Martwy Nurt będzie przygodą kręcącą się wokół grupy imperialnych żołnierzy i ich zadania. Czy zostanie ono wykonane, czy ktoś z drużyny przeżyje? Zobaczymy, ale nie ma co liczyć na pobłażliwość MG. Postaci tworzone są jedynie na rzecz tej przygody, więc nie muszę przymykać oka na nagłe nieobecności itp. Postać opóźniająca zabawę innym, będzie przejmowana, bądź przenoszona do lepszego świata.
Co zrobić, by dołączyć do gry? Wysłać do mnie, za pośrednictwem Prywatnej Wiadomości KP swojej postaci. Wymagania są naturalnie o wiele niższe, niż w przypadku standardowych postaci. Konieczne rzeczy to imię i nazwisko postaci, data urodzenia (postaci muszą być młode – to tylko szeregowcy), usposobienie, wygląd, umiejętności i historia. W każdym punktów wystarczy kilka linijek najbardziej podstawowych informacji, także całość da się napisać w ciągu kilkunastu minut. Historia danej postaci może dodać rozgrywce smaczków, lecz nie zmieni znacząco jej kształtu. Jak wspomniałem wcześniej, każda z postaci jest imperialnym szeregowcem w bazie w jednej z dwóch stolic Rodii – Iskaayumie. Jako, że mówimy i imperium, z dużym prawdopodobieństwem będzie to człowiek. Do Was należy zarysowanie ich charakterów, nadanie umiejętności i wyglądu.
Zgłoszenia nadsyłać można do końca 28.XII. Listy uczestników i wiadomości ode mnie można spodziewać się dnia następnego. Zapraszam do wspólnej zabawy.

Vikoob Chekkoo delikatnie skorygował kurs łodzi, utrzymując ją w głównym nurcie rzeki. Był dość typowym przedstawicielem swego gatunku, choć szczupłe, zielonoskóre ciało, dalekie było od młodzieńczego wigoru. Skóra na twarzy stała się pod wpływem lat i pracy nieco obwisła, a ogromne, czarne oczy, nie świeciły tym samym blaskiem, co czterdzieści lat temu. Mimo wszystko wielu z pobratymców mogło pozazdrościć Vikoobowi formy. Rodianin od dziesięcioleci zajmował się przewozem osób i towarów w górę i w dół Baddiny, będącej jedną z rzek kontynentu Encheeko. Zawód zdawałoby się dość nietypowy w galaktyce zdominowanej przez statki skaczące między planeta z nadświetlną prędkością. Na Rodii problemem była jednak porastająca sporą część planety dżungla i niezliczone bagna, które uniemożliwiały bezpieczne lądowanie, czy swobodne poruszanie się pojazdów z silnikami repulsorowymi. Ponadto transport rzeczno – lądowy, pozwalał na zachowanie dużej dozy anonimowości, co dla wielu klientów było czynnikiem zachęcającym.
Łódź nie byłą wielka. W innym przypadku nie byłaby w stanie pokonać wielu płycizn, jakimi usiana była Baddina. Pod pokładem znajdowały się dwie kajuty, jak dumnie nazywał pomieszczenia Vikoob. Przeważnie używane do transportu wszelkiego rodzaju dóbr, obecnie zajmowane były przez dwójkę Rodian, zajmujących się obserwacją lokalnych stworzeń latających. Tak przynajmniej twierdzili wynajmując Chekkoo wraz z łodzią. Vikoob ani razu nie widział ich podejmujących jakiekolwiek działania na tym polu. Mężczyźni stłoczyli się w jednym pomieszczeniu, drugie zapewniając dziwną aparaturą. Spędzali pod pokładem większość czasu, opuszczając kajuty jedynie kilka razy dziennie, by zamoczyć w rzece obiekt nieznajomego przeznaczenia, który Vikoob w myślach określił po prostu mianem czytnika. Starzec nie zadawał pytań. Nauczyły go tego lata pracy.
Od czterech dni podążali w górę rzeki. Nieznośnie gorące, wilgotne powietrze bezustannie oblepiało ich ciała, wysysając resztki sił witalnych. Jedynie klimatyzowane pomieszczenia łodzi dawały chwilę wytchnienia od mokrego żaru. Bujna roślinność Rodii pochylała się nad wodą, dając pożądany cień, jednak równocześnie ograniczając cyrkulację powietrza.
Gigantyczna, płonąca czerwienią kula, chyliła się ku horyzontowi. Rzeka zdawała się zmieniać we wstęgę ognia, której tu i ówdzie walkę wydały długie cienie drzew i gałęzi. Na pokład wychynął jeden z pasażerów. Osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem, wiszącego tuż nad idealnym przedłużeniem dziobu łodzi gazowego giganta, zbliżył się do burty i zanurzył w wodzie czytnik. Sprawdził wyniki i wyraźnie pobudzony ponowił procedurę. Chwilę stał, wpatrując się w wyświetlacz, po czym biegiem rzucił się pod pokład. Chekkoo w milczeniu przyglądał się całej scenie zza steru. Zbliżali się do Egoopo – niewielkiej osady zamieszkanej przez rodowitych mieszkańców i wszystkich, pragnących odciąć się od całej galaktyki. Vikoob był tu tylko kilka razy w życiu, lecz doskonale zapamiętał rozciągnięte pomiędzy drzewami chaty, zawieszone nad powierzchnią wody. Dalej rozciągały się setki kilometrów zdradzieckich bagien, pełnych stworzeń czyhających na głupców, którzy ośmielili się tam zapuścić. Warunki życia, choć udogadniane zdobyczami technologicznymi, były mniej niż podstawowe. Dość powiedzieć, że osady nie otaczała zwyczajowa dla Rodii kopuła łagodząca mordercze temperatury, a dostać się do niej można było jedynie łodzią, bądź pieszo. Wioska nigdy nie doczekała się lądowiska. Budowa na bagiennym terenie, na potrzeby tak marginalnej liczbowo populacji, była dla rządu po prostu nieopłacalna.
Pierwsze domostwa wyłoniły się zza ściany dżungli. Nareszcie – pomyślał Vikoob. Po trzech dobach na wodzie, perspektywa postawienia stopu na stabilnym podłożu, była co najmniej kusząca.
Stary Rodianin raczej podświadomie wyczuł, że coś jest nie tak. Wychylił głowę z klimatyzowanego pomieszczenia, nasłuchując uważnie. Do jego uszu dotarł jedynie nieustanny pomruk silników łodzi. Egoopo wydawało się wymarłe. Na brzegu nie dało się dostrzec żadnego ruchu, a w żadnym z domów nie paliło się światło. Vikoob wyłączył silniki i momentalnie jedynym odgłosem stał się szum wody rozcinanej przez dziób jednostki. Na pokładzie pojawiła się dwójka pasażerów.
- Co się dzieje? – krzyknął niższy, o fioletowym zabarwieniu skóry.
Kapitan nie odpowiedział. Wpatrując się w jakiś punkt na brzegu, wskazał nań palcem. Mężczyźni podążyli za jego wzrokiem i zamarli w bezruchu. Przez chwilę nie dopuszczali do siebie tego, co widzą, aż w końcu podmuch od brzegu rozwiał ich wątpliwości. Pierwsze ciała leżały na granicy wody. Były to trzy Rodianki, choć stan ich ciał sprawiał, że niemożliwe było orzeczenie tego faktu z całą stanowczością. Na płeć wskazywały raczej fragmenty strojów. Przytłaczający zapach gnijącego mięsa był dowodem, że trupów jest w okolicy o wiele więcej. W wodzie Vikoob dostrzegł też grzbiety kilku martwych Sraperów. Nie było słychać charakterystycznych dla dżungli odgłosów zwierząt, czy nawet śpiewu ptaków. Okolica pogrążona była w upiornej ciszy. Dwaj mężczyźni na pokładzie zaczęli wymieniać uwagi, gorączkowo gestykulując i wskazując na wyświetlacz tajemniczego urządzenia.
Stary Rodianin nie zdążył wysłuchać całej rozmowy, gdyż ciszę zmącił hałas. Początkowo cichy, ledwo słyszalny, narastał z każdym ułamkiem sekundy. Wszyscy zwrócili głowy w kierunku jego źródła i zginęli z oczami pełnymi niedowierzania.
Imperialna placówka w Iskaayumie od zawsze traktowana była po macoszemu. Większą uwagę skupiano na drugiej ze stolic planety – Equator. Tam kierowano większe środki, nowocześniejszy sprzęt i lepiej wyszkolonych żołnierzy. Baza – jak dumnie nazywano stary, nieforemny niczym kucający kamienny olbrzym budynek, przekształcony w militarną placówkę – była dla rady wojskowej na Bastionie swego rodzaju przykrym obowiązkiem. Wśród żołnierzy również nie cieszyła się przesadną sympatią. Służba w Iskaayumie określana była często jako zesłanie i wymieniana jednym tchem obok takich miejsc jak Tatooine, czy Alzoc III. Faktycznie każde z tych miejsc, mimo sporych różnic klimatycznych, miało sporo cech wspólnych. Warunki były spartańskie, jedzenie niesmaczne, a każdy przydział na patrol poza obszar miasta, kwitowany był ciężkimi westchnieniami.
Porucznik Edro Iigan skinął na powitanie młodej Rodiance, pełniącej funkcję sekretarki.
- Gubernator już na pana czeka – zaszczebiotała swym piskliwym głosem.
Czemu ona musi tak głośno gadać z samego rana – pomyślał, próbując otrząsnąć się, z wciąż uparcie atakującej senności. Że też coś musiało się dziać właśnie wtedy, gdy raz na rok otwierał butelkę koreliańskiej. Uśmiechnął się słabo do kobiety i mijając ją rzucił krótkie:
- Dziękuję Zzui.
Iigan, przez podkomendnych pieszczotliwie nazywany Edi, był postawnym mężczyzną po czterdziestce. Trudno było brać go, jako przykład wyjątkowo przystojnego mężczyzny, lecz z całej jego osoby emanowały zdecydowanie i pewność siebie. Nawet, gdy był na kacu. Bardziej odruchowo, niż z prawdziwej chęci i potrzeby poprawił będące w wiecznym nieładzie jasne włosy i wszedł do gabinetu. Z fotela naprzeciw jego biurka podniósł się starszy Rodianin.
- Gubernatorze Kilnaa, czemu zawdzięczam tę przyjemność?
- Poruczniku – mężczyzna skinął głową na powitanie. – Proszę wybaczyć tak niespodziewane najście, o tak wczesnej porze, ale sprawa jest dość pilna.
- Zmieniam się w słuch.
IIgan najchętniej zmieniłby się w cokolwiek leżącego na łóżku, lecz starał się zachować fason. Użył całej swej siły woli, by opanować ziewnięcie, uparcie próbujące rozewrzeć mu usta. Rodianin położył na biurku przenośny projektor holograficzny i nad dyskiem zmaterializowała się mapa kontynentu Encheeko. Po chwili karmazynowo zapaliła się na nim wijąca aż do gór na zachodzie wstęga. Gubernator zaczął mówić, a Iigana opuściła senność.