Na życzenie pewnych osób zacząłem tworzyć kolejne opowiadanie z gatunku mroczniejszych. Jak zwykle będzie ukazywało się w odcinkach. Mam nadzieję, że przypadnie do gustu. Na początek - niezbyt długa część pierwsza.
Część I
- Kurwa, czy imperium nie mogło wybudować tej stacji w jakimś przystępniejszym miejscu? Rzygam już tą wojną. Wiesz… zazdroszczę ci James.
- Czego? – jasnowłosy mężczyzna odgonił komara szykującego się do frontalnego ataku na jego szyję
- Po tej misji wracasz na jakiś czas do domu. Swojego nie widziałem już od ponad roku
Blondyn uśmiechnął się nerwowo
- Taaa… czasem o tym zapominam.
- Czerwoni, ruszajcie! – dobiegł z komunikatora zachrypnięty głos kapitana
Wśród oddziału republikańskich żołnierzy tkwiących po pas w bagnie na Plooriod IV zapanowało ożywienie.
- Cholera, najwyższy czas – mruknął jeden z mężczyzn sprawdzając broń – zaczynałem się już rozpuszczać. No panienki! Ruszać się!
Gdzieś nad parasolem drzew szczelnie zamkniętym nad ich głowami przemknęły republikańskie myśliwce, a po chwili nieopodal rozległy się odgłosy eksplozji. Pochylona nisko grupa mężczyzn ruszyła obchodząc zniszczone budynki mieszkalne lokalnej wioski. Szeregowiec James Messon służył Republice od blisko dwóch lat, gdy zostawił wszystko w Dee’ja Peak na Naboo, chcąc walczyć za wartości jak mu się wtedy wydawało nadrzędne. Teraz starał się nie dostrzegać zmasakrowanych zwłok lokalnej ludności. Wojna nie była tym czego oczekiwał. Nie było epickich potyczek, po których niewiasty rzucałyby im się w podzięce do szyi, a miejscowi wiwatowali na ich cześć. Nie ocalali galaktyki. Było śmierdzące bagno, spalone trupy i śmierć czająca się za każdym budynkiem, drzewem, bądź w rękach snajpera obserwującego ich przez lunetę swego karabinu. Dowódca przystanął nagle, nakazując pozostałym to samo. Otaczającą ich idealną ciszę przerwał jego krzyk
- Kryć się kur…
Rozbłysk białego światła oślepił ich całkowicie, a zanim nastała cisza do uszu Jamesa Messona dotarł krzyk bólu towarzyszy broni.
***
Ocknął się, gwałtownie chwytając powietrze
- Koszmar? – dobiegł do jego uszu głos pilota
James rozglądnął się zdezorientowany, dopiero po chwili przypominając sobie, że znajduje się na pokładzie leciwego transportowca, który w jednym kawałku trzymał się jedynie dzięki interwencji sił wyższych. Pilot – jegomość, który wiekiem idealnie komponował się z okrętem spoglądał na niego bacznie spod siwych, krzaczastych brwi.
- Tak – przytaknął Messon – wciąż ten sam
- Już prawie dotarliśmy. Za około kwadrans powinieneś zobaczyć Naboo
Mężczyzna w odpowiedzi tylko odetchnął głębiej, wtapiając wzrok w smugi nadświetlnej za szybami kokpitu. Niebawem wyrosła przed nimi skąpana w ciemności nocy.
- Witaj w domu – mruknął starzec
Okręt niezdarnie wszedł w atmosferę. Pod nimi kłębiły się ciemne, burzowe chmury, które po chwili całkowicie przesłoniły widoczność. Transportowiec opadał powoli, co Messon bacznie obserwował na wyświetlaczach komputera. W końcu przebili się przez grubą powłokę chmur, a szyby zalały strumienie wody. Dee’ja Peak było jednym z pierwszych zasiedlonych przez ludzi miast na Naboo, lecz szybki rozwój Theed odebrał mu prymat stolicy. Obecnie znane było przeważnie ze swych pięknych krajobrazów, stając się spokojnym, a nawet trochę sennym miastem.
- Dee’ja Peak tu ZP1 – starzec wywołał wieżę kontroli lotów
Port w mieście był niewielki i mieścił zaledwie cztery platformy, lecz procedury pozostawały procedurami. Komunikator milczał
- Psiakrew – splunął pilot – nikt nie odpowiada. Może to przez tą burzę. Lądujemy bez zezwolenia, trzymaj się chłopcze.
Okręt majestatycznie chwiejąc się na boki, podszedł do lądowania. Zawisł na chwilę kilka metrów nad płytą lądowiska i osiadł na niej ze zgrzytem. James odetchnął z ulgą.
- Dziękuję – skinął głową pilotowi i uścisnął mu dłoń
- Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział tamten w uśmiech ukazując braki w uzębieniu – uważaj na siebie chłopcze.
Po szerokim, typowo transportowym trapie wyszedł na pogrążoną w ciemnościach platformę i naciągnął kaptur na głowę. Kurtki wojskowe miały do siebie to, że nie przemakały praktycznie w żadnych warunkach. Gdy oddalił się wystarczająco, silniki okrętu zawyły, jakby za chwilę miały dokonać żywota, a szara bryła zaczęła się powoli unosić, by po minucie zniknąć gdzieś w strugach deszczu. James ruszył w stronę wyjścia. Ku jego rozczarowaniu nie czekała tam żadna z taksówek. Rozjaśniany jedynie przez samotną lampkę punktową korytarz sprawiał wrażenie nie używanego od dość dawna. Mężczyzna wyszedł na skąpaną w mroku ulicę, rozglądając bezradnie. Okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Westchnął i przeklinając szpetnie pod nosem, zarzucił plecak na ramię i w strugach deszczu ruszył w stronę domu.
Część I
- Kurwa, czy imperium nie mogło wybudować tej stacji w jakimś przystępniejszym miejscu? Rzygam już tą wojną. Wiesz… zazdroszczę ci James.
- Czego? – jasnowłosy mężczyzna odgonił komara szykującego się do frontalnego ataku na jego szyję
- Po tej misji wracasz na jakiś czas do domu. Swojego nie widziałem już od ponad roku
Blondyn uśmiechnął się nerwowo
- Taaa… czasem o tym zapominam.
- Czerwoni, ruszajcie! – dobiegł z komunikatora zachrypnięty głos kapitana
Wśród oddziału republikańskich żołnierzy tkwiących po pas w bagnie na Plooriod IV zapanowało ożywienie.
- Cholera, najwyższy czas – mruknął jeden z mężczyzn sprawdzając broń – zaczynałem się już rozpuszczać. No panienki! Ruszać się!
Gdzieś nad parasolem drzew szczelnie zamkniętym nad ich głowami przemknęły republikańskie myśliwce, a po chwili nieopodal rozległy się odgłosy eksplozji. Pochylona nisko grupa mężczyzn ruszyła obchodząc zniszczone budynki mieszkalne lokalnej wioski. Szeregowiec James Messon służył Republice od blisko dwóch lat, gdy zostawił wszystko w Dee’ja Peak na Naboo, chcąc walczyć za wartości jak mu się wtedy wydawało nadrzędne. Teraz starał się nie dostrzegać zmasakrowanych zwłok lokalnej ludności. Wojna nie była tym czego oczekiwał. Nie było epickich potyczek, po których niewiasty rzucałyby im się w podzięce do szyi, a miejscowi wiwatowali na ich cześć. Nie ocalali galaktyki. Było śmierdzące bagno, spalone trupy i śmierć czająca się za każdym budynkiem, drzewem, bądź w rękach snajpera obserwującego ich przez lunetę swego karabinu. Dowódca przystanął nagle, nakazując pozostałym to samo. Otaczającą ich idealną ciszę przerwał jego krzyk
- Kryć się kur…
Rozbłysk białego światła oślepił ich całkowicie, a zanim nastała cisza do uszu Jamesa Messona dotarł krzyk bólu towarzyszy broni.
***
Ocknął się, gwałtownie chwytając powietrze
- Koszmar? – dobiegł do jego uszu głos pilota
James rozglądnął się zdezorientowany, dopiero po chwili przypominając sobie, że znajduje się na pokładzie leciwego transportowca, który w jednym kawałku trzymał się jedynie dzięki interwencji sił wyższych. Pilot – jegomość, który wiekiem idealnie komponował się z okrętem spoglądał na niego bacznie spod siwych, krzaczastych brwi.
- Tak – przytaknął Messon – wciąż ten sam
- Już prawie dotarliśmy. Za około kwadrans powinieneś zobaczyć Naboo
Mężczyzna w odpowiedzi tylko odetchnął głębiej, wtapiając wzrok w smugi nadświetlnej za szybami kokpitu. Niebawem wyrosła przed nimi skąpana w ciemności nocy.
- Witaj w domu – mruknął starzec
Okręt niezdarnie wszedł w atmosferę. Pod nimi kłębiły się ciemne, burzowe chmury, które po chwili całkowicie przesłoniły widoczność. Transportowiec opadał powoli, co Messon bacznie obserwował na wyświetlaczach komputera. W końcu przebili się przez grubą powłokę chmur, a szyby zalały strumienie wody. Dee’ja Peak było jednym z pierwszych zasiedlonych przez ludzi miast na Naboo, lecz szybki rozwój Theed odebrał mu prymat stolicy. Obecnie znane było przeważnie ze swych pięknych krajobrazów, stając się spokojnym, a nawet trochę sennym miastem.
- Dee’ja Peak tu ZP1 – starzec wywołał wieżę kontroli lotów
Port w mieście był niewielki i mieścił zaledwie cztery platformy, lecz procedury pozostawały procedurami. Komunikator milczał
- Psiakrew – splunął pilot – nikt nie odpowiada. Może to przez tą burzę. Lądujemy bez zezwolenia, trzymaj się chłopcze.
Okręt majestatycznie chwiejąc się na boki, podszedł do lądowania. Zawisł na chwilę kilka metrów nad płytą lądowiska i osiadł na niej ze zgrzytem. James odetchnął z ulgą.
- Dziękuję – skinął głową pilotowi i uścisnął mu dłoń
- Cała przyjemność po mojej stronie – odpowiedział tamten w uśmiech ukazując braki w uzębieniu – uważaj na siebie chłopcze.
Po szerokim, typowo transportowym trapie wyszedł na pogrążoną w ciemnościach platformę i naciągnął kaptur na głowę. Kurtki wojskowe miały do siebie to, że nie przemakały praktycznie w żadnych warunkach. Gdy oddalił się wystarczająco, silniki okrętu zawyły, jakby za chwilę miały dokonać żywota, a szara bryła zaczęła się powoli unosić, by po minucie zniknąć gdzieś w strugach deszczu. James ruszył w stronę wyjścia. Ku jego rozczarowaniu nie czekała tam żadna z taksówek. Rozjaśniany jedynie przez samotną lampkę punktową korytarz sprawiał wrażenie nie używanego od dość dawna. Mężczyzna wyszedł na skąpaną w mroku ulicę, rozglądając bezradnie. Okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Westchnął i przeklinając szpetnie pod nosem, zarzucił plecak na ramię i w strugach deszczu ruszył w stronę domu.