Content

Mgławicowe Lato

[NCZG] „Planeta zmienia galaktykę”

Image

[NCZG] „Planeta zmienia galaktykę”

Postprzez Vestibor Rothal » 31 Sie 2016, o 21:54

Nieraz mały kamień jest w stanie wstrząsnąć potężnym murem.

Napisana z niezwykłym rozmachem opowieść obfituje w masę akcji i niesamowitych zwrotów akcji. Nie zabrakło tu również i szerokich opisów natury, czy soczystych wymian zdań między bohaterami. Po łebkach nie zostały potraktowane ich uczucia oraz myśli, które otworzą czytelnikowi nowe horyzonty i umożliwią mu spojrzenie inaczej na świat gwiezdnych wojen. Każdy może utożsamiać się z ideologiom i sposobem myślenia innego bohatera i każdy będzie miał trochę racji. Przeżyjcie niesamowitą przygodę z gwiezdnym odkrywą - zabrakiem Valdem, który po raz kolejny znalazł się w niemałych tarapatach, ale i po raz kolejny wykazuje się nietuzinkowymi zdolnościami przetrwania i nawiązywania kontaktów z innymi rasami. Czy i tym razem oszuka przeznaczenie? A może nawet i zrobi coś większego. Jednego możemy być pewni, nic po tej przygodzie, nie będzie już takie samo...

Budowa tekstu: Tekst został podzielony na Rodziały, a dłuższe z nich zostały wyodrębione akapitami, w których często został zapisany czas, między nimi. Oprócz tego, przy rozdziałach, oprócz ,,podtytułów" określone mamy miejsce początku akcji w danym akapicie.

Dobra, już nie przedłużajmy i niech rozpoczną się Gwiedne wojny!



Dawno, dawno temu... w odległej galaktyce...

Rozdział I - ,,Nie zadzieraj z silniejszym"

Gdzieś w regionie ekspansji

Zieloną planetę, oddaloną tysiące lat świetlnych od centrum galaktyki, powoli okrążały dwa bliżniacze, szare księżyce. Eliptyczna skorupa niemal niezauważalnie wirowała wokół własnej osi, nie zdając sobie sprawy jak pozbawionym znaczenia na mapie galaktyki jest miejscem. Otoczona była, jak zresztą wszystko bezkresną połacią, wciąż powiększającego się kosmosu. W tym miejscu nigdy nie naruszonego przez jakąkolwiek jednostkę kosmiczną. Wszystko jednak ma swój początek i koniec, nie inaczej było i w tym wypadku. Z nadprzestrzeni wysunął transportowiec firmy ,,Corellian Engineering Corporation" przeznaczony do odkrywania i badania nowych zakątków kosmosu. Jego lot nie był jednak dumny, czy nawet prosty, statkiem trzęsły turbulencje, a z jednego silnika wydobywał się dym, kokpit był wyrażnie naruszony ogniem potężnych dział laserowych. Pozostały z silników szybko zaczął czerpać z nienaruszonego generatora większą moc, powodując, że statek znacznie przyspieszył i obrał kurs wprost na planetę. Niedaleko od miejsca gdzie jeszcze przed chwilą unosił się JumpMaster 5000, pojawiła się imperialna fregata celna. Natychmiastowo otworzyła ogień do uciekającego od niej małego stateczku badawczego. Czerwone smugi przeszyły kosmiczną przestrzeń, nie dosięgając jednak malutkiego okrętu. Fregata po chwili rozpoczęła pościg, uruchamiając wszystkie swoje silniki i nie zaprzestając plucia czerwoną plazmą w kierunku manewrującego stateczku. Kolejne smugi pomknęły w kierunku planety, omijajac jednak statek dość znacząco. Planeta zaczęła się powiększać, a odległość od niej maleć, podobnie jak odległość dzieląca oba okręty. Imperialni strzelcy wzięli widocznie poprawkę na powtarzające się manewry statku i strzelali coraz bliżej, w końcu jedna z nich dosięgnęła statku i uszkodziła poszycie, z którego zaczął wydobywać się gęsty dym, a na wierzchu zaczęły sterczeć kolorowe kable. Statkiem zaczęsło, jednak utrzymał on swój pierwotny kurs.
Jeszcze jedna taka salwa i będzie po mnie. Rozwalą mnie jak nic, za daleko. Głowa zabraka była wręcz bombardowana przez myśli, większość z nich dotyczyła tego, że to już jego ostatnie chwile. Pierwotna odległość od planety zmniejszyła się o połowę, jednak wziąć było za daleko by móc chociaż łudzić się cienką nitką nadziei. Strzał z ciężkiego działa fregaty był doskonale widoczny, bowiem przemknął tuż nad kabiną pilota. Nagle ogień ustał, a zabrak był pewien, ze właśnie połączył się z mocą. Jednak gdy otworzył oczy zobaczył czerwone ikonki migające i alarmujące o stanie pojazdu. W pierwszej chwili badacz ucieszył się, że żyje, jednak po chwili zorientował się co się właściwie wydarzyło. W tej samej chwili statkiem zachwiało tak mocno, że stracił równowagę. Za chwile ogromna siłą zmusiła go do uderzania w boczną ścianę swojego okrętu. Na szczęście nie uderzył głową i nie zemdlał, wtedy czekałby go los o wiele gorszy od śmierci. Udało mu się chwycić się czegoś co posłużyło mu za drążek, na którym podciągnął się. Na zgiętych nogach ruszył przed siebie przedzierając się przez poszczególne sekcje swego statku. Podczas całego tego przedsięwzięcia towarzyszył mu niesamowicie bolesny ból pleców, jednak osiągnął swój punkt docelowy, doszedł do ręcznego stanowiska bojowego, wycelował i wystrzelił.
Kosmos, który na chwilę ponownie umilkł, znów rozbrzmiał pełną kanonadą dżwięków, gdy tym razem mały statek wystrzelił w kierunku fregaty. Zielone lasery wystrzelone z o dziwo nie uszkodzonego, podwójnego działka, raz po raz bombardując wystającą konstrukcje promienia ściągającego fregaty. Ostrzał przyniósł rezultat i pierwszy kosmiczny śmieć, w postaci dawnych części poszycia i emitera promienia, odleciały w ten nieskażony podobnymi działaniami fragment galaktyki.
Udało się, przynajmniej nie dam się złapać. Radość była jednak zdecydowanie przedwczesna, dokładnie wycelowane czerwone lasery leciały prosto w jego kierunku, nie zdążył nawet drgnąć, znów przygotowywując się na śmierć, jednak lasery trafiły w działo, odrywając je od powierzchni. Nie czekając na to jak stan ten się zmieni, pobiegł do pulpitu sterowczniczego, omijając walajace się wszędzie rzeczy, cudem nie wywracając się i nie skazując na pewną zgubę. Nacisnął odpowiednie przyciski i przekazał całą moc, z wszystkich pozostałych w sprawności podzespołów, nie omijając przy tym nawet systemów podtrzymywanai życia i całą moc dał do pozostałego w sprawnosci silnika. Statkiem, a raczej tym co z niego zostało powownie wstrząsnęło i ruszył przed siebie, niewiele już zostało do wejścia w atmosferę.

Oszpecona fregata tym razem nie ruszyła w pogoń za statkiem, ale obróciła się jedną burtą i rozpoczęła ostrzał. Pierwsza salwa nie przyniosła jednak żadnych efektów, podobnie jak druga, statek był coraz dalej i wszystko wskazywało na to, że uda mu się uniknąć zniszczenia. Jednakże już kolejne strzały dosięgnęły swego celu, a w oddali dało się dostrzec rozbłysk wybuchu. Fregata powoli obrała kurs, wyliczając wcześniej gdzie powinien opaść wrak tej jednostki. Trzeba było upewnić się, czy robota została wykonana, tak jak należy, imperium nie znosi niedokończonych spraw.


Rozdział II - ,,Kraniec kosmosu"

Powierzchnia niezidentyfikowanej planety

Oczy pilota otworzyły się nieśpiesznie. Wokół panował półmrok, rozjaśniany co chwila słabym światłem palącej się w na konsoli, czerwonej kontrolki. W pomieszczeniu dało się wyczuć dym, wydobywający się z niedawno jeszcze w pełni sprawnych części jednostki kosmicznej. Ciężko stękając zabrak zebrał w sobie resztkę pozostałych sił i spróbował się podnieść. Jednak zorientował się iż jego prawa noga jest nienaturalnie wygięta, najprawdopodobniej była złamana. Zabrak próbował na niej stanąć, ale gdy tylko postawił ją na podłodze jego twarz przybrała spazmatyczny wyraz, a jego ciało szybko opadło, w akompaniamencie ryku bólu wydobywającego się z gardła zabraka. Podparł się rękoma i spróbował stanąć na jednej nodze. Przez moment stał ta próbując złapać równowage. Gdy już miał się przewrócić, w desperackim akcie rzucił się jeszcze na jednej nodze do przodu, wysuwając przed siebie ręce, którymi oparł się o ścianę. Przez siłę impetu z jaką uderzył w metal, zachwiał się, ale nie wywrócił. Tutaj kompletnie nic nie było widać, jedynego czego mógł być pewien to tego, że przed nim znajduje się ściana, bowiem przylgnął do niej najmocniej jak mógł. Wzrok zabraków przyzwyczajał się do ciemności zdecydowanie szybciej niż ludzki, toteż po kilku sekundach mógł już odróżniać kształty najbliżej znajdujących się przedmiotów. Chwycił za coś, co kształtem przypominało metalowy drążek, jego wysokość była idealna do podpierania się. Pilot wziął go w rękę i podpierając się zaczął kuśtykać w kierunku gdzie powinno znajdować się wyjście z wraku.
Niczym nie zajętą dłonią ciągle opierał się o ścianę brnąć w stronę ciemnego korytarza.Udało mu się przejść tak parę kroków, aż nagle syknął i oderwał dłoń od ściany. Zrobił to zbyt energicznie i zwalił się na podłogę w wąskim korytarzu. Przybliżył rękę do twarzy - dłoń była rozcięta, płytko, ale dość znacznie. Z rany skapywała krew, a w głowie mu huczało, był wykończony. Jedyne co pozwalało mu nie zemdleć była świadomość, że na pewno tu umrze. Nagle zdał sobie sprawę, że bez problemu zobaczył ranę, krew i dłoń. Zorientował się, że skądś musi dochodzić światło, a mogło dochodzić tylko z jednego miejsca - drzwi. Odwrócił się w stronę gdzie padało światło. Ale przecież owa klapa powinna znajdować się u góry, nie z boku. A więc statek leży na boku, to wiele tłumaczy. Szczęście w nieszczęściu, wiedział, że nie dałby rady wspiąć się w tym stanie po drabinie, a tak to nadal ma szanse uciec. Podczołgał się do okrągłych drzwi, jednak nigdzie nie widział przycisku odpowiedzialnego za ich otwieranie, coś musiało się z nim stać gdy statek rąbnął w planetę. Jednak materiał, z którego było zrobione wyjście, że przez dziurę jaka w niej powstała na skutek upadku dostawało się świeże, wręcz oślepiające światło. Tutaj lezała szansa. Pilot przywalił w nią jeden raz - sukces, materiał odskoczył od siebie jeszcze bardziej, przez dziurę wpadło świeże powietrze, tak bardzo kontrastujące z tym zmieszanym z dymem, który zaczynał wygrywać tą walkę. Nowe siły wstąpiły w zabraka, przywalił po raz drugi, puściły! Drzwi z trzaskiem opadły na powierzchnie planety, która w tym miejscu była po prostu czerwonym pyłem, podobnym do piasku. Wiele się nie zastanawiając zabrak zeskoczył na dawną klapę. W oddali widział coś przypominającego drzewo. Powoli ruszył w tamtym kierunku, wchodząc na dziwnie wyglądający piasek. Krok za krokiem, powoli, systematycznie, malutkimi skokami parł przed siebie. Szło mu dobrze, tak dobrze jak może iść wykończonemu człowiekowi, idąc na jednej nodze na nieznanym terenie. Z każdym krokiem zdrowa noga jednak zapadała się. Jak to w piasku. Byle dojść do drzewa. Parł jednak dalej... aż nagle złamana kończyna zahaczyła o korzeń. Przystanął, łapiąc równowagę i wolną ręką powoli odplątał kończynę. Szybko jednak zdał sobie sprawę z tego, że zwyczajnie zapada się w ten czerwony piasek. Udało mu się wydostać z niego nogę i wyciągnąć na wpół już zapadnięty drążek. Szybko pokuśtykał przed siebie, z każdym krokiem zapadając się coraz głębiej, z każdym krokiem coraz ciężej było wyciągnąć mu nogę z tych ruchomych piasków, z drugiej strony nie było już daleko. Gdy już prawie zdążyła przez jego umysł przeniknąć myśl, że mu się uda, jego zdrowa noga zahaczyła o coś, a on sam wyrżnął przed siebie, wyciągając przed siebie ręce. Całe ciało bardzo szybko zaczęło się zapadać. Uwolnił ręce i podciągnął za włosy głowę, wypluł czerwoną śmierć i złapał oddech, zapadał się coraz bardziej, piasek sięgał mu aż do szyi. Rozpaczliwie spojrzał przed siebie w stronę drzewa, na gałęzi coś przemknęło, nie.. tylko mu się wydawało, ostatni rozpaczliwy wymysł umysłu, umierającego człowieka. Wkrótce i oczy znalazły się pod powierzchnią czerwonej brei, w górze w geście rozpaczy nadal trzymał ręce, które jednak zaczęły podążać w drogę za bezwładnym ciałem. Coś złapało go za rękę. Było to ostanie co zarejestrował umysł pilota przed omdleniem.

Rozdział III - ,,Nieoczekiwane miłosierdzie"

Jaskinia, niedaleko wraku statku badawczego. Nieznana planeta, nieznany region.

Otworzył szeroko oczy i usta, łapczywie łapiąc powietrze. Jego głowa powędrowała wokół rejestrując charakterystyczne obiekty. Znajdował się w jakiejś jamie, dokładnie chyba w jaskini, jak wywnioskował, patrząc na kamienne ściany, którymi był otoczony. Pośrodku paliło się ognisko, rozświetlając mrok nocy, która musiała nastąpić, kiedy go tu nie było. Spróbował usiąść, gdy położył recę, nie wyczuł jak się spodziewał zimnego kamienia, ale ciepłe, białe futro - musiało należeć do przedstawiciela lokalnej fauny. Zarejestrował również, że jego noga znalazła się w czymś co można było określić mianem prowizorycznych noszy. Gdybym w tym trochę pobył, to może coś, by to pomogło. Nigdzie nie widział jednak nikogo kto ocalił mu życie i potem się nim zajął. Przesiedział tak pół godziny standardowego czasu, wpatrując się w ogień i wejście do jaskini. Nikt jednak się nie pojawiał, a na dworze zaczynało świtać. Jeszcze chwile trwał w tej pozycji, obserwując dogasający ogień, aż w końcu w oddali usłyszał zbliżające się kroki. Nie miał możliwości się bronić, jedyne co mógł zrobić to wstać, co też z ciężkim bólem, w akompaniamencie jęknięć podniósł się i stanął wpatrując się w szerokie wejście. Zarejestrował jeszcze dżwięk łamanych gałęzi i ujrzał wchodzącą z prawej strony istoęe humadoidalną. Z początku nie zorientowała się, że pilot wstał, dopiero po chwili ich wzrok się spotkał. Upuściła wszystko co niosła w swych chudych rękach, na ziemie poleciały kawałki drewna i gliniana misa, która pękła zstykając się z powierzchnią i rozlewając niebieski płyn na kamienie. Była zaiście piękna, na jej zielone plecy, leciały pukle, brązowych włosów, sięgając jej za ramiona. Była bardzo zgrabna, ale bardziej wysportowana niż chuda. Oczy jej błyskały kolorem niebieskim, co chwila to ciemniejąc, to jaśniejąc, usta miała powabne, nieco czerwieńsze od ludzkich, czy zabrackich, uszy i nos za to miała mniejsze. Niestety zabrak nie mógł podziwiać jej w pełnej krasie, piersi jej bowiem, okolone były, gustownym skórzanym stanikiem, koloru zielonego, ale dało się dostrzec na nim włosie. Do połowy jej zgrabnych ud zlatywała sukienka, zaczynająca się od pasa, tego samego koloru co stanik, a kończąc się z drugiej strony na chudym brzuchu. Istota cofnęła się kilka kroków, zatrzymał ją dopiero gest wyciągniętych, pustych dłoni wysuniętych przez pilot, albo przynajmniej tak mu się zdawało. Jej ręcę powędrowały zza plecy i powoli zaczęła coś wyciągać - włócznia. Chwyciła ją w obie ręce i przybliżyła się do zabraka, bacznie obserwując każdą jego cześć ciała. On zaczął z kolei protestować i wymachiwać rękami. Obaj jednak nie wymienili nawet jednego słówka. Ciszę i napięcie przerwał wreszcie pilot.
- Nie chce zrobić tobie krzywdy. Ja, ja rozbiłem się na twojej planecie i ... Pilot przerwał mówić, jego rozmówczyni przestała celować w niego włócznią, nadal śledząc każdy jego ruch. Teraz ona przemówiła, zapewne w swym ojczystym języku. Pilot studiował wiele języków obcych ras, ale nic nawet nie było zbliżone do serii pisków jakie wydawała z siebie nowo poznana osobniczka. Próbował przywitać się w kilku językach, w kilkunastu... wszystko na nic, sam nawet zaobserwował jakby istota, która go ocaliła zmiła język, który bardziej przypominał jakąś odmianę tortugarskiejgo, ale nadal nic nie rozumiał. Z pięć minut trwała ta zaawansowana wymiana lingwistyczna, gdy wreszcie pilot dał za wygraną i przestał mówić. Włóczniczka wreszcie włożyła swą broń w pochwe i podeszła do zabraka. Wyciągnęła przed siebie nogę szybkim ruchem, tak że sześciolaczasta stopa znalazła się około metra od pilota. Ten z początku niezgrabnie cofnął się jedną nogą, ale druga została na miejscu, tkwiąc w prowizorycznym stabilizatorze. Nie wiedział jak ma się zachować, ale musiał coś zrobić, gdyby nic nie zrobiłby wyszedłby na niegrzecznego, dlatego prawą ręką objął nogę mieszkanki planety na wysokości mięśnia odprężenia podbrzusznego, a używając mniej naukowego języka, tam gdzie kończy się łydka, a zaczyna stopa. Cofnęła stopę, ni to przy tym żeżocząc, ni skrzecząc, ale praca zabraka polegała na analizie takich zachowań - to chyba był chichot.

Dalej wszystko potoczyło się szybko. Przedstawicielka zapewne płci pięknej swojej rasy, o ile rzecz jasna miała ona swoje męskie odpowiedniki z wręcz matczyną czułością wsmarowała jakieś oleje, sporządzone z różnych ziół w złamaną nogę i wstawiła nogę... po prostu, musiała wetrzeć jakieś silne leki przeciw bólowe, ale nie było czuć efektów ubocznych. Pilot nie zemdlał, nie poczuł nagłego ukłucia bólu, nie zabolała go nawet głowa! W końcu wyszli z jaskini, ona pełna wdzięku i gracji, on kuśtykający, ale szczęśliwy, jak prawie nigdy. Humadoidalna istota zaproponowała mu, że go poniesie, ale po wielu gestach i ostrej wymianie krzyków, udało się przekonać ją, że da sobie rade sam. Jaskinia znajdywała się u podnóża wzgórza, toteż nie musieli na szczęście schodzić ze zbocza. Podążyli więc w las, depcząc lokalną flore. A ta wprost zapierała pilotowi dech w piersiach. Stąpali po czymś, co pozornie przypominało trawe, rosnącą na takich planetach jak Naboo, ale ta była inna, cofała się pod wpływem dotyku zabraka, przybliżałą się natomiast do nóg jego wybawczyni, jakby łaknąć jej dotyku. Musiała to zaobserwować bo w pewnym momencie po prostu przystanęłą i dotknęła kciukiem czoła podążającego za nią powoli zabraka. Od tej chwili ,,trawa" można powiedzieć, pozostała w neutralnych stosunkach z nim. Większość z niej sięgała do kostek, ale niektóre były długie do pasa i grube jak ręka. W trawie wyrastało niezliczone mrowie innych roślin, począwszy od okalających trawe cieniutkim bluszczu, z którego wyrastały dzwonkopodone, białe kwiaty, dzwoniące gdy ktoś obok nikt przechodził, najprawdopodobniej alarmując pozostałe, niebieskie długoszyjne kwiaty, zakończone na koniec przepięknym bukietem różnorakich kwiatów, zamykały się gdy tylko ktoś przeszedł obok nich, a kończąc na nadzwyczajniejszych w świecie magnoliach. Zabrak uśmiechnął się na ich widok i z radością stwierdził, że nie przejawiają oni jakicholwiek dziwnych właściowści, od zwykły kwiat. Można by tak pisać bez końca, o ogromnych różowych zwijańcach, jak nazwał je pilot, bowiem zwijały się gdy ktoś je dotknął, czy o usadowionych na krótkich nóżkach ogromnych, szaroniebieskich płatów, tworzących coś na kształt rąbu. Pod gęstą trawą, często znajdował się mech, a gdy go nie było, dało dostrzec się ziemie - była czarna, wszędzie taka sama, bardzo wilgotna, emanująca ciepłem, życiem. Szli przez las, gęsty, ale jasny, drzewa bowiem miały dość specyficznie ułożone gałęzie, dzięki czemu wiele światła mogło dostawać się do jego głębi. Większość z nich stanowiły wielkie brązowe pnie, których gałęzie zaczynały się dopiero na samym czubku, a z których zwisały różnokolorowe drobne witki, na których rosły jeszcze drobniejsze listeczki, takiego samego koloru - głównie zielone, ale zdarzały się też ich niebieskie odmiany. Oprócz tego pełno było fikuśnie powyginanych drzew o różnych odcieniach czerni i brązu, miały one liście kształtem przypominające ludzkie ręce, tylko większe. Wszechobecny mech również nie był wszędzie jednokolorowy, zdażały się żółte kępki, przez moment zabrak myślał, że są one nadgniłe, ale gdy ich dotknął poczuł, że są one giętkie, jak ich zielone odpowiedniki. Las był cudownym miejscem, nie skażonym żadnym śladem cywilizacji. Marsz szedł im bardzo dobrze, nie przedzierali się oni bowiem przez gęstwiny, nie zamarzali w śnieżnych zaspach, ani nie usychali na piaszczystych wydmach, szli przez cudowną naturę, co jakiś czas napotykając różne, śmieszne zwierzątka. Większość z nich stanowiły małe, czarne wiewiórki, z dwoma ogonami, które drążyły swe norki w potężnych korach, różnych drzew. Nie brakowało też ptaków, zarówno tych mogących zmieścić się w dłoni, jak i ogromnych trójnogich bestii, z potężnymi, zakrzywionymi o 40 stopni szponami i ogromną paszczą, w której znajdowały się ostre, dwa szeregi małych ząbków, przeznaczonych do rozrywania mięsa ofiar. Tego ostatniego miał okazje oglądać pilot z bardzo bliska, gdy rozkoszował się na urwisku, upolowaną trójnożną, niebieską łanią. Sforsowali jakieś kilka kilometrów, gdy wydarzyło się coś, co miało zmienić zarówno życie pilota, jak i całej galaktyki.


Przedzierali się przez coś co można było nazwać mokradłami. Ciężko było tak to nazwać, ale było to najbliższe wyrażenie jakie nasunęło się zabrakowi. Woda sięgała do kostek, a na wodzie unosiły się lilie i strzępki mchu, napełnione pęcherzykami powietrza. W wodzie pływał małe, kolorowe rybki, skubiące co jakiś czas nogi pilota. Ciężko było więc nazwać to bagnem, było cudownie, gdy słońce ogrzewało plecy pilota, a sam nogami dotykał miękkiego śluzu, pokrywającego kamienie - dawno już bowiem zdjął buty. Gdy byli już niedaleko ponownego wstąpienia na suchy ląd, zabrak potknął się o jakąś wystający korzeń i potknął się, zdążył jednak podtrzymać się na rękach, zaklął jednak szpetnie, w jakimś języku, w którym lubił po prostu przeklinać, był szorstki, mało znany, czyli idealny do tego typu styuacji. Jego zbawicielka odwróciła się w jego stronę i powiedziała, coś co było przywitaniem. Zabrak odpowiedział, uśmiechając się. Znależli wreszcie wspólny język- dosłownie i w przenośni.
- Jak się nazywasz? Co to za układ, co to za planeta? Jaką jesteście rasą? Jest was więcej. - Bełkotał pytania, co chwila szukając w głowie słów, nie pamiętał bowiem zbyt dobrze tego języka. Ale musiała go ewidetnie rozumieć, bo odzwzajemniła mu uśmiech i machnęła ręką, aby nadal za nią podążał.
- Nasza planeta nazywa się Oridjar, ja jestem Kel'Asha, pochodzę z rasy Almarii. Nie mam pojęcia co to układ? Teraz ja Cie spytam, w porządku? Dobrze, że możemy się dogadać, muszę przedstawić Cie radzie.
Dalsza droga upłynęła im na rozmowie, a zabrakowi dodatkowo na rozmyślaniach - jak bardzo są zaawansowani, czy ktoś już kiedyś ich odwiedział, skoro znają ten język, o jakiej radzie była mowa ? Pilot opowiadał o tym jak zestrzelili go, gdzie mieszka, co tu robi, ale kobieta niewiele z tego zdawała się rozumieć. Mężyczyzna dowiedział się , że widziała imperialnych, gdy czuwała w nocy nam nim, gdy był ledwo żywy. Nazywała ich białymi, po prostu, zapewne od koloru zbroii jakich na sobie nosili. Nazwała ich ,,nawet większymi fajtłapami od ciebie" co było chyba swego rodzaju pochwałą. Kilku z nich już pierwszej nocy zabiła dżungla, jak twierdziła Asha, nie dlatego, że pałała żądzą mordu, ale dlatego, że to oni bez powodu zabijali wszystko co się ruszało. Było to całkiem zabawna perspektywa, jak dumni szturmowcy, są wciągani przez ruchome piaski, albo rozszarpywani przez, beszelestnie poruszające się stworzenia. Tymczasem Almarianka powstrzymała go gestem od dalszego chodu i wskazała, by stanął tuż za nią. Gdy to zrobił dostrzegł pod sobą, dość szerokie wgłębienie, pełne większych i mniejszych skał, z jednym wyjściem od strony wschodniej. Nie jednak ukształtowanie geograficzne było ważne, a to kto stał w środku. Było ich czterech: imperialny oficer, z datapadem w ręce rozmawiał z grubym, fioletowym stworem, zamiast włosów, mającego macki, tego samego koloru co jego skóra, otulony był czymś na kształt tuniki, ciągnącej się po ziemi. Obok nich stała dwójka gaworzących ze sobą szturmowców, co dziwne, bez hełmów, pilot nie dostrzegł też ich nigdzie indziej. Zbroja jednego z nich była wręcz zmasakrowana, coś musiała się w nią wgryżć, widoczne były bowiem ślady potężnych zębów, na szczęście dla znajdującego się tam człowieka, nie dość głęboko. Na środku stał prom desantowy typu: ,,Sentinel", a raczej jego szczątki, kadłub był co prawda nie naruszona, ale zmasakrowany generator i silniki bezsprzecznie mówiły, że tego pojazdu nie odratowałaby nawet najlepsza ekipa mandaloriańskich mechaników. Zabrak nie mógł się napatrzeć na zakurzony ubiór umperialnego oficjela i umurusane pancerze dwójki szturmowców. Nagle coś się wydarło, oficer nie specjalnie się przejmując machnął ręką na dwójke szturmowców, którzy popędzili w kierunku statku i wyciągnęli igłę. Więc był jeszcze jeden, ledwo żywy. Razem pięciu, trochę dużo, zważywszy na fakt, że nie ma broni.
- To oni ścięgnęli Ciebie na ziemie?
- Tak, ale zrobili to większym statkiem. - Wskazał mężczyzna na kosmos, a gdy podążający za ręką kobiety wzrok znowu padł na nich, znowu się odezwała.
- Ten po prawej to Urtug - har, wódz naszych wrogów, Iskmijów.
- Czy oprócz was są jeszcze inne rasy rozume na tej planecie?
- Hmmm? Wszyscy jesteśmy rozumni, ale jeśli pytasz o to kto przejawia większą empatie, to nie, na planecie jesteśmy tylko my i oni.
- Co zamierzasz?
Asha na chwilę zamilkła, po czym wskazała na dwójke szturmowców, mówiących coś do znajdującego się w statku imperialnego.
- Oni mają morderczą broń, przebiła się nawet przez pancerz Ythira.
Zabrak domyślił się, że chodzi jej o broń laserową.
- Ale ich ciała są słabe, są wolni, są głośni, podobnie jak ty, a nawet bardziej. Spójrz na tego szarego, rozmawia w tym samym języku co my, myśli, że Urtugmu pomoże. Biedny głupiec.
Coś po drugiej stronie zaszeleściło, Asha docisnęła głowę w piasek, to samo robiąć dość brutalnie z głową zabraka. Dwoje cieni zeskoczyło ze skarpy wprost w dwumetrową przepaść, Asha błyskawicznie wstanęła za nogi i podciągnęła za sobą pilota. Zeskoczyłą w dół, zabrak nie miał innego wyjścia jak podążyć za nią, zdążył zarejestrować jeszcze, że z góry wystrzeliwywane są strzały. Spadał...

Złapała go, tuląc niczym dziecko w kołysce, nim po chwili puściła go na ziemie, krótkia chwila, dla pilota była niczym wieczność, otrząsnął się i podnoszcząc się z ziemi krzyknął do niej.
- Na górze jest jeszcze dwójka!
- Trójka, tak wiem.
Ale niby skąd, przecież nie mogłaś, nie miałaś czasu... Coś wybuchnęło blisko nich, na szczęście byli za skałą. Asha rzuciła mu nóż i wybiegła z bezpiecznej kryjówki, płynnym ruchem wyciągając włócznie. Chciał polecieć za nią, ale była za szybka, strzały śmignęły mu koło głowy, gdy tylko wyściubił głowę zza węgła. Muszą naciągnąć, teraz. Rzucił się pędem przed siebie, w kierunku skąd strzelano, z prawej strony na ziemi leżał oficer, wykrwawiając się od zadanej mu w podbrzusze rany. Nadal jednak żył, strzelał do napastników, jeden z nich był już martwy, gdy dosięgły go strzały z małego, standardowego pistoleciku imperialnych oficerów, a drugi po chwili do niego dołączył rażony najpierw w nogę, a póżniej w brzuch. Adwersażami impierialistów, byli przedstawiciele tej samej rasy co niedawny rozmówca oficera, bardziej krępi i niższi, ale to na pewno była ta sama mackowata rasa. Po lewo trwała wymiana ognia. Wiązki blasterów leciały ku krzewom na górze wąwozu, a strzały przelatywały w niewielkich odległościach od szturmowców, skrytych za okrętem kosmicznym. Wypatrzył też i Ashe, wspinała się ona w górę wąwozu, łapiąc się wystających korzeni, na razie pozostawała niezauważona. Wszystko to trwało chwile, jakby świat dla zabraka się zatrzymał, ale po chwili wszystko ruszyło swym normalnym tępem. Niedawny rozmówca oficera, nastąpił z całą siłą drewnianym sandałem na krtań imperialnego oficjela. Ten zażęził jeszcze kilka razy i konwulsyjnie poruszył nogami, nim umarł. Ich wzrok skrzyżował się ze sobą, obaj nie mieli broni, obaj nigdy wcześniej się nie widzieli. Natarli na siebie z całą stanowczością, obalając się wzajemnie na ziemie, a po krótkiej szarpaninie obaj wstali. Gąbczasy nos kosmity oberwał kościstą ręką mężczyzny. Próbował mu oddać, ale zabrak sprawał jego cios i sam kopnął go w brzuch, tamten zamachnął się ręką na odlew, trafiając zabraka z taką siłą, że ten przekoziołkował i odleciał na odległość około metra. Pilot poczuł, że na szczęście upadł na coś miękkiego, poruszał ręką i stwierdził, że było to ciało należące do imperialnego. W kieszonce spostrzegł coś, co było w jego aktualnym położeniu świętym graalem. Pędził na niego ogromny, mackowaty stwór, zapewne z nieprzyjaznymi zamiarami. Sięgnął ręką do kieszonki, przez chwile nic nie wyczuwając, ale na całego jego szczęście był tam, nieco głębiej, chwycił go w jedną ręke i wystrzelił na moment przed zderzeniem z bestią. Blaster zaśpiewał smutną pieśń, wypuszczając wiązke, niebieskiej plazmy wprost w otwór gębowy stwora. Padł natychmiast, zwalając się prosto na pilota. Z trudem odepchnął ciało, niedoszłego zdrajcy imperium. W czasie tej czynności czas znowu jakby spowolnił, jeden ze szturmowców leżał, z dwiema strzałami w okolicach jelit. Ale to niemożliwe, jak te strzały mogły przebić taki pancerz? Odpowiedż na to i inne pytania musiała narazie poczekać. Drugi ze szturmowców, widocznie nadal nie świadomy obecności ani jego, ani Ashy, próbował odciągnąć swego pobratymca na bok, ale robił to nie zdecydowanie, to raz strzelając, to raz próbując go ciągnąć, co przynosiło mierne efekty. Powędorwał wreszcie wzrokiem na górę, gdzie rozgrywał się prawdziwy spektakl. Asha niespodziewanie przebiła pierść jednego ze swych wrogów, płynnie wysunęła ostrze z jego ciała i rzuciła w drugiego, nim zdążył co kolwiek zrobić. Ostatni mackowogłowy skierował łuk w strone kobiety i... padł rażony ogniem szturmowego blastera E-11. Na górze pozostała tylko odsłonięta Asha, w którą teraz wycelował lufe pilot. Gdy już miał pociągnąć za spust, mordercza wiązka energii przeszyła jego głowe na wylot.
- Piękny strzał z tego... z tego czegoś. - Almarianka znów płynnie zeskoczyła na ziemie.
- Został jeszcze jeden, pamiętasz? - Nie pamiętał, w chaosie potyczki umierający szturmowiec zszedł całkowicie na dalszy plan, gdyby mu nie przypomniała, najpewniej zostawiłby go takim jakim jest.
- Jest twój, zrób co trzeba. Jesteśmy kwita rogaty, życie za życie. Zabiłeś Urtuga, należy Ci się dozgonna wdzięczność mego ludu. Dokończymy tą rozmowe jak wrócisz. - Rzuciła jeszcze do wchodzącego na statek pilota.
Na statku panował mrok, oświetlany jedynie przez światło dostające się przez otworzone przez zabraka drzwi.
- Edwin, to ty? Zamknij te drzwi, słońce mnie razi. - Półnagi człowiek zasłaniał się jedną ręką przed wpadającymi promieniami światła. W drugiej ręce ściskał jakiś obrazek przedstawiający kobiete z dzieckiem. Jego skóre pokrywały czarne dziury i obrzydliwa żółta wysypka, ciągnąca się od kłykci do kręgosłupa.
- Głuchy jesteś? Wiesz, że słońce mi szkodzi. Zamknij to proszę. - Zabrak wycelował w głowę umierającego człowieka.
- Mark, jeśli to ty nie zgrywaj się, ja umieram. - Wycharczał nim zaniósł się płytkim kaszlem. Ręce mężczyzny drżały gdy zdjemował ręke, by ujrzeć wycelowany weń blaster, podobnie jak ręce go trzymające. Wpatrywali się w siebie w niemym milczeniu. Czy ja to zrobie? Stane się mordercą, zabójcą, po co? Bo słabszy musi umrzeć? Odbezpieczenie pistoletu stuknęło, a palec powędrował na spust. Opuścił broń i wybiegł ze statku, padając na kolana, z góry zaczął padać deszcz, taki jaki pamiętał z ojczystej planety, niebieski, mokry, zimny...

Rozdział IV - ,,Wrogowie mych wrogów"

Gdzieś w sercu lasu

Szli nocą, ostrożnie postępując i przybliżając się do obiecanego celu. Las nie wydawał się już tak piękny jak w dzień, zewsząd patrzyły na nich oczy ciekawskich stworzeń, a niektóre rośliny, wydawały dżwięki, przyprawiające o ciary na plecach. Jeden z nich odziany tylko w przepastną tunike, z owrzodzonym brzuchem i dziurami w plecach, ciągnięty przez mężczyzne, w powycieranej szarej koszuli i podartych, szarych spodniach i zieloną kobiete.
- Musimy na chwile przystanąć, musze złapać dech. - Przerwał ciągnącą się od dawna już cisze odkrywca.
- Odpoczniemy, gdy będziemy na miejscu, jest tu zbyt niebezpiecznie.
- Ale on do tej pory umrze.
- Jesteście zadziwiającą rasą. Gdyby ten tutaj był wtedy na nogach, zabiłbyś go bez skrupółów, a teraz martwisz się o to czy uda się go uratować.
Drugi z mężczyzn tymczasem spał, nieświadomy rozmowy, która dotykała tematem bezpośrednio jego. Jego bezwładne ciało walczyło resztkami sił z chorobą, która powoli go zabijała. Od wydarzeń z wąwozu minęło kilka godzin zabrak. Starał się myśleć o czymś innym, ale nie mógł, wszystkie myśli pilota krążyły wokół niedawnych wydarzeń. Nie często zdarzało mu się zabijać, a gdy już musiał nigdy nie przynosiło mu to sadysfakcji. Moralne rozterki co ostatnie co powinno atakować go na planecie takiej jak ta, ale jednak.
- Co mu się stało, to jakaś choroba?
- Nie, to się dzieje z człowiekiem gdy dotyka czego nie wolno. Nawet dzieci to wiedzą.
- A jest szana by on, no... żeby przeżył.
- Jeśli dojdziemy do wioski, może znachor zdąży podać mu odtrutke.
Tej myśli kurczowo trzymał się przez następne kilka, kolejnych godzin, dżwigając na wpół bezwładne ciało. Tym razem ciszę przerwała kobieta, szeptem pytając.
- Czemu go ocaliłeś? Przecież to twój wróg.
- Był słaby, bezbronny, ta walka... nie byłaby walką.
- Zamierzasz go więc zabić gdy wyzdrowieje?
- Nie! Ja po pros...
- Bądz ciszej, nie jesteś tu sam. - Zabrak zreflektował się, faktycznie krzyki były ostatnim co było pożądane nocą w lesie.
- Po prostu chce, by przeżył.
- Po co? Żeby wypuścić go do dżungli, żeby coś go zjadło?
- Nie, ja po prostu okazałem... miłosierdzie, tak jak ty mi.
- To nie było to samo, gdybyś był moim wrogiem, nie pomogłabym Ci, nikt z nas, by nie pomógł.
Miała racje, nie było sensu w ratowaniu tego człowieka, nie było żadnej pewności, że przeżyje, a po za tym spowalniał ich podróż. Pierwsze promienie słoneczne, nieśmiało padły na kamienie przed nimi. Były ułożone regularnie, w wąskiej lini, ciągnąc się z prawej strony do lewej, a ich końca nie było widać.
- Gościniec, jesteśmy już niedaleko.

Kilka godzin póżniej

Udało im się osiągnąć cel podróży. Gdy skręcili w lewo nie uszli nawet jeden mili gdy ich oczom ukazały się drewniana palisada i dwie drewniane wieże, na których dostrzegli jakieś kształty. W oddali unosił sie dym, a do ich uszu dobiegała istna kanonada dżwięków. Gdy zbliżyli się do systemu obronnego na przeciw nim wyruszyła grupka mężczyzn, dosiadających sześcionożnych, niskich rumaków. Na sobie mieli kolczugi, ciągnące się od szyi po kostki, które z kolei okryte były utwardzaną skórą. Na głowach mieli szyszaki, wykonane w specyficzny sposób, z tyłu bowiem wycięte mieli otwory, z których wystawały ich spięte w koński ogon włosy. Sunęło ich na oko dziesięciu, wyglądali majestatycznie siedząc na swych wierzchowcach, z rozwianymi włosami i proporcem dzierżonym przez jednego z nich w dłoniach. Ośmiu z nich zbliżyło się na odległość strzału, a pozostała trójka kusem podjechała do Ashy, która wysunęła się do przodu, uwcześnie puszczając żołnierza imperium. Ich wyposażenie było dość pokażne, wszyscy mieli szerokie łuki, wraz z kołaczanem i strzałami. Do walki wręcz służyły im średniej wielkości topory, a przy pasie przypięte mieli jeszcze dodatkowo noże. Stanowili zapewne coś na kształt elity osady, stanowiąc zapewne trzon ich sił. Jeden z nich w końcu przemówił i zaczął rozmawiać z kobietą. Ta od czasu do czasu wskazywała na niego i umierającego mężczyzne, dość żywiołowo przy tym gestykulując. W końcu z wyrażną niechęcią mężczyzna kiwnął do niej i oddalił się wraz z resztą orszaku.
Chyba nas wpuszczą, a przynajmniej nie zabiją.
- Możemy zostać
- Czy to jest twoja.. osada?
- Nie, to osada mego wuja. Była najbliżej, a on... nie mógł czekać i tak najprawdopodobniej umrze. Nie powiedziałeś jak się nazywasz.
- Byłem znany jako Valad
Zrobiło się jakoś dziwnie, zabrak nie chciał, by cały ten wysiłek poszedł na marne, ale nie pozostawało mu nic innego jak tylko ruszyć w ślad za Ashą, targając na plecach, umierającego człowieka.
Przeszli pomiędzy strażnicami, ściągając na siebie oczy niemal całej wioski. Całą jej zabudowe stanowiło pięć podłużnych chat, ciągnących się na kilkadziesiąt metrów w głąb krainy, oprócz nich, jedyną zabudowe stanowił mniejszy, ale wyższy, ozdobny drewniany budynek, który jako jedyny nie był pokryty strzechą, a jego dach stanowiły wielkie pnące się w górę bale, między którymi przytwierdzone zostały deski, najwyrażniej do niego zmierzali. U wejścia znajdywały się dwa posągi przedstawiające starców, z długimi brodami. U jego podnóża stała dwójka postaci, jak wywnioskował zabrak jeden z nich był wodzem wioski, a drugi... może doradcą. Tutejsi mieszkańcy nie różnili sie znacząco od Ashy, mężczyni byli nieco grubsi, bardziej umięśnieni od kobiet, a kobiety... były po prostu podobne do Ashy, z innymi włosami, z nieco innym odcieniem skóry, innymi oczami, ale w sumie nie różnili się tak bardzo.
Asha postąpiła podobnie jak z Valdem, gdy Ci się poznali, wyciągnęła do góry noge, a stojący przed nimi przedstawiciel męskiej części rasy odpowiedział tym samym, a ich stopy spotykały się.
Valad zreflektował się jaką gafę popełnił wcześniej. Obrzęd zapewne tak powszechny jak podanie sobie ręki, zamienił się w serdeczne przytulenie się i wymiane pare słów w ich ojczystym języku. Wódz był doprawdy ogromy, dwa razy większy od największego mężczyzny jakiego ujrzał do tej pory zabrak, jego doradca był podobnej postury, przez głowę, przeszły mu różne koncepcje, ale zatwierdził najbardziej logiczną, kasta dowodząca, osiągała większe rozmiary, ale widocznie nie toczyło się to ich dzieci, albo nie wszystkich, albo... będzie potem czas na takie rozważania, zganił się zabrak i wrócił wzrokiem na wodza. Ten po chwili zwrócił się do zabraka i przywitał go w basicu, wyciągając ręke. Mina pilota musiała być doprawdy zabawna, skoro wywołała uśmiech nawet na twarzy wodza.
- Skąd, skąd znasz powszechny?
- Nie jesteś pierwszy, który spadł na nas z powietrza. Tamten nauczył mnie waszej mowy, a my pomogliśmu mu przeżyć, tak jak Asha ocaliła ciebie i jak my pomożemy tobie.
- Jestem wam dozgonnie wdzięczny.
- Oby jak najpóżniej - Podsumował wódz. - Pozwól, że przestawie Ci najwierniejszego ucznia naszego przybysza z kosmosu, oto mój doradca .... A teraz ucztujmy, czas waszego znoju wreszcie dobiegł końca, jesteście naszymi teraz gośćmi ... - Ostatnie słowa zostały wykrzyczane. Wybawicielka pilota podeszła do wuja i szepnęła mu coś do ucha.
- Tymi chuderlawymi ramionami? - Gigant wskazał na Valda, dopiero po chwili reflektując się, że przemówił w basicu. Przez chwile wyglądał jakby nie do końca wierzył słowom kobiety, ale w końcu klepnął potężnym łapskiem zabraka w plecy i zarechotał.
- A więc mój przyjacielu, dzisiaj wyprawimy ucztę na twą cześć! Jutro każdy będzie znał imie zabójcy! Ale najpierw trzeba znależć Ci jakieś słuszniejsze ubranie, Umag zaprowadz go.
Pilot podążył za stojącym do tej pory prawie nieruchomo mężczyzną, a gdy wrócił ubrany w spodnie, koszule, wykonane z materiału przypominającego niebieski len i skórzaną kurtę, a witany wśród wiwatów nie zdawał sobie sprawę, że nic nie będzie już takie samo.

Rozdział V - ,,Artefakt minionej epoki"

Gdzieś w dżungli.

Przedzierali się w piątkę, prowadził ich starzec, nie noszący imienia. Od dwóch dni nie mieli nic w ustach, a w ostatnim bukłaku kilka godzin temu skończyła się woda. Przedzierali się przez gęstą dżungle już szósty dzień, walcząc o każdy centymetr z siłami natury. Gałęzie były powiązane z sobą tak gęsto, że nie można było wyciągnąć ręki, by nie skaleczyć się o malutkie kolce, obecne na każdej gałązce. Szli gęsiego, a w ciągu ostatnich kilku godzin pokonali zaledwie kilkadziesiąt metrów. Ale w tej chwili cały ten trud nie miał znaczenia, znalezli się o krok od celu. Za gęstwiną liści ukazał się kawałek polany, na której stała stara, drewniana chata. Mimo ogromej chęci odpoczynku na polanie, grupa śmiałków podążyła do jedynego budynku w okolicy. Czekała ich jednak sporych rozmiarów niespodzianka - w drzwiach chaty ukazała się postać, która wyszła im naprzeciw. Łucznicy już napinali cięciwy, jednak Asha dała sygnał, że to on. Jax Pavan, niczym duch dawnych czasów stał przed nimi w swej pełnej krasie. Brązowa szata okalała jego młode ciało, a u boku dyndał miecz świetlny.
- Myśleliśmy, że nie żyjesz. Jednak uszanowaliśmy twoją prośbe i zostawiliśmy Cie, zgodnie z twoją wolą. - Zaczęła Asha
- Wieloletnia medytacja umożliwiła mi przeżycie w nienaruszonym stanie i dała mi siłę, która teraz będzie tak bardzo potrzebna. Przebudziłem się wraz z wyjściem z nadprzestrzeni statku. Powiedz mi przybyszu, co słychać w galaktyce. - Ciężko było opisać ton głosu, z jakim przemawiał jedi, z jednej strony był on łagodny, ale jednak donośny, nie znoszący niesubordynacji. Valad słyszał plotki o jedi, ale nie był pewien czy były one prawdziwe, nigdy nie spodziewałby się też spotkać jednego z nich. Od czego miał zacząć...
- Żelazna pięść imperium ponownie otacza wszystkie planety, ale ponownie rozbłysa nowa nadzieja. Za pazwoleniem panie, od jak dawna jesteś na tej planecie.
Ogromny huk silników przerwał rozmowę jedi i zabraka. W oddali śmignęły kształty myśliwców TIE, które już po chwili w pełnej krasie ujawniły się jako bombowce, leciały dwa, z zamiarem posłania wszystkich zgromadzonych do piachu. Jax wyciągnął przed siebie dłoń i zatrzymał jeden z nich, rzucając nim na drugi, oba z nich pochłonęła kula ognia.
- Musimy się spieszyć, imperium musiało przysłać tu jakiś statek, to nasza szansa na ucieczke zabraku. Nikt z zenranych nigdy nie oglądał czegoś podobnego.

Rozdział VI - ,,Nieprzewidywalny świat"

Powierzchnia planety, las przed polaną.

Zaczęło świtać, siły Almarii zgromadziły się na skraju lasu. Przykucnięci zielonoskórzy zlewali się z naturą. W pierwszej linii stali trzej przywódcy klanów Almariańskich oraz Valad, Jax i Asha, planując dalsze posunięcie wojsk. Przed nimi znajdował się obiekt ich zainteresowania. Korweta imperialna Raider stanowiła baze imperium, które w ostatnich tygodniach rozpanoszyło się po planecie. Wyposażeni w miotacze ognia przeżedzili faune i flore planetarną. Czare goryczy wśród mieszkańców przelało zbombardowanie jedej z osad, zniszczona została też siedziba dawnych wrogów Almariańskich, którzy od niedawna walczyli ramie w ramie, wypierając szturmowców z ich planety. Dzisiaj to miało rozstrzygnąć się o losach planety. Dziesiątki szturmowców zginęło w walce z lokalną naturą i połączonymi siłami miejsowych, kolejni zostali zdziesiątkowani przez pogode. Wielu z nich było rozproszonych po różnych czasowych placówkach, ale główne siły znajdowały się właśnie tu - bezpośrednio przed nimi. Do przodu doczłapał się Jax - uratowany przez Ashe i zabraka szturmowiec, nie był jedynym walczącym w szeregach broniących niezależności - obie strony okazywały miłosierdzie, co było szczególnie dla jedi nowością. Efektem imperialnej łaski były metalowe klatki znajdujące się po lewej stronie ogromnej niziny, na której wylądował Raider. Przed sobą mieli okopy, w których co jakiś czas zmieniali się szturmowcy i oficerowie, okopali cały statek, pragnąć się zabezpieczyć właśnie przed podobną inwazją. Na każdej ze stron znajdywały się dwa stanowsika E - Webów, przed którymi wbite zostały metalowe zasieki. Imperium nie dysponowało już żadnymi myśliwcami... w przeciwieństwie do sił lojalistycznych, którzy dwa dni temu przejęli myśliwce typu Tie i to właśnie dzięki nim wogóle zdecydowano podjąć się próbę ataku.
- Statki wystartowały, za kilka minut się zacznie. - Wyrzekł dawny szturmowiec, gdy udało mu się dojść do dowódców ataku.
- Niech się więc zacznie, niech zacznie się bój o przyszłość naszej planety, naszego ludu. - Pompatycznie wypowiedział wuj Ashy, mocniej zasiskając swe ręce na młocie, który dzierżył. Niedorzecznym wydawać by się mogło atakowanie białych szturmowców, żelaznymi mieczami, czy też jeszcze bardziej prymitywnymi dzidami, jednak kwestia, która również od dłuższego czasu nurtowała zabraka, została rozwiązana. Tak samo jak i to, że jedi rozbił się właśnie tutaj kikaset lat wcześniej. Ogromne pokłady jednego z najcenniejszych surowców w galaktyce znajdywały się w kilkunastu miejsach planety i to tylko w jej do tej pory zbadanej części. Mieszkańcy nie zdawali sobie sprawy z potencjału tego co mają pod nosem, dysponując takimi złożami, w krótkim czasie mogli stać się potęgą, a nawet zachwiać posadami galaktyki, ale o tym wiedzieli tylko zabrak i jedi. Mieszkańcy dodawali maleńkie ilości kryształów do swych ostrzy, czyniąc je niemal niezniszczalnymi i zdolnymi przebić nawet pancerze strzurmowców. Ta dwójka zdawała sobie sprawę, że nie jest to bitwa tylko o tą planetę, ale może i odwrócenie biegów wojny z całym Imperium Galaktycznym, ale jeśli zawiodą i imperium odnajdzie kopalnie - nie będzie już nadziei.
Charakterystyczny huk ponownie przeciął powietrze, jednak pierwszy raz ani zabrak, ani nikt ze zjednocznych ludów nie chował się trwożnie za pierwszą, pepszą osłoną, wszyscy jak jeden mąż, kobiety i dzieci z obu ras podnieśli się i ruszyli za swymi liderami, którzy już wyłonili się z lasu, biegnąć na spotkanie z przeznaczeniem, biegnąć, by zadecydować o losach galaktyki.

Lasery przecięły powietrze nim ktokolwiek z imperium zdołał się zoriętować co się dzieje. Trafiły niemal idealnie, pierwszy myśliwiec z powodzeniem rozpruł kawałek zasiek, a drugi skasował jedno ze stronowsik E - Weba. Moment na atak nie był przypadkowy, trwała właśnie wymiana warty i w okopach nie było zbyt wielu szturmowców, ekipy z E - Webów jednak szybko odnalazły się w sytuacji i zaczęli grzać do około dwóch tysięcy, biegnących na nich obywateli planety. Niektórzy z nich odpowiedzili wystrzeleniem strzał, a co niektórzy nawet wypalili ze zdobycznych blasterów, mimo wieloletniej nauki strzeleckiej ogległość była zbyt ekstremalna, chodz kilka strzał trafiło bardzo blisko. Nawrót Tie - ów nastąpił w idealnym momencie, gdy szturmowcy po rampie zaczęli opuszczać statek, zielone smugi zamieniły rampe w kupe metalowych części. E - Weby zaczynały się powoli przegrzewać, ale strzelcy nadal nie przerywali ognia, dziesiątkując w każdej sekundzie mieszkańców planety. Kolejne stanowisko padło, gdy salwa, będących już bliżej Almarianów przyniosła spodziewany efekt, wszystko zaczęło jeszcze bardziej przyspieszać. Dopadli do tego działa i zniszczyli drugie, odblokowując drogę wszystkim z lewej strony, równie szybko jednak i oni zostali wysadzeni, przez rzucony z okopów termodetonator. Kolejny nawrót myśliwców uczynił najmniejsze straty, zabijając zaledwie paru imperialnych w okopach. Gdy ponownie przygotywywały się do nawrotu, jeden z nich zamienił się kulę ognia, statek ożył, a jego lasery leciały w kierunku uciekającego drugiego myśliwca, w końcu dosięgając go na granicy swego zasięgu. Główne siły nie bez powodu zostały umieszczone z tyłu okrętu, gdzie znajdywało się wejście do statku. Tam gdzie przed chwilą stała rampa, utworzony został prowizoryczny pomost, przez który pędem zlatywli na dół szturmowcy, uzupełniając zabitych w okopach. Nadszedł czas na faże drugą, wszystkie E - Weby zostały zniszczone lub strzelały w kierunku okopów, które mimo niesamowitego oporu powoli zaczęły słabnąć, gdy niektórzy z mieszkańców planety dostali się do nich i związali ich walką wręcz, dajac czas swym pobratymcom na wejście. Najzażarszy opór trwał na środku, gdzie przebywali oficerowie zachęcajac i grożąc swym ludziom prującym z automatycznych karabinów, kosząc niczym śmierć dziesiątki żołnierzy o wolność. Stanowisko dowoczenia znajdowało się nieco u góry, ale nie stanowiło to dla ogromnych dowódców problemu, przeskoczyli z okopów prosto do małej, metalowej ambony, nim wszyscy zostali rozpruci przez topory i miecz, jeden z generałów został wyłączony z walki, obrywając w brzuch. Nadeszła okazja dla grupy specjalnej, jedi, Asha, zabrak i dawny imperialny włączyli się do walki, przeskakując nad zajętymi już okopami. Szturmowcy byli w odwrocie, zabijani przez wściekłych mieszkańców. W międzyczasie kolejne setki mieszkańców wybiegły wściekle z klatek, w których byli przetyczmywani. Obrona imperium skupiła się u wejścia do statku, zaciekle strzelając ze swych blasterów. Około trzydziestu imperialnych strzelali uparcie w biegnących do nich tłum. Na rampie kolejna dwódziestka resztek dawnej załogi statku, eliminowała z daleka za pomocą karabinów snajperskich, nie musząc zbytnio celować, celów było aż nadto. Wtedy wydarzyła się pierwsza rzecz, której nie przewidzieli. Ze statku wyjrzał szary, imperialny oficer w obu rękach trzymając wyrzutnie rakiet, wycelował i wystrzelił. Ambona zniknęła w jednej sekundzie, jednak dwójka pozostałych wodzów wyskoczyło w ostatniej chwili, odnosząc obrażenia, wyłączających ich z bitwy. Na rampie po chwili pojawił się E- Web, ostrzeliwując z góry lojalistów. Wszystko się załamało, czerwone od częstotliwości ostrzału blastery szturmowców, niemal topiące się, na chwile przestały strzelać, gdy ostatni z uciekających mieszkańców planety zniknął w zajętych okopach. Funkcje dowodzenia formalnie przejęła teraz Asha, trzeba było zmodyfikować plan.
- Musisz ich poprowadzić, jeśli nie zajmiemy teraz tego statku, za chwile przyjdzie tutaj ich wsparcie i znajdziemy się w ogniu krzyżowym i przegramy. - Wydarł się Vald
- Zrobie co będe mogła, musicie przejąć ten statek, musicie. - Z okrzykiem na ustach i z uniesioną w ręku dzidą, dzielna almarianka wybiegła dając przykład swym ludziom, którzy rzucili się ponownie na imperialne stanowisko. Jedi razem z zabrakiem i dawnym szturmowcem pobiegli z prawej strony, ochronięci zostali przed pierwszą morderczą salwą przez .... Jedi w końcu włączył się do walki, wybiegł na przód i zaczał odbijać pociski mające zabić ludzi za których walczył. W szeregach imperium pojawiło się zwątpienie, przez chwile nie wiedzieli co robić, ale trwała ona krótko, kolejne smugi przecięły powietrze. Odpowiedziły im wystrzelone ze zdobycznych broni zaznajomieni z ich obługą tubylcy i dawni bracia, trafiając kilku z nich, którzy z hukiem spadli na ziemie, imperium ponownie było w odwrocie, a na rampe weszli pierwsi obrońcy planety. Jedi złapał pod pachy obu mężczyzn i wskoczył z nimi na dach rampy. Pierwszy cios miecza był morderczy, przeciął E - Weba i dwóch obslugujących go szturmowców. Wszystkie blastery zostały wycelowane w niego, ale on zdązył pchnąć najbliższych mocą, uniemożliwiając trafienie go zarówno najbliższym imperialnym, jak i tym dalszym, zasłoniając im cel, ciałami współbraci. Pchnięcie było zaiste potężne, około dziesiątka szturmowców poleciała do przodu. Jedi rzucił mieczem świetlnym w wąskie przejście, na którym stali ostatni szturmowcy, zabijajac kolejnych czterech. Kolejny nieprzewidziany obrót sytuacji miał miejsce chwile póżniej, granat jednego z ostatnich szturmowców, odbił się niefortunnie dla obu stron konfliktu. Dobił on co prawda resztke szturmowców, ale uniemożliwił też, przejście mieszkańców na statek, a więc o wszystkim rozstrzygnąc musi ta trójka.

Zabrak i dawny imperialista w momencie, gdy jedi robił porządki na zewnatrz, również nie próżnowali. Cztery ciała szturmowców leżące na płytkach statki były tego najlepszym przykładem. Celny strzał w plecy, uciekajacego oficera położył kres walką na tą chwile. Resztki załogi imperium zabarykadowały się na mostku. Zatrzęsienie się okrętu, jednak pozbawiło złudzeń, statek zaczął się wznosić, w ostatnim wydawalo się momencie, dołączył do nich jedi, wskakując do unoszącego się Raidera. Teraz czekał ich finał batalii. Autmatyczne drzwi tym razem nie spełniły swego zadania i nie otworzyły się wyczuwajac ruch. Jedi uruchomił swój miecz i wbił go w metalowe drzwi, powoli wycianjąc w nich przejście, w które byłby się w stanie zmieścić. Gdy roztopiony materiał spływał już ze znacznej części ściany, a miecz świetlny miał zaraz dokończyć swoją robotę, padł strzał. Czas zwolnił, umożliwiając zabrakowi zapoznanie się w sytuacji. Jedi powoli opadał na ziemie, podczas gdy z blastera dawnego szturmowca unosiła się maleńka smużka dymu, blaster został wycelowany w zabraka. Czas znowu przyspieszył, a odruchowy ruch ręki, ocalił zabraka przed niechybną śmiercią, strzał poleciał w sufit. Valad doskoczył do Jaxa i obaj zaczęli okładać się pięsciami, nikt nie osiągał jednak wyrażnej przewagi, ale to zabrak znalazł się bliżej blastera, po który błyskawicznie sięgnął i wycelował w znajdujacego się dwa metry od niego zdrajcy. Działanie pozbawione sensu, opowiedział się po przegranej stronie, stając naprzeciw tym, którzy uratowali mu życie.
- Jebani imperialni, nikomu z was nie wolno ufać, idż do piekła. - Blaster zaśpiewał, a wiązka energii, przebiła się przez głowę zdrajcy, którego ciało bezwładnie zwaliło się na ziemie. Vald podbiegł do jedi, ten jeszcze oddychał, ale wyglądał na prawde żle.
- Mój czas dobiega końca, zabraku. Musisz znależć w sobie siłę, by zakończyć co rozpocząłeś. - Jedi przerażliwie zakaszlał, plując flegmą, która o centrymetry ominęła stopy zabraka.
- Nie mówie, tylko o tym imperium, musisz... musisz przekazać informacje rebeliantom, musisz im powiedzieć... powiedzieć o skarbach. - Zabrak trzymał teraz za ręke jednoczącego się z mocom jedi.
- Masz w sobie dość charyzmy, by zrobić, co trzeba - Jedi z otwartymi oczami i ustami patrzył się przed siebie, bez konkretnego celu. W wyciągniętej ręce trzymał miecz, który zabrak przejął z należytą pieczołowitością. Podniósł się z klęczek na których był i z całą furią natarł na metalowe drzwi, trzymające go na dystans z ostatnimi szturmowcami. Nie pamiętał jak uruchomił miecz świetlny, skąd umiał go używać i jak samemu zdołał zabić tylu znajdujących się tam oficerów i szturmowców. Znależli go tak, gdy siedział na fotelu admirała, trzymając w rękach miecz świetlny i donieśli mu o tym, że Asha jest w stanie agonalnym i niedługo umrze.


Rozdział VII - ,,Ufaj tylko swym uczuciom"

Planeta Oridjar

Z bezkresnej pustki kosmosu gładko wyłoniła się flota republiki. Przewodziła im fregata Nebulon - B, której asystowały trzy CR-70 i krążownik typu Consular, w towarzystwie mnóstwa myśliwców. W tym samym momencie z planety wystartował Nova Courier, dowodzny przez znanego w całej galaktyce łowce nagród - Vestibora Rothala i w mig przeniósł się w nadprzestrzeń. Skanery rebeliantów nie zdołali nic wykryć, jednak gdy znależli się na powierzchni planety dostrzegli ogromne zmiany, nie lądowali tak jak za pierwszym razem na polanie, a na sporym lądowisku, stojącym w mieście. Setki metalowych domów wznosiło się w górę, na miejscu, stojących jeszcze przed kilkoma tygodniami drewnianymi chatami. Na powitanie rebeliantów nie wyszła też jak za pierwszym razemów, ubranych w skóry i kolcze zbroje, ale ekscentrycznie ubrani i umyci zielonoskórzy mieszkańcy planety ramie w ramie z mackowymi, fioletowymi stworzeniami. Jedno na planecie nie zdołało jednak się zmienić - gościnność, ucztowali kilka dni, a śpiewom, trunkom, jedzieniu i kobietom nie było końca. Zabrak zrobił wszystko dla tej planety, a nawet więcej - uczynił ją cywilizowaną, uczynił z niej centrum zainteresowania bojowników o wolność - i za to siebie nienawidził. Zjawił się w ostatni dzień przed odlotem, znała go cała planeta i wszyscy rebelianci.Od czasów bitwy ten separował się od wszystkich, stroniąc od cywilzacji, dlatego też jego przybycie wywołało większe poruszenie niż nawet rebelianci. Interesowała go jedna osoba, jedyna osoba, która była w stanie pomóc Ashy - Jaina Solo. I znalazł ją, a konkretniej ona jego, ich spotkaniu przyglądało się tysiące oczu, zabrak był dla planety niczym mesjasz, podobnie jak Jaina dla rebeliantów, obie strony poszły, by za swoim w ogień, nie miało to teraz jednak znaczenia, bowiem spotkali się w pozytywnej atmosferze. Jaina przedłużyła pozostanie na planecie jeszcze o kilka dni i wyruszyła za zabrakiem. Swe życie pędził w grocie, gdzie kiedyś Asha ocaliła mu życie.
- Dałem Ci wszystko: miejsce na schronienie tych twoich rebeliantów, niedostępne dla imperium, ludzi, surowce i najcenniejsze kruszce galaktyki. Chce w zamian tylko jednego. Ocal ją, błagam. - Kobieta spojrzała na leżącą w kącie kobiete, owiniętą starannie w koc. Podeszła do niej i wyciągnęła nad nią ręce po chwili beznamiętnym głosem skwitowała.
- Jest w głębokiej śpiączce, nie jestem w stanie nic zrobić.
Nie tego spodziewał się zabrak. Był pewien, że to musi mieć szczęśliwy koniec, że ją ocali, że będą wiedli szczęśliwe życie. Może nawet i to, że w galaktyce zajdą dobre zmiany. Wszystko pękło w jednym momencie, Vald nigdy nie czuł się tak bezradny, nigdy nie czuł w sobie takiej furii.
- A więc wynoś się stąd. - Wydusił przez zagryzione zęby Valad i nieświadomie zasinął ręke na rękojeści miecza świetlnego, który to teraz wystawał zza brązowego płaszcza, w który odziany był zabrak.
- Skąd go masz? - Nadal spokojnie mówiła Jaina.
- Nie twój interes, wynoś się.
- Nie jesteś jedi, nie masz prawa go nosić, a tym bardziej używać, oddaj mi go. - Odrzekła sucho jedi. Zabrak wyciągnął miecz i wyciągnął ręke do kobiety, nie pozwolił go jej jednak zabrać, odciągając go od wystawionej ręki kobiety i... odpalił ostrze.
- Dałem wam wszystko, poświęciłem te planete zgodnie z ostatnią wolą mojego przyjaciela, nie żądając nic w zamian, a ty... a ty jeszcze chcesz mi odebrać ostatnią pamiątke jaką mam po nim, twoje niedoczekanie.
- Nie chce tego robić, nie zmuszaj mnie do tego. - Zabrak początkowo myślał, że zechce mu odebrać miecz siłą, tak się jednak nie stało. Jedi powoli wyciągnęła swój miecz świetlny i skierowała go na leżącą na ziemi, kobiete. Całe legeny, jakie słyszał o jedi, o ich niewysłowionej dobroci, o ich miłosiedziu, poświęceniu dla idei w jednej chwili uleciały, liczyłą się tylko ta chwila. Nie wiedział, czy kobieta jest zdolna do tego, czy chce go tylko nastraszyć, nie miało to teraz znaczenia. Poczuł w żyłach krew, ciepłą, nie... gorącą, pulsującą, przez minisekundę poczuł okropny ból w obu sercach, który natychmiast ustąpił, jego niebieskie rogówki, zmieniły kolor i staly się ciemniejsze. Nie wiedział co się dzieje, czuł za to, co należy zrobić. Wyciągnął przed siebie ręce, a ogromna fala enerii wyrzuciła jedi wprost do wyjścia, upadek z taką szybkością musiał być bolesny, ale nie dało się tego dostrzec po Jainie, błyskawicznie znalazła się na dwóch nogach i przyciągnęła do siebie swój miecz i... zawisła w powietrzu, nie kontrolując swych kończyn. Jednak już po chwili odzyskała kontrolę nad ciałem, gdy z wielką mocą została wyrzucona prosto w dżungle.

Epilog - ,,Dla swoich zrobisz wszystko"

Nadprzestrzeń

Nie pamiętał co się działo w końcu ostatnich godzin, nie pamiętał morderczego biegu do naprawionego od dawna myśliwca, diabelnego pościgu X - Wingów. Siedział w swym myśliwcu lecąc z prędkością nadświetlną, będąc już niemal całkowicie spokojnym. Na kocu, na podłodze leżała Asha, jej klatka piersiowa powoli unosiła się i opadała, dopóki ten stan się utrzymywał, Valad wierzył, że tli się nadzieja, wiedział tez, że nie spocznie póki kobieta znowu nie będzie normalnie funkcjonować. Bowiem bez niej nie czuł się już sobą. Kierował się na Chandrille, do swego dawnego przyjaciela - Vestibora. Nie miał już skrupułów, zrobi wszystko, żeby tylko ją ocalić. Miał na to środki, cały statek wypełniały kryształy frasium, diaitum i besakru , a w ręce obracał kryształ stygium, wpratrując się w jego niezwykły kształt i zachwycajac się jego kolorem po za tym... miał też informacje. Zrobi to co będzie trzeba.

Nieraz zapomniana wyspa, jest w stanie ocalić przed sztormem.







Dziękuje za pomoc:
* Mojej mamie - za przeczytanie I działu i pomoc z tytułem
* BE3R - za fachowe rady
* Kittani - za chęć przeczytania całego tekstu
Awatar użytkownika
Vestibor Rothal
Gracz
 
Posty: 150
Rejestracja: 8 Lis 2015, o 00:22

Re: [NCZG] „Planeta zmienia galaktykę”

Postprzez Mistrz Ind'yk » 1 Wrz 2016, o 02:52

Bardzo podoba mi się wstęp, jest taki w stylu starej poezji. Wielki plus ;) . Ciekawym pomysłem jest przeniesienie Pocahontas/Avatar do świata GW, to temat idealny do tego świata, więc fajnie, że go wziąłeś na warsztat. Trochę z początku zastanawiałem się, czy wykorzystasz akcje z trylogii Zahna, w której także kontaktowali się z "zacofanym ludem", ale poszedłeś w inną stronę. Zaskakujące jest przedstawienie Jainy, bo wzbudza pewien sprzeciw, ale także pobudza do myślenia. Wyobrażam ją sobie wedle twojej wizji jako dość zagubioną poszukiwaczkę starej wiedzy i strażniczkę tradycji, która nie przystaje do końca do rzeczywistości - a to na pewno nowe spojrzenie na postać ;) . Wielki szacunek za epickość przygody, opowiadanie ma rozmach. Z drugiej strony bardzo kują w oczy błędy związane z szybkim pisaniem i brakiem sprawdzenia. Tu pomógłby nawet edytor przeglądarki internetowej, a jest tego dużo i niestety odbiera przyjemność. Prosta sprawa do poprawienia, a na pewno ulepszyłaby znacznie opowiadanie ;) . Nie jestem też fanem zostawania Jedi w sekundę, ale nowe GW też poszły w tym kierunku, więc masz usprawiedliwienie filmowe - to się zdarza :D .

Tyle ode mnie, nie oceniam bardziej szczegółowo i nie daję miejsca, bo sam biorę udział :) .
Awatar użytkownika
Mistrz Ind'yk
Gracz
 
Posty: 1735
Rejestracja: 21 Cze 2011, o 12:42

Re: [NCZG] „Planeta zmienia galaktykę”

Postprzez Axis » 1 Wrz 2016, o 11:11

Podobnie jak w przypadku Indyka, bardzo mi przeszkadzały błędy ortograficzne i literówki. Czytało się dość dobrze, choć nieco wymiękłam przy opisie przyrody. O ile jestem w stanie zrozumieć powód pojawienia się tego fragmentu, to musiałam się przez niego przebijać. Pod sam koniec, w moim odczuciu, zrobiło się nieco chaotycznie i zgubiłam się w tekście. Musiałam wracać, żeby zrozumieć co się stało. Niemniej tekst jest solidnym kawałkiem literatury i stanowi mocną konkurencję.
Image
GG: 8232072
Awatar użytkownika
Axis
Gracz
 
Posty: 209
Rejestracja: 2 Gru 2011, o 11:33

Re: [NCZG] „Planeta zmienia galaktykę”

Postprzez BE3R » 2 Wrz 2016, o 20:23

Początek świetny, styl mocno rpgowy ale znośny, niestety im dalej tym gorzej. Opowiadanie powinno zakończyć się w momencie zdobycia Raidera. Instant jedi, rozpieprzenie w kilka tygodni cywilizacji i akcja z Jainą niestety psują obraz i moim zdaniem nie pasują do dobrze zapowiadającego się początku.

Oprócz nieco chaotycznego stylu pisania, nie zauważyłem zbyt wielu błędów, pewnie dlatego że sam je robię ;)
Awatar użytkownika
BE3R
Gracz
 
Posty: 1761
Rejestracja: 27 Paź 2011, o 21:47
Miejscowość: Chorzów

Re: [NCZG] „Planeta zmienia galaktykę”

Postprzez Kelan Navarr » 8 Wrz 2016, o 14:13

Gdybym miał podsumować to opowiadanie jednym słowem, byłoby to "nierówność". W jednej chwili czytam kawałek naprawdę rewelacyjnego tekstu (i nie przesadzam tym stwierdzeniem), by po chwili napatoczyć się na jakiś dziwny twór, którego nijak nie jestem w stanie zrozumieć
"Z wręcz matczyną czułością wsmarowała jakieś oleje, sporządzone z różnych ziół w złamaną nogę i wstawiła nogę." o_O
Do tego często dochodzą problemy z jasnym określeniem o kim akurat mowa, przez co np w opisie walki, jedynie kontekstowo można się domyślać co, kto akurat robi oraz błędy ortograficzne, które kilkukrotnie aż prawie fizycznie trafiły mnie między oczy (wstanęła!) .

Podsumowując - fajny pomysł, fajna historia, której zabrakło finalnych szlifów i spokojnego sprawdzenia. Gdybyś wziął teraz ten tekst na tapetę, prawdopodobnie sam poprawiłbyś multum rzeczy. Rewelacyjne fragmenty opowiadania pokazują po prostu, że sufit masz zawieszony o wiele wyżej, niż sugerować mogłyby te liczne buble.
Image
Awatar użytkownika
Kelan Navarr
Gracz
 
Posty: 2329
Rejestracja: 28 Gru 2008, o 00:13


Wróć do Mgławicowe Lato

cron