Piękno wyrażać się może pod wieloma postaciami. Dla jednych zwykły, pospolity widok jest tylko tłem, a dla niektórych może być czymś zapierającym dech w piersiach. Po raz kolejny dla Gweeka czymś niepojętym było to, że tak łatwo inni przechodzą obojętnie, mając takie widoki, gdzie tylko nie spojrzeć. Większe pagórki, wąwozy i resztki skał Tatooine nazywane na wyrost "górskimi szczytami" były niczym cycki płaskiej jak deska kobiety. Niezauważalne dla znacznej większości populacji mężczyzn.
Do kolekcji znanych mórz jednooki musiał dodać kolejną pozycję. Znał morza wydm, skruszonych skał, olbrzymiego, niebieskiego jeziora, a teraz dochodził ocean zieleni widziany z góry, skąpany w promieniach słońca Opoku, w innym miejscu szczyty potężnych drzew przysłanianw były tworzącymi się chmurami. Kolejne wsniesienia zwiększyły zasięg wzroku o kolejne odcienie ciemnozielonej barwy. Takiej samej jak kolor pokrywający jego skórę. Był niemal pewny, że to właśnie stąd wywodzi się jego rasa. Protoplaści wielu klanów rozpierzchli się po galaktyce w poszukiwaniu... No właśnie czego? Nie potrafił zrozumieć jak można zostawić za sobą takie bogactwo, ojczyznę, dziedzictwo przodków. Przecież wszystko tu jest. Jedzenia i wody było i będzie pod dostatkiem. Należy też niezwłocznie wspominać o wielokrotnie większej ilości kobiet przypadających na jednego samca.
Błękity, zielenie, brązy i ich najróżniejsze połączenia, mnogość wariantów barw, niezliczone formy życia i roślin. Czego chcieć więcej? - i tym właśnie pytaniem odkrył, co było prawdziwym powodem pobytu i życia rodziny Pitoogga na pustynnej skorupie. Z dala od możliwości, jakie mógłby mieć, rodząc się tutaj. Nie było to wygnanie, oj nie. Ktoś za tym stał i stoi nadal, dopóki ktoś, czegoś z tym nie zrobi.
Wódz na własne oczy ujrzał, jak jego rodacy radzą sobie z bezmyślnymi stworami, atakującymi najczęściej w nocy. Różnie je nazywano: od pokrak, wynaturzeń, potworów, bestii aż po twory magii, czarów lub ciał opętanych przez złe duchy. Prawdziwa ich nazwa miała zostać tajemnicą jeszcze przez jakiś czas.
Gweek nie mógł uwierzyć, że metoda walki z nimi była tak prosta i banalna. Trzymać się w grupie i na dystans o ile to możliwe, po czym nabić na włócznię, a najlepiej kilka i dobić od boku częściowo unieruchomione monstrum. Tu akurat wersji było kilka - jak skutecznie zgładzić zranioną istotę. Kwestia była mocno sporna i do przebadania w najbliższym czasie. Czy do śmierci najszybciej dojdzie przez dekapitacje głowy, roztrzaskanie czaszki czy powalenie przez odcięcie nóg, wywrotka na plecy lub bok, czy może przez zwykłe zatłuczenie na śmierć ofiary. Metody walki z
zaowocowały wygraną bez strat własnych. Później już był tylko spokój.
Trafić do Zakopanych Zadów było prosto, o ile się wiedziało gdzie jest i dokąd iść. Z tym pierwszym poszło w miarę łatwo. Wystarczyło namierzyć charakterystyczne dla miejscowych trzy szczyty i kierować się w ich stronę, za to droga do nich była czasami kręta i wyboista po zboczach wzniesień na swój sposób oczywiście. Zbliżający się zmrok przyspieszył pochód, łącząc dwie główne grupy ponownie w całość. Odpalone kilka ppochodni oświetlało drogę. Nie zamierzali się ukrywać i jak złodzieje wejść nocą do domu śpiących gospodarzy.
Nazwa osady czy raczej dawnego miasta miała swoje podstawy. "Pierdzące błota" cały czas dawały o sobie znać. Tak jakby rzeczywiście ktoś zakopał setki czy nawet tysiące dupsk pod ziemią.
Mimo, że zmysł smaku i węchu "chudziak" miał osłabiony przez długotrwałe nadużywanie płynów wysoko stężonych, na niewiele się zdało. Ryj skwaszony odorem zjotczałych jaj i siarki często był wykręcany na różne strony. Powiewy wiatru nie były w stanie rozproszyć zalegającego smrodu, a widok jaki się przed nimi pojawiał - nie napawał optymizmem.
Skalna brama nie musiała być wcale strzeżona z uwagi na sam fakt sprytnego jej ukrycia w dolinie. Niepewność rosła z każdym krokiem. Złowroga cisza niosła odgłosy kroków kilku dziesiątek istot. Dawno wydeptane ścieżki od domów do głównej drogi coraz mocniej zarastały, po małych ogródkach warzywnych nie było śladu. Drewniane płoty rozpadły się ze starości, izby z zawalonymi dachami były tu normą. Pnącza porastające ściany wiły się swobodnie w górę. Wiatr od czasu do czaru poruszał skrzypiącymi ze starości skrzydłami okien. Mijali wymarłą Osadę Mniejszą.
- Coś musiało się tutaj wydarzyć. Zady się zapuściły trochę. - Mruknął Guttor gdy przechodzili przez Mniejszą Osadę.
- Główna Osada na pewno wygląda lepiej - Odpowiedziała Nurra.
Kamieniem wybrukowany, choć wąski trakt prowadził w głąb ukrytej między wzgórzami doliny. Wiele wysiłku włożono w utwardzenie podłoża, choć teraz brakowało miejscami sporej części budulca. Imponujące było to, w jaki sposób przemyślano i zaadoptowano do użytku wlasnego występujący ciek wodny. Idąc wzdłuż wartko płynącego strumienia, który rozmiękczał i nawadniał jeziorko nieustannie bulgoczącego błota, klan doszedł do Skalnego Miasta. Nie tak wyobrażał sobie Główną Osadę. Domostwa wrastały w litą skałę obwieszone drewnianymi konstrukcjami. Jakby jedna na drugiej prosto ze skały wyrosła - podobnie do roślin - tworząc kolejne piętra zabudowań. Wydrążone tunele pewnie sięgały głęboko do wnętrza masywu. Oba boki i zagłębienie pionowego zbocza niemal całe były zabudowane. Dostać się tam, do Osady można było poprzez wciągnięcie do góry w dużym, drewnianym koszu. Sieć połączeń między domostwami świadczyła o zastosowaniu zaawansowanej technologii i połączenia banalnej prostoty dla nie znającego się na budowlance Gweeka. Konstruktorzy i budowniczy mieli fach w ręku.
Przemarsz dość licznej grupy nie pozostał obojętny dla mieszkańców Skalnego Miasta. Jak to zwykle bywa przy tego typu zdarzeniach- zbiegł się tłum gapiów przylepionych do okien czy wystających połową ciała poza obrys pomostów czy lin służących jako barierki. "Firanki szeleszczą", a dźwięk cichych chrumknięć zlewał się z szumem spadającej wody.
Wysłano naprzeciw przybyłym jednoosobowy komitet powitalny. Osobnik sstąpał ciężko i ciężko było odkryć powód tego chodu. Wiek czy ciężar- oto jest pytanie.
Klanowe barwy przeciwnika biły po oczach jak jasne światło reflektorów. Miesjce to budziło wielkie nadzieje choć prysły one jak rozbita tafla szkła. Nie tego się spodziewali i nie to chcieli od Zakopanych Zadów. Dojrzeć można było cel ciężkiej przeprawy przez moczary i bagna. Sędziwe matrony spoglądały beznamiętnie na scenę rozwijającą się poniżej nich. Ofiara kilku bezimiennych ofiar nie poszła całkiem na marne.
Wywołany do wystąpienia przed szereg Gweek nie dał na siebie długo czekać. Napięcie rosło, choć żadna ze stron wrogich zamiarów póki co nie żywiła. Broń pozostawała w pogotowiu, czekając na rozwój wydarzeń.
Odezwał się Gweek tak, aby go dobrze usłyszano.
- Przybyłem po radę. - Nie musiał specjalnie podnosić głosu, bo wszyscy czekali.
- I pomoc. - to już dodał ciszej.