Podczas skoku w nadprzestrzeni, jego statek dosięgła dziwna anomalia kosmiczna. Generatory padły natychmiastowo bez żadnego uprzedzenia, a jego statek został wciągnięty w jakieś siły, które rzuciły okręt w nieważki ruch w jakimś kierunku. Rothescul korzystając z medytacji, starał się przetrwać warunki na statku gdzie elektryka zupełnie padła. Statek powoli wytracał ciepło, a wentylacja nie filtrowała powietrza, kiedy to zabrak poczuł, że statek przyśpiesza. Zaczęła go ściągać grawitacja i tak oto w ten sposób rozbił się o powierzchnię planety-dżungli.
Statek rozsypał się na strzępy, a on cudem przeżył. O tyle miał szczęście, że przeżył upadek, o tyle miał więcej szczęścia, że to była planeta z atmosferą zdatną do oddychania, o tyle miał jeszcze więcej szczęścia, że odnaleźli go przyjaźnie nastawieni tubylcy. To z pewnością był zew mocy. Dotyk przeznaczenia. Co ciekawsze, ten teoretycznie prymitywny lud uznał go za boga.
Teoretycznie prymitywni mieszkańcy, ponieważ o dziwo, nie były to jakieś dzikusy z kijami, biegającymi na golasa. Lud ten był bardzo zagadkowy i w dziwny sposób rozwinięty. Rozwinięty, ale w ograniczony sposób. Mieli opanowane kuśnierstwo, czy tkactwo na niesamowitym poziomie, wykraczającym poza zrozumienie Rothescula. W życiu czegoś takiego nie widział, ani dotykał. Ich stroje i wygląd był urzekający, kunsztowny, piękny, stylowy, estetyczny. Docierał, choć mędrzec zdołał już odsunąć tego typu materialne wartości. Cywilizacja ta z nieznanego zabrakowi powodu potrafiła czynić takie cuda. Materiał ich ubrań był bardzo wytrzymały. Nie dało się go rozedrzeć gołymi rękoma, ani przeciąć ostrym narzędziem. Potrafili też świetnie gotować i otaczali się wszędzie perfumami olejków eterycznych, zapachy wprowadzały harmonię i nastrój.
Gorzej było jednak z całą resztą. Nie znali żadnych stopów metali. Ich bronią były proce, kamienne włócznie, baty, liny i sieci. Te trzy ostatnie wykonane z tego bardzo wytrzymałego materiału. Mieszkali zaś żyli w wielkich piramidach w mieście z kamienia, gdzie budowle z pewnością były stworzone dawno temu i na pewno nie przez te pokolenie obcych. Wszędzie było widać ślady istnienia jakiejś zaawansowanej technologi, choćby w budownictwie. Równe do złudzenia krawędzie budowli i gładka przyjemna w dotyku tekstura, miała na sobie mnóstwo napisów oraz elementów... chyba elektronicznych, jakkolwiek niefunkcjonujących. Miasto było obwarowane pokaźnym wysokim murem. I choć mieszkańcy gotowali na zewnątrz w ogniskach i wyruszali na polowania zwierzyny by coś zjeść za mur, na tyle kończyła się ich prymitywność. Mieli w sobie wiele gracji i szacunku. Wyuczonego, zaszytego dogłębnie w duszę każdego osobnika. Byli niezwykle religijni, a przybysza z kosmosu w jego osobie uznali za boga.
Rothescul jednak jeszcze nie wiedział co to znaczy być dla tego ludu Bogiem, no i też w ogóle jeszcze w taką rolę się nie wczuwał. Póki co z grubsza poznał i zauważył większość mieszkańców Kamiennego Miasta. Kolejna rzecz, która była niezwykła, to fakt, że wszyscy mieszkańcy byli wrażliwi na moc i potrafili z niej korzystać. Pytanie na jakim poziomie. Nie było najmniejszych szans, by zabrak zdołał się z nimi skomunikować za pomocą mowy, czy choćby ogólnie znanych symboli w galaktyce. Tutaj wszystko było kompletnie inne. Na szczęście jego intencje mogły być jasno odebrane przez mieszkańców, a on również mógł dostrzec co oni czuli wobec niego, dzięki Mocy. A czuł głównie dwie rzeczy.
Strach i nadzieję.
Był to właśnie początek drugiego dnia, po tym jak odzyskał przytomność po rozbiciu się statkiem. Umieścili go w komnacie w największej z piramid, po tym jak go opatrzyli po katastrofie statku. Nie było tam żadnych przedmiotów. Kamienna posadzka z wygrawerowanymi symbolami i kilka pochodni na drewnianych stojakach. Korytarze do nieznanych pomieszczeń i jeden bezpośrednio na zewnątrz na główny środkowy plac miasta.
Pierwszego dnia, kiedy to odzyskiwał siły, przyszła do niego dwunastoosobowa grupa tych istot. Niżsi od przeciętnego człowieka, drobniejsi, o szarej gładkiej skórze i o zawsze zamkniętych oczach. Nie widział, by jeszcze podnosili swoje powieki, by na niego spojrzeć, ale z pewnością tak były skonstruowane ich oczy. Posiadali również rozdwojone szpiczaste uszy. Ich równo wyszyte białe szaty, spinały złotego koloru skórzane klamry na srebrne wstążki. Chodzili boso i przynieśli mu kosze z owocami i mięsem oraz misę z krwią. Krew, aż kipiała midichlorianami. Do tego otrzymał zapakowaną w czerwony jedwabny materiał złotą wysadzaną klejnotami tiarę. Z prawdziwego złota rubinów i diamentów. Z przedmiotu biła Moc, z pewnością był to artefakt. Nie wiedział jeszcze jak miało to działać i na co wpływać. Czuł jednak od tego zakręconą niezrozumiałą moc. Do tego leżały tam szaty, widać stworzone by pasowały na niego. Białe z tymi samymi klamrami z tą różnicą, że na szacie był gdzieniegdzie wyszyty symbol. Jakiś zawijas przypominający symbol słońca.
Gdy już otrzymał równo położone przed nim podarunki. Grupa oddała mu hołd, korząc się przed nim i modląc do niego. Wnet odeszli i przyszła kolejna grupa. Też w białych szatach. Potem trzy grupy w czerwonych szatach i następnie niezliczone grupy w czarnych. Oddawanie mu hołdu zajęło cały dzień. Grupy różniły się od siebie. Biali wydawali się być spokojniejsi, czerwoni mieli w sobie mnóstwo agresji i czuć było od nich ciemną stronę, czarni zaś zwyczajnie się go bali, panicznie. Jak ledwie ruszył się by sięgnąć po owoc, kilku się przestraszyło i uciekło. Jak chciał coś powiedzieć, Ci jeszcze bardziej się korzyli, jakby chcieli tylko oddać mu niezbędną cześć i uciec z tego miejsca do domu. Nie chcąc ich za bardzo straszyć już na samym początku, pozwolił im czynić to co chcieli, czy też im kazano. Hołdy trwały tak, aż zaszło słońce. Lud wtedy dał już spokój swojemu Bogu. Rothescul, wtedy korzystając z chwili wyjrzał ze swojego sanktuarium na zewnątrz. Wtedy dostrzegł te ogromne miasto. Jego komnata była w górnej części piramidy, a schody prowadziły na dół ku ulicom. Wtedy z samej góry miał widok na to wszystko. Kamienna dżungla piramid, mury, a za nimi nieprzenikniona dżungla.
Obudził się ze snu. Miał dziwne przeczucie, że biali wkrótce znów go odwiedzą. Zdawali się być ważniejsi od reszty. Mógł na nich poczekać, miał mnóstwo jedzenia. Nawet gdy spał, czuł czyjąś obecność. Ktoś przyszedł zabrać resztki jedzenia, by przynieść więcej. Albo mógł zrobić coś innego, w końcu najwidoczniej uznali go za boga.