(a):
Na razie nie podobało mi się bardzo jedno - tworzysz chudego, młodego bohatera, który później przebiega ileś kilometrów z półtorakiem w ręce(!), a później jeszcze siłuje się równo podczas pojedynku z wielkim i umięśnionym barbarzyńcą - ja wiem, że to fajnie musi wyglądać, ale moim zdaniem nie trzyma się kupy :) .

W końcu to główny bohater, nie...? :D A tak naprawdę to nie jest tworzenie heroicznej postaci. Barbarzyńca bawił się z nim. Jednym podstawowym wyzwoleniem energii zwalił go z nóg, mocno osłabiając. Wszystko nie trzyma się kupy, jednak nadnaturalna siła, wytrzymałość czy szybkość tylko chwilowo odbijają Sullivana od dna. Wyjaśnienie tych cech pojawi się i to już za nie długo. Trzeba po prostu przyznać, że jesteś spostrzegawczym czytelnikiem ;)

Dzięki wielkie za ocenę. Myślniki poprawię w najbliższym czasie :P Przy okazji...

Aktualizacja 16.04.2012r.: dodany trzeci rozdział!
Krótki, aczkolwiek mhroczny i będący ważnym elementem układanki rytuał. Rozdział ma długość prologu, jednak poza rytuałem nie zamierzałem tutaj nic wrzucać ;) Enjoy.
Awatar użytkownika
Darren Selzen
New One
 
Posty: 53
Rejestracja: 6 Sty 2012, o 12:51


Wróć do Opowiadania

cron