Content

Opowiadania

Tysiąc wieków później

Image

Tysiąc wieków później

Postprzez Harvos » 3 Mar 2013, o 00:04



Przeklinam cię, deszczu. Choćbym uciekła na pustynie Tatooine, znajdziesz mnie i zbrukasz moje żelazne serce swoimi łzami. Rzucasz mi je z nieba na twarz, pod oczy, które tak dobrze już wysuszyłam. Gdy już jestem wolna od cieni dni Coruscant, dni świątyni, wracasz i obmywasz mnie pamięcią o jednym malutkim cieniu z Taris, który zostawiłam. A przecież jestem wolna. Nikt nie będzie mówił mi, o czym mam myśleć i co robić. Nawet deszcz. Nawet Moc.

MOC MNIE WYZWOLI

Tanoya Shawkrie póki co nie szła tą ścieżką. Chciała raczej wyzwolić się od Mocy, niż przez nią. Nie interesowała jej Ciemna Strona. To przecież przejście na nią jej najstarszego ucznia - a nikt nie wątpił, że to nim kierowało - rozpoczęło lawinę nieszczęść i wyniszczenia, które doprowadziło ją tu, gdzie jest teraz.
Jakiś miesiąc po odleceniu z Coruscant zaczęła odzyskiwać względną zdolność do normalnego myślenia po swoim gigantycznym, emocjonalnym porażeniu. Wcześniej była niemal jak warzywo - nie mówiła, nie jadła, nie funkcjonowała. Po prostu istniała gdzieś w ciemnym kącie, wygaszona. Shana musiała stracić wiele nerwów, by wytrzymać tą atmosferę. Musiała też zająć się swoją byłą Mistrzynią w każdym zakresie. To ona musiała wiedzieć, dokąd lecą, za co się utrzymają, co będzie dalej. W tym wszystkim uczucia młodej dziewczyny były zepchnięte na bok, co niemiłosiernie ją bolało. Ile czasu miała jeszcze być podporą Tanoyi i znosić jej martwe humory? Ona też była człowiekiem, ona też zostawiła Coruscant, ona też musiała...

Ach, i gdy tylko Tanoya wróciła do siebie, zastała w sobie gorzki egoizm, który uczynił ją ślepą na wołania Shany. Cynizm i obojętność zastąpiły zdruzgotanie i roztrzęsienie. Dały jej przy tym dziwną siłę do życia - ta wróciła Tanoyi wtedy, gdy zaczęła... nienawidzić życia. Shana nie wytrzymała ze swoją byłą Mistrzynią dwóch miesięcy. Gdy ją zostawiała, była Jedi tylko wzruszała ramionami. Mówiła: proszę bardzo. Nie potrzebuję ludzi. Zrobiłaś swoje.
Kierunek, który obrała i który odrzucił Shanę, w istocie nie był czymś, co mogło być rekonwalescencją. Tanoya uparcie powracała do poszukiwań odpowiedzi na wszystko na dnie szklanki. To sprawiało, że walała się od baru do baru na różnych planetach, a w barach zastał ją hazard. Hazard, w którym zamierzała oszukiwać. Niczym innym, jak Mocą. Nic dziwnego, że jej była uczennica po tym zostawiła ją samej sobie.
Odeszła z Zakonu, by wyciągnąć ją z dołka, a nie zapuścić się z nią w kolejny. Poza tym, ubliżało to honorowi kogoś, kto odszedł z Zakonu, zostawiając mieczy i milcząco obiecując nigdy więcej nie używać Mocy. Zwłaszcza dla osobistego zysku.

- Znajdą cię. Znajdą i odsłonią, przyciągniesz ich uwagę. Jednych i drugich. Ktoś o randze Mistrza albo ukrywa swoją obecność w Mocy całkowicie na całe życie, albo najmniejszą sztuczką woła do wszystkich: tu jestem, zabijcie mnie...
- No to niech przychodzą. Wyświadczą mi przysługę.

Była to ich ostatnia rozmowa. Tanoya Shawkrie pozostała sama i wmawiała sobie, że tak jest najlepiej. Będzie samotnie przemierzać Galaktykę, będzie oszustką, pijaczką, awanturniczką. Będzie złą kobietą. Bo co dało jej dobro? I co dało dziecku z Taris o szmaragdowych oczach?

Dzięki namiętności osiągam siłę

Potężny Twi'lek wywrócił z hukiem stół, rozbryzgując żetony, karty i szkło po całej okolicy.
- Ty dziwko, oszukujesz! - W jego dłoni w ułamku sekundy pojawił się blaster. - Nikt nie ma tyle szczęścia! Trzeci raz...
- Czwarty - Tanoya z półuśmiechem na twarzy poprawiła go. Lufa jej blastera wyglądała zza pazuchy, mierząc wściekłemu graczowi między oczy. - Kto nie ma szczęścia w miłości, ma je w kartach. Czy ktoś jeszcze ma z tym jakiś problem?
Po kantynie przeszedł głuchy pomruk, ale nikt się nie odezwał. Wszyscy znali tutaj Tanię - tak ją teraz nazywano - i nawet ci, którzy patrzyli im na ręce, nie wystąpili do przodu. Zarówno dlatego, że nie widzieli oszustwa, jak i dlatego, że nie chcieli z nią zadzierać. Względnie często wzbudzała podejrzliwość swoim "szczęściem", ale ci, którzy stracili panowanie nad sobą i ją za to atakowali, zawsze leżeli na ziemi pierwsi. Tania strzelała pierwsza. Oczywiście, część z nich oskarżała ją też o używanie Mocy. Udowadniała im, że urodziła się z blasterem w ręku, nie mieczem świetlnym - oczywiście, przy tym również się nią wspomagając. A ci, których to wciąż nie przekonywało, ginęli w tajemniczych okolicznościach, i Tania zmieniała lokal.

- Żadnego zabijania - Wysapał nerwowo barman. - Bo sami będziecie się tłumaczyć przed glinami. Wszyscy.
Twi'lek w duchu odetchnął z ulgą, a na zewnątrz - butnie opuścił kantynę, zgrywając tego, który miał być zabójcą. Kropelki potu wciąż spływały mu z czoła, odkąd napotkał ogniste spojrzenie Tanii - czuł wtedy, że jeśli drgnie palcem na ułamek milimetra, ta rozwali mu łeb. Niemal namacalnie wyobrażał sobie, jak jego czaszka rozrywa się z pluskiem, a lekku ześlizgują mu się po ciele, jak wypatroszone ślimaki. Przegrał dzisiaj wszystko co wygrał dzień wcześniej od jakichś żółtodziobów, i za każdym z czterech razów jego duma była rozrywana - ale teraz cieszył się, że wychodzi stąd żywy.

Dzięki sile osiągam potęgę

Tyle wygrać. Konto Tanii wystarczało jej już na najgłupsze zachcianki, o utrzymanie nie musiała się w ogóle martwić. Niemniej musiała solidnie uczyć się sztuki oszukiwania. Zaglądanie w umysły było jak rozbrajanie bomby, i robienie tego z największą delikatnością wymagało ogromnego wysiłku. Jej sięgnięcia po Moc musiały być mikroskopijne, i jednocześnie wystarczające by się w czymś utwierdziła. Chirurgiczna precyzja. Z początku było bardzo ciężko i niebezpiecznie. Obecnie trwoniła kredyty na lewo i prawo, upijała się najdroższymi alkoholami i nie przejmowała niczym. Jej sztuka hazardu była już automatyczna i naturalna, jak jazda na rowerze. To też sprawiało, że zapominała coraz bardziej o ostatnich słowach Shany.

Wieczorem okno jej luksusowego pokoju w hotelu zostało zbombardowane deszczem. Nawet tutaj... nie kojarzyła w ogóle nazwy tego małego, nic nie znaczącego systemu, ale nawet tutaj deszcz musiał ją ścigać. Popsuło to humor jej dzisiejszego dnia, choć ciężko tutaj mówić o prawdziwym humorze. Czuła się dobrze tam, w kantynach, wśród ludzi, oszukując ich, pomiatając nimi, drwiąc i plując im w twarz. Taki był szczyt jej dobrego humoru. Gdy zamykała za sobą w kolejnym, wynajętym przez siebie pokoju, czar pryskał. Kiedy nie było komu psuć już życia, psuła je sobie sama.
Deszcz dudnił głośno, napastliwie. Podobno gdy człowiek nie chce puszczać swoich myśli w nieokreślone zmartwienia, to jednym z niewielu sposobów na ich poskromienie bez większych uszczerbków jest jedzenie. Był to tym razem błąd, bo po otworzeniu barku z jej rzeczami znalazła pudełko z resztkami dania, które przyniosła wcześniej z restauracji, rano. Zamiast rozproszyć jej myśli po niczym, widok ten powiódł ją z powrotem to tamtego ranka, a stamtąd niedaleka już droga była do...

Spokój to kłamstwo

Była wtedy w tej niewielkiej, przeciętnej restauracji. Siedziała sama przy sporym stole i jadła makaron z mięsem, zaskakująco przeciętny w porównaniu z tym, na co zwykle trwoniła kredyty. Być może w ten sposób chciała odświeżyć resztki sumienia, czasem jęczące w niezadowoleniu z przepychu i rozrzutności.
Do lokalu wszedł chłopiec. Wyglądał na może czternaście lat, choć coś w jego posturze i samym fakcie, że zamiast jeść obiad w domu chodzi po restauracjach wskazywało, że może być starszy niż wygląda. Kasztanowe, puszyste włosy wyglądały niesfornie spod jego czapki. Gdy przechodził obok i była Jedi na ułamek chwilki zerknęła mu w oczy, widelec wypadł jej z ręki. Spojrzenie wielkich, błyszczących szmaragdów zmiażdżyło hardość jej ducha, przenosząc jej umysł najpierw na Taris, a później na Coruscant i do Świątyni.
Nie, tylko nie to, nie znowu. Jestem Ognistą Tanią, jestem bez serca, ogrywam wszystkich, oszukuję wszystkich i miażdżę tych, którzy wchodzą mi w drogę. Nie ma Mistrzyni, nie ma Coruscant, nie ma Świątyni, nie ma... a jednak... czemu wchodzisz mi w drogę, dziecko? Czemu jesteś takie podobne? Raphie, co ty byś tu robił...
Nie, to nie był on, pomyślała, gdy ocknęła się z pierwszego szoku. Ten chłopiec, gdy już usiadł, mimo swej dziecinnej twarzy miał spojrzenie zimne, mordercze. Wbijał wzrok w blat, w wiszący na ścianie, tandetny obrazek tak jakby mógł w każdej chwili je zniszczyć. Podobny do tego, jaki czasami sama miała - Tania z żelaza, nie Mistrzyni Tanoya. Nie był to jej malutki, roztrzęsiony cień z Taris.
A mimo to, gdy wtedy wychodziła z restauracji, prosząc o pudełko na to co zostawiła - a przełknąć nic już nie mogła - jej nogi drżały, a głos łamał się. Czemu tak bardzo poraziły ją echa przeszłości? Nie echa wszystkich cierpień, które wyniosły ją z Zakonu i zmieniły w to, kim teraz była. To echa dobra i uśmiechów ścisnęły gardło Ognistej Tanii, podcięły nogi bezlitosnej awanturniczki, ukróciły ręce oszustki. Czuła, jak Moc, od której się ukrywała, wdzierała się jej między piersi, nie niosąc gorzkiej pokusy Ciemnej Strony, a słodki oddech starego dobra. To mały promyk Jasnej Strony przedarł się przez mur, który tak długo wokół siebie budowała.
Wychodząc z lokalu, potknęła się trzy razy, a spazmy Mocy uderzały w nią, przeszywając jej zaburzone ukrycie i muskając zakątki umysłu, które uschły już od jej braku.
Wtedy udała się do owej kantyny, by utopić te drżenia i dodać sobie sił, ogrywając i poniżając innych. Alkoholowe odurzenie i dźwięki przewracanego stołu były miodem, pozwalającym jej zapomnieć poranek i widmo o szmaragdowych oczach.
A teraz, przez to cholerne pudełko, znów sobie przypomniała. Znów jej spokój pękł. Był kłamstwem.

Straciła apetyt. Pudełko upadło na podłogę, rozsypując makaron. Obok jego miejsca w barku stała kryształowa butelka z brązowym trunkiem. Właśnie tak. Usunie ten poranek z pamięci. Teraz nie ma nikogo, kto by jej zabronił.
Spróbowała nalać sobie do szklanki. Prędzej, lej do rąk. Dlaczego, dlaczego drżą? Roztrzaskała bezużyteczne szkło o ścianę i wychyliła butelkę, upadając na kanapę. Dawno tego nie robiła. Prąd przeszedł do jej stóp, ale to wciąż było za mało, by nakarmić kamienne serce.
Pod stolikiem obok kanapy leżał mały, na wpół rozpruty woreczek. Proszku jeszcze trochę było. Jestem niszczycielką, powtórzyła w duchu i pociągnęła więcej whisky, by dodać sobie odwagi. Cała działka zniknęła w minutę.
Jaki słodki smak miała ta ognista woda. Jaki słodki zapach tego prochu, który docierał do najgłębszych lochów w sercu. Już niedługo nic nie będzie pamiętać. Ale najpierw te słodkości zabiorą ją w podróż do podziemi, i wyniosą skutą tam kobietę o smutnych oczach na promienie pamięci. Pamięć będzie jak słoma, zapłonie gwałtownie i stopi na jeden sen lód w jej piersi, a rano obudzi się wśród popiołów.
Żar tej słomy jest taki ciepły. Tak przyjemnie grzeje policzki, jak słońce. Już odpływa w jego promienie. Nie ma już deszczu, już nie płaczesz, dziecko. Chodź, zabiorę cię z tej stalowej planety, nie będziesz już sam. Ale co ja mówię, zostałeś na innej, równie stalowej jak tamta.
Jak jest mi miękko, jak przyjemnie się tu leży. To nie kanapa, to łąka, tak? Jesteś taki żywy, gdy na ciebie patrzę. Czemu tarzasz się w tych kwiatach? Cała łąka kwiatów. Stokrotki utknęły ci we włosach, w tym pięknym welonie. Zobacz, motyle przylatują ci na palce i czoło, słońce świeci tam, gdzie się położysz, tam rosną najwyższe kwiaty... zobacz, jaki jesteś dobry. Zobacz, ile dobra. Policzki masz czerwone, ale od czego? Przecież nikt na ciebie nie patrzy. Ja na ciebie nie patrzę, nie ma cię.
Piję sama, nie wiem gdzie. Nie ma mnie na tej łące. Miłe jest to ciepło, słońce moje, ale ono nie istnieje, teraz jest deszcz. Ile ja już mam lat? Jeszcze trochę i będę się tylko starzeć, ciągle w dół. Pewnie zostanę sama do końca. I dobrze. Nie potrzebuję ludzi, by przy mnie byli. Ludzie są tacy głupi. Dają się tak oszukiwać. Tak łatwo dają się zranić. Tak łatwo... umierają...
Sama sobie będę słońcem i światłem. Niezależnym od tego, jakie rzuca mi świat. Może mi się uda coś osiągnąć, a może zdechnę jak pies w rynsztoku. Nie, umrę naćpana w hotelu ze złotym łożem, z diamentową butelką wina w dłoni. Będzie to śmierć zwycięska.
Oni mówili, że nie ma miejsca w Radzie dla kogoś niestabilnego i porywczego. Ale ja nie chciałam po prostu siedzieć na tyłku i rządzić tak, jak oni wszyscy. Ja miałam plan. Pamiętam, chciałam odmienić tyle rzeczy. Naprawić Zakon, bo on był zepsuty. Naprawić go, nauczyć wszystkich najpierw ratować, potem trzymać miecz. Chciałam to naprawić. Chciałam naprawić tyle światów.
Zobaczcie. Zobaczcie, co robią, gdy dajecie im miecze do rąk, a oni jeszcze nie wiedzą, ile jest warte życie i jak należy je ratować. Uczycie zabijać, uczycie niszczyć światy. Itan zabił, bo go nauczyliśmy. Na Korribanie też tak uczą. Zniżacie się... zniżacie... zniżam...
Lecę nisko. Już zaraz się rozbiję i zapomnę. I obudzę się, wśród prochów i szkła, i od nowa będziemy niszczyć światy. Jak dobrze. Pójdę stąd, bo dla tego, który mierzy kulą we własne serce, nie ma domu i wspólnych zdjęć. Polecę na nową gwiazdę i tam będę znowu zapominać...
A może, może polecę na Tatooine i tam zakopię się w piachu, i nie dosięgnie mnie twój deszcz, nie dosięgną mnie szmaragdowe oczy...
Ile jeszcze kantyn mam ograć, żebyście mnie znalazły, czerwone miecze? Zatopicie się we mnie i to się skończy. O tak, jak bohater. Jak łatwiej by wtedy było odejść. Czemu mnie nie znajdziecie, skoro znajdujecie tylu innych, którzy tego nie pragną...?
Na waszym świecie też są pustynie, na których nie pada deszcz? Łąki róż i stokrotek, każda starta na proch... Może, może tam... Nie, znajdźcie mnie. Jak łatwo, jak szybko, jak słodkie musi być to kamienne łoże... czemu oni na nim śpią, a nie ja?
O, ja też zasnę, idzie do mnie. Ale znów na słomie... znów na łące, znów na stokrotkach... znów motyle... słońce...


Ból głowy o poranku był nieziemski.
POSTAĆ GŁÓWNA
Image
Awatar użytkownika
Harvos
Gracz
 
Posty: 922
Rejestracja: 12 Paź 2008, o 18:11
Miejscowość: Беларусь

Wróć do Opowiadania

cron