W pokoju nagle zapłonęło jaskrawe światło, rozległa się również cicha muzyka, bardzo delikatna i kojąca, a ledwie wyczuwalna woń róż doleciała do nosa Ryana. Tymczasem rudowłosa kobieta nadal przyglądała mu się w ciszy, nie odpowiadając na jego próby podjęcia rozmowy. Zanim Dexon zdążył mrugnąć ponowie, nieznajomej nie było już w pokoju. Zniknęła równie szybko i bezszelestnie, jak się pojawiła.
Tymczasem zapach w pomieszczeniu stał się nieznośny, kojarząc się teraz Ryanowi raczej ze zgnilizną, czy też innym fetorem padliny. Muzyka nabrała zaś głośności, jednoznacznie rezygnując z wszelkich prób zachowania rytmu i sensu. Ostatecznie zdegenerowała się do postaci nieregularnego pulsującego hałasu. Robiło się coraz ciemniej, a gdzieś zza zasłony mężczyźnie przyglądała się para czerwonych oczu, które zdawały się nie spuszczać z niego swego wzroku.
Kotara drgnęła i pojawiły się dwie niewyraźne kreatury, przemieszczające się nienaturalnym krokiem. W miarę jak wychodziły z cienia, światło przygasało, ale pozostało go dosyć, aby Ryan zdołał rozróżnić najpierw jakiegoś czworonoga wielkości małej świni, a potem dwunożnego stwora, pokrytego taką samą skórą, jak pierwszy. Miał w przybliżeniu ogólny kształt człowieka, ale nie był to ani człowiek, ani obcy żadnego rodzaju. Ciało ich obu było miękkie i luźne, co chwila zaczynało rozpadać się i jednocześnie formować na nowo. Kończyny, o ile zasługiwały one jeszcze na to miano, kurczyły się i znikały, a nowe wyrostki nabrzmiewały, wypryskiwały, skręcały się na obu tułowiach, które bez przerwy zmieniały kształt. W jednej chwili dwa ciała połączył napuchnięty sznur, zapewne żywej tkanki, a w następnej większe z nich zaczęło dzielić się wzdłuż dłuższej osi. W końcu przedziwna istota wyprostowała się i przybrała znajome Ryanowi kształty – stał przed nim kompletnie goły Tytus Lotar Polkay.
- Wiem, ile razy trzeba dźgnąć Wookieego żeby wyłożył nogi, ale ile strzałów przeżyje? Dlaczego mnie zostawiłeś, kolego? Dlaczego mi nie pomogłeś? Wpadłem kiedyś do szamba. Pararara la bamba. - jego głos brzmiał niczym sztucznie wytworzony i dźwięczał w nim dziwny akcent.
Nagle światło całkowicie zgasło, a Ryan postał zupełnie sam na środku sali, w ciemności rozproszonej jedynie wpadającym przez okna światłem księżyca.
- Shadu’jiwa nieźle cię wyuczyła, ale wciąż musisz się wiele nauczyć. Za bardzo ufasz swoim oczom. - pokraczna, przygarbiona postać zbliżała się w kierunku Dexona sztywnym i niezdarnym krokiem. W tym samym momencie ogarnął go jadowity odór trupiego rozkładu. W miarę jak odległość między nimi malała, można było dostrzec jej twarz, mimo iż półmrok jaki panował w pokoju łagodził zniekształcone rysy twarzy kobiety. Jej ogromne, rozszerzone źrenice miały błędne spojrzenie, zaś dwie głębokie blizny przecinały skroń, nos i policzek, powodując opadanie powieki.
- Zwą mnie Matką Sayormich. Wcześniej chciałeś rozmawiać o przyjemnych sprawach. Może będziesz czuł się bardziej komfortowo jeżeli powrócę do poprzedniej postaci? Wiem też, że masz wiele pytań. -
staruszka usiadła na fotelu, sięgając przy tym po jedną z niewielkich filiżanek, których wcześniej tam nie było. - Zastanawiasz się zapewne, skąd znam imię twojej nauczycielki. Musisz wiedzieć, iż właśnie rozmawiasz z jej nauczycielką.
- Pomimo tego, że czas w tym domu płynie inaczej, nie mamy go zbyt dużo. Twój przyjaciel Trokin widział przemierzających dżunglę żołnierzy, a zmierzają oni właśnie tutaj. Pragną zemsty za to, co wydarzyło się w ich leśnej placówce. Sayormi są zbyt słabi, by się bronić i zbyt zmęczeni by uciekać. Nasz lud zasługuje na to, co nastąpi za trzy godziny, jako że staliśmy się cieniami siebie z dawnych lat... Ty zaś pożądasz głowy Wookieego, ale tym nie musisz się już martwić. Gin'yu którego miałeś okazję poznać wcześniej, już się za to zabrał. Jednakże w zamian, będą miała do ciebie tylko jedną prośbę.