przez Gweek » 19 Wrz 2017, o 10:39
Powoli zmieniające się otoczenie oznaczało oddalenie się od Nielegalnego Miasta na odległość mierzoną w dniach drogi, idąc pieszo. Nierówność terenu mogła oznaczać zboczenie z drogi do wulkanu. Pod górę? Czy w dół zbocza? - oto jest pytanie. Piechurzy dobrze wiedzieli jak wielkie było wzgórze i długa droga doń prowadząca. Logika mówiła, że Jezioro znajdzie się gdzieś u podnóży góry.
Zbliżał się wieczór, końca drogi widać nie było. Ostrożne szacunki mówiły, że przebyli znaczną większość drogi wraz z dotarciem do bystrej "zecki". Idąc wzdłuż jej brzegu doszli do niewielkiej doliny. Najlepsze miejsce do rozbicia obozowiska i regeneracji nadwątlonych sił. Schowani przed oczami niepożądanych gości, mogli się zatrzymać bez obawy o własne życie. Rozpalenie ognia było pierwszą z ważniejszych rzeczy, które należało wykonać. Ogień powoli przeskakiwał z trzaskiem po drwach, dorzucanych systematycznie do paleniska. Czerwone węgielki łapczywie pożerały co mniejsze pniaki i gałęzie - tak jak gamorreanie - resztki pożywienia. Znużeni drogą podróżnicy wreszcie mogli odsapnąć.
Miejsce do odpoczynku oraz noclegu wręcz wydawało się idealne. Siły wrócą, ale dopiero wtedy, gdy przepastne trzewia zostaną napełnione co najmniej do pełna. Suchy prowiant, żelazne racje czy puszki konserw były niczym dla tak potężnych ciał. Mówią, że apetyt rośnie w miarę jedzenia... A gówno prawda! Nawet głodny knur powie, że przy burczącym brzuchu nawet najgorsza breja będzie majstersztykiem kulinarnej sztuki. Nie raz Gweek przymierał głodem. Kęs nawet czerstwego chleba przy skręconych kiszkach był jak najdelikatniejszy, nerfowy stek.... suchar zamieniał się w ciepłą pajdę mącznego chleba, wyjętego prosto z pieca. Tak rozmyślając, wpatrzony w puste opakowanie po konserwie usłyszał głos jednego z kompanów.
- Szefie to, wodzu tamto, szefie i szefie. - tak tylko wołali. Jakby to mało miał na głowie. Dawali mu rady, podsuwali rozwiązania, a on miał wybierać. Od jego decyzji zależały losy ich wszystkich tak, jakby był początkiem i końcem tej śpiewki o szefie. Nie zawsze wiedział co ma odpowiedzieć lub jakie będą implikacje podejmowanych wyborów. Nie oceniali, nie brali pod dyskusję obranej ścieżki, godząc się na przeznaczenie jakie im zgotuje, tylko szli za swoim światełkiem w tunelu, ślepo zapatrzeni w jasność końca drogi. Tylko ilu z nas dożyje do jej końca? Nikt? Wszyscy? - raczej nie... Życie zawsze ma swój początek i koniec. Każdy odwleka go tak długo jak potrafi, choć nie zawsze ma na to bezpośredni wpływ. Grupa, która wyruszyła z tej planety-domu wróciła nieznacznie uszczuplona. Czas odciska swe piętno na każdej cząsteczce materii we wszechświecie. Nic nie jest wieczne, niezniszczalne. Kwestia upływającego czasu.
Nie mógł otwarcie okazać wahania czy braku pomysłu na dalsze poszukiwania. Nie zawsze miał dobrą radę na złe czasy. Mówili, że długo myślał. Bo myślał, myślał i nie wymyślił nic twórczego.
- Hmm. Powinniśmy odpocząć. Jest gdzie, mamy wodę i puste brzuchy... Szczerze to brak mi sił na dalszą wędrówkę. Wam też dżungla dała mocno w kość, więc odpoczniemy. - pierwszą decyzję już podjął. Po namyśle stwierdził, że pora na następne.
- Zarządźcie polowanie. Głodni jesteśmy i nawet idąc nocą, po dotarciu do Grzybiego Jeziora głodni będziemy. Nawet jeszcze bardziej. - podkreślił ostatnie zdanie z powagą. Nie zamierzał podróżować nocą w totalnej gęstwinie, prawie po ciemku. Mrok rozświetlony ogniem pochodni na niewiele się zda. Mogą coś przeoczyć, jakiś szczegół, pierdółkę, która może zaważyć na sukcesie bądź porażce całej ekspedycji. Gweek nie wiedział co czyha nocą, nawet nie zdawał sobie sprawy z zagrożeń i drapieżników polujących nocą w zaroślach tej pięknej planety. Aż taki głupi nie był, żeby nocą szlajać się po okolicy.
- I jeśli nie zastaniemy tam nic? Co wtedy? - dał chwilę by słowa znalazły swój wydźwięk.
- Znów zapolujemy i ruszymy pod wulkan. Innej drogi nie widzę, bo jestem ślepy. Na jedno oko. - pobratymcy parsknęli śmiechem, usłyszawszy drobny żart pasujący idealnie do opowiedzianej sytuacji.
- A jakie jest wasze zdanie? Dobrze czynimy? - dwa ostatnie pytania w uszach kompanii mogły się okazać przejawem słabości bądź niepewności. Cel ich zadania był zgoła inny. Chciał znać zdanie społeczności, która została na niego skazana , czy on skazany na nią. Stanowili zwartą grupę, każde ogniwo łączyło się z kolejnym. Słabe i mocne strony można przekuć w spajającą się całość nie do ruszenia.
Jak się przekonał - dowodzenie nie polegało wyłącznie na budzeniu strachu, podziwianiu osoby wodza czy zaoferowanych kredytach. Grupę najskuteczniej wiązała wspólna wizja, jeden cel. Przekonanie o tożsamych wartościach, ideach. Tradycja, obyczaje czy wspólne zainteresowania mogły skutecznie wtopić go w otaczające społeczeństwo. Będzie dalej obcym, nie stąd, nie tutejszym i nie nawykłym, choć mentalnie ciut zbliży się do klanowych wojowników w rozumowaniu czy postrzeganiu rzeczywistości.
gg 5214304