przez Caleb Quade » 5 Maj 2017, o 00:41
Klęczał na pokładzie stacji, ale był lata świetlne stąd. Daleko za granicami stoczni, pasa asteroid i systemu. Siedział w jaskini rozświetlonym słabym blaskiem polowej jarzeniówki. Naprzeciw niego siedziała Lisa. Poprawiała opatrunek na nodze, opara o ścianę, naprzeciw niego. Nie wiedział nawet jak nazywała się ta planeta. Walczyli przeciw Imperium podczas jednej z licznych kampanii tej wojny. Quade milczał. Leczył rany, których doznał podczas ucieczki. Szturmowcy ścigali ich godzinami i dopiero nie dawno udało im się zgubić pogoń. Zapewne nie na długo. Choć wyczerpany, obolały i poraniony był szczęśliwy. Był tu z Lisą i wiedział, że razem przetrwają wszystko. Jak dotąd nie było siły, która by ich pokonała. Kobieta podniosła głowę czując spojrzenie na sobie spojrzenie partnera. Odpowiedziała jednym z nielicznych uśmiechów, zarezerwowanych tylko dla niego. Wspomnienie rozmyło się i zniknęło. Zastąpiło je kolejne.
-Republika padła Quade. Tym razem może nam się nie udać - mruknęła Lisa tym razem bez cienia uśmiechu. Przegrali wojnę. Pętla zacieśniała się wokół nich coraz mocniej - Musimy się rozdzielić - dodała z naciskiem. Nie oponował. Wiedział, że ma rację. Spojrzał jej w oczy. Nie musiał mówić. Ona wiedziała.
-Też Cię kocham - powiedziała na odchodne by chwilę później pocałować go po raz ostatni. Nie długo potem dowiedział się o jej śmierci. I sam umarł po raz pierwszy.
Długie lata później odnalazł dziecko. Dziewczynkę. Była mikra i słaba, ale silna Mocą. Quade znał tę aurę. Poznał aurę Shiris Astaris w małej Lilith. Nie mógł porzucić jej córki. Więc zabrał ją ze sobą. Liczył, że zdoła uchować ją przed śmiercią. I tak było. Przez jakiś czas. Przywiązał się do dziewczynki, choć ze wszystkich sił starał się do tego nie dopuścić. Obserwował jak dorastała. Patrzył jak Moc rośnie w niej, rozwija się swoim torem, ale nie reagował. Wychowywał ją i uczył tego co mogło zwiększyć szanse na przeżycie. Jak bardzo się pomylił pomijając wiedzę, która mogła okazać się dla niej kluczowa. Mała Lil nie była świadoma potencjału, który w niej drzemał. A Caleb bał się go rozbudzić. Wciąż czekał na dogodny moment. Moment, który nigdy nie nadszedł. A teraz widział jej śmierć. I umarł po raz drugi. Kim się teraz stał?
Klęczał znów na pokładzie stacji. Przytłumione odgłosy blasterowych strzałów dochodziły jakby z oddali. Coraz miej go to wszystko obchodziło. Życie w nim umarło, więc po co trwał? Dlaczego nie mógł pozbyć się tego bólu? Dlaczego sam nie wydał jeszcze ostatniego tchnienia? Po co trwał, skoro zginęła ostatnia osoba, która coś dla niego znaczyła?
- Bo galaktyka jeszcze Cię potrzebuje Quade - usłyszał szept. Podniósł wzrok i znów ją ujrzał. Klęczała obok gładząc go po spoconej głowie. Kapelusz spadł gdzieś w ferworze walki. Nie przejmował się tym. Jak niczym innym z resztą. Może poza tym, że Lisa znów była przy nim. Taka jak ją zapamiętał. Pojawiała się zawsze kiedy wątpił, kiedy był na granicy, kiedy życie mu brzydło i chciał wypchnąć je ze swojego ciała. Tak ja teraz.
- Nie poddawaj się tato... - szepnął inny głos. Caleb podniósł wzrok i ujrzał też Lilith. Klęczała obok niego i Lisy. Tuliła się do boku, tak samo jak kiedyś, na pokładzie "Smoka". Mężczyzna jęknął cicho. Ból był nie do zniesienia. Chciał umrzeć. Chciał być już z Lisą i Lilith. Chciał zrzucić brzemię, które dźwigał.
- Pamiętasz o co walczyliśmy? Republika, Zakon, wolność. Pamiętasz, jak przysięgaliśmy bronić tych wartości? - zapytała Lisa.
- Zawiodłem was obie - szepnął łamiącym się głosem. Zawiódł Lisę, kiedy dał się jej namówić na rozdzielenie. Zawiódł Lilith kiedy nie ruszył jej szukać.
- Zawiedziesz nas jeśli się poddasz tato - mruknęła dziewczynka wciąż wtulona w przyszywanego ojca - Ale wiem, że tego nie zrobisz. Nigdy się nie poddajesz, prawda? Tego zawsze mnie uczyłeś. Dlatego walczyłam do końca... - dodała cicho.
- Musisz przestać się obwiniać Caleb. My nie zginęłyśmy. Nie ma śmierci, pamiętasz? Jest Moc. Ty jesteś Mocą. A nasza Moc żyje w Tobie - dodała Lisa, ciepłym tonem. Tak rzadko sobie na niego pozwalała. Dotknęła go raz jeszcze, tym razem sięgając głębiej. Poczuł ją wewnątrz, czuł też Lilith. Czuł obie. W sercu. Był z nim zawsze, na zawsze. Dusząca pętla winy rozluźniła się wreszcie. Caleb Quade był wreszcie wolny. Uwolniły go z niej dwie kobiety jego życia. Ukochana partnerka i przybrana córka. Duchy obu zniknęły wraz z kolejnym mrugnięciem powiek. Pozostały po nich spokój i miłość.
Jedi dźwignął się z płyt pokładu i rozejrzał wokół. Pobojowisko, którego był sprawcą ciągnęło się jak okiem sięgnąć po korytarzu. Kerst upewnił się, że droidy nie będą już zagrożeniem. Spojrzenie mężczyzny, którego na powrót napełnił spokój przykuło pojawienie się nowej postaci. Gadopodobny Trandoshan stał w niewielkiej odległości od grupy komandosów. Dowódca drużyny już zabrał się za przesłuchanie, przybierając pozornie bierną pozycję. Intuicji i Mocy jednak nie mógł zwieść. Quade czuł, że zarówno dowódca jak i cała jego drużyna byli gotowi oddać strzał, gdyby tylko nieznajomy okazał wrogie zamiary. A można się było takich spodziewać. Caleb był prawie pewien, że to jaszczur uaktywnił systemy maskujące stacji. Nie był pewny jeszcze pewien jego intencji. Nim dołączył do przesłuchania, usłyszał kolejny metaliczny stukot. Szybki raport sytuacyjny komandosów zaanonsował pojawienie się kolejnego droida. Nie przypominał w niczym anemicznych B1, napompowanych B2 czy toczących się droidów-niszczycieli. Ten był inny, mocno uzbrojony. Jedi nie spodziewał się po nim przyjacielskich zamiarów. Koniec końców od początku ich wizyty w stoczniach barona, wszystko co było z metalu i nie miało organicznej świadomości, chciało ich pozbawić życia. Czy i tak było w tym przypadku? Wywołał na powrót świetliste klingi mieczy i przybrał obronną pozę osłaniając oddział. Droid zatrzymał się, Quade nie atakował. Smok Ciemnej Strony mieszkający w nim podniósł paskudny łeb, mając nadzieję na kolejny żer. Nie tym razem jednak. Moc Jasna i ciepła, Moc jego, Lisy i Lilith przepływała przez ciało Jedi. Tego Jedi, który kilka chwil temu był na skraju szaleństwa i balansował na granicach. Nie, nie balansował. On korzystał z tego czego potrzebował do wykonania misji. Czy była to Jasna czy Ciemna strona. Quade czerpał z obu. Nie dał się pochłonąć. Gniew płonął w nim gdy go potrzebował. Karmił nim smoka Ciemnej Strony aby uzyskać potrzebną siłę. Potem na powrót zapędzał go do klatki. Nigdy nie przychodziło to jednak z taką łatwością jak dziś. Mogło to dziwić postronnych obserwatorów. Kilka chwil temu wulkan emocji, zniszczenia i śmierci. Teraz pieprzony lotos na nieruchomej tafli jeziora. Wszystko dzięki Lisie i Lilith. Nie pozwalały mu się zatracić. Tak. Caleb był jedynym w swoim rodzaju Jedi.