Spotkanie radyJon w statycznym milczeniu odczekał, aż zostaną z Jainą sami. Wrósł w podłogę niczym antyczny Neti zapuszczający korzenie na lesistym świecie, splótł dłonie na przedramionach i mimo ciepła panującego na pokładzie okrętu otulił się szczelnie płaszczem jak całunem z liści. Oblizał wargi i wyrecytował z cicha starą pieśń.
Ze światem, który w ciemność już zachodzi
Wraz z całą tęczą idealnych snów,
Prawdziwa mądrość niechaj was pogodzi -
I wasze gwiazdy, o zdobywcy młodzi,
W ciemnościach pogasną znów!
- Boję się, Lady Solo - wychrypiał w końcu głosem tak suchym, jak gdyby odmawiał sobie spożycia wody od wielu dni. - Nie tego małego, żałosnego stworzenia, w którym widzicie straszną bestię. Dziewczę bez wyboru i bez pojęcia. Nie Imperium, które wszak ma swój cel, okrutny - tak, to prawda - ale klarowny i daleki. Wielki. Być może większy od naszego. Boję się nas.
Jon drgnął pod płaszczem, a ten zafalował od ramion do kolan niby korona na wietrze.
- Może i trzeba ją zabić. Może i nie mamy wyboru. Może w ten sposób faktycznie wypełnimy obowiązek Jedi. A może popełnimy jedynie ten sam błąd, który towarzyszy nam od pokoleń.
Jon Antilles odżył, niezgrabnie ruszył ku mistrzyni Jedi, spojrzał jej w oczy z żalem, a źrenice mu drżały.
- Bo sama przyznaj... ostatnim razem się to nie udało. Wspaniałe morderstwo w imię całej galaktyki. Gdy spojrzysz jutro w lustro, Jaino - Antilles zatrzymał się jeszcze przed wyjściem. - Gdy ujrzysz swą twarz na płaskiej tafli, stwierdzisz, że tak naprawdę widzisz twarz Mary Jade.
MesaA więc wysłano rzeźnika, by wymierzył sąd. Jedynym, co mógł zrobić, to ruszyć za nim.
Aż do samego końca... A dalej? Nie ma dalej.
***
Rebelianci. Jon tak naprawdę nie miał okazji poznać, kim są. Jacy są. W kolorowym otoczeniu czuł się niczym w portowych kantynach, zbiorowiskach występku, do których to tak chętnie ciągnęły szumowiny na Nar Shaddaa, Tatooine, Ryloth czy Cyrkonie.
Było w nich coś swojskiego, może nawet bezpiecznego. Ta różnorodność, zapachy, ubrania, ten cały bezład i lekkoduszność. Kosmiczny cyrk, dżentelistoty niemające prawa się poznać, wyrwane z własnych światów, próbujące razem zbudować coś, co nie ma szans, aby przetrwać. A mimo tego czuli względem siebie coś, co przypominało więzy... rodziny?
Jon pozdrowił Nicciterę. Właśnie. Jeszcze jedna sprawa, którą nie wiedział, jak rozwiązać.
Bez słowa i bez przywitania zajął miejsce przy stoliku Caleba. Nie dlatego, że szukał konfliktu. Wręcz przeciwnie. na dobrą sprawę, nie miał jeszcze ani razu możliwości, by porozmawiać z nim mniej oficjalnie, w sprawach innych, niż ratowanie galaktyki albo aroganckie decydowanie o tym, jak poukładać wszechświat.
Poza tym Jedi, jak nieszczęścia, chodzą parami.