Pojedynczy ryk wookieego został odebrany jako zgoda na ich towarzystwo. Ruszyli razem z włochaczem i droidem do parkingu obok kantyny, który był po prostu przedłużeniem drewnianej platformy. Wsiadając, Krrsaumirduy odpowiedział na jego ostatnie pytanie.
- Jestem łącznikiem, między swoimi a Imperium - przetłumaczył droid - Imperium jest zbyt silne, by wookiee mogli ich wygnać z naszych ziem, więc muszę akceptować to, że tu są. Lepiej z nimi gadać, niż pozwolić, żeby sami się tu rządzili.
Odpowiedź ich przewodnika była dość sztywna, jakby wyuczona. Oczywistym było, że włochaczowi nie podobało się panowanie ludzi, ale był na tyle opanowany, by pójść z nimi na współpracę. Traktował ich jako zło konieczne. Bez dalszej zbędnej gadaniny uruchomił ścigacz i wznieśli się w chłodne nocne powietrze, rozświetlane tylko światłem z drewnianych budowli wokół olbrzymich pni drzew.
Na miejsce lecieli dobrych kilkanaście minut. Okazało się, że chata tubylców, która została zaatakowana, była prawie że na granicy miasta. Można by to na innych planetach nazwać nawet nie przedmieściami, a leżącą w pobliżu wioską. W miejscu, gdzie się zatrzymali, tylko dwa pnie drzew były zasiedlone, łącznie na trzech platformach. Dwie z nich znajdowały się na pniu obok, w oknach domostw paliły się światła, a mieszkańcy wypatrywali na zewnątrz, co dzieje się u sąsiadów. Odległości były dość duże, więc pewnie i tak nie widzieli zbyt wiele.
Na platformie, na której wylądowali, przywitał ich kolejny wookiee. To pewnie on dał znać, co stało się u sąsiadów. Platforma nie była duża, toteż Baraduk znalazł się od razu wystarczająco blisko włochacza, by nawet w ciemnościach dostrzec, jak... drży. Tak, wookiee był wstrząśnięty. Albo nawet się bał.
Ruchem głowy wskazał im chałupę na platformie.Gdy Baraduk razem z resztą zbliżył się do niej, od razu poczuł ostry, drażniący zapach krwi. Świeżej krwi. W dużej ilości. Już wiedział, że obraz, który za chwilę zobaczy, będzie niczym z najgorszego koszmaru.
Ostrożnie przekroczył próg domu. Znalazł się w przedsionku, a raczej tym, co z niego zostało. Duże drzwi wejściowe zostały wyrwane i rzucone z ogromną siłą w bok. W przejściu do następnej izby z framugi wyrwano dwie dechy, powiększając otwór do rozmiarów stanowczo zbyt szerokich nawet dla potężnych wookieech. Krok za krokiem wchodził coraz głębiej do domu, ostrożnie stawiając stopy wśród drzazg i porozrzucanych przedmiotów: różnych narzędzi, sprzętów, energetycznej kuszy. Wtedy Baraduk dotarł do głównej izby. Miejsca kolejnej masakry. Na progu niemal potknął się o przewrócony i zmiażdżony silnym uderzeniem mebel, jakąś komodę albo coś podobnego. To przy niej zobaczył strużkę krwi, która niczym mały czerwony strumyczek płynęła w stronę przejścia. Teraz już wysychała. Jego wzrok podążył wzdłóż czerwonej linii, docierając do wystającej spod przewróconego łóżka włochatej łapy. Ciało wookieego zostało rozerwane niemal wpół potężnym ciosem pazurów. Gdy łowca zaglądnął pod zniszczony mebel, zobaczył tylko wyprute wnętrzności, które ofiara drugą ręką próbowała desperacko wcisnąć z powrotem na miejsce. Baraduk rozglądał się dalej. W przeciwległym rogu izby stały kolejne łóżka, dwa mniejsze, najpewniej należące do dzieci. Te ocalały, ale w drewnie obok nich dostrzegł wyżłobione rysy potężnych pazurów, które zaprowadziły go w stronę następnego pomieszczenia. Sądząc z rozkładu budynku, jakiemu przyjrzał się z zewnątrz, być może do kuchni czy spiżarni. Tam stanął w progu i ujrzał potworny obraz. Tuż przy wejściu leżała mała włochata maskotka jakiegoś misia, najpewniej jakiegoś lokalnego gatunku. Była cała we krwi, jej futerko było pozlepiane cuchnącym odorem śmierci i strachu. Od maskotki ciągnęły się ślady krwi, jakby ktoś przesuwał rannego po podłodze. Tym sposobem spojrzał na przeciwległą ścianę. Znalazł dzieci. Jedno z nich, raczej chłopczyk, zostało ukrzyżowane do drewnianych desek za obie ręce, tak, by dłonie zwisały w dół. Futro na ciele malca zlepione było krwią jeszcze niedawno wypływającą wartkim strumieniem z jego przeciętego gardła. Wokół niego wymalowano różne symbole. Tym razem Baradukowi nie kojarzyły się z niczym, ale mogły pochodzić z języka wookieech. Pod chłopcem zaś leżała dziewczynka. Rozpoznał płeć po warkoczykach zaplecionych kolorowymi koralikami, teraz pozlepianymi jej własną krwią. Leżała tuż u stóp braciszka, zwinięta w kłębek, a pod nią rozlewała się kolejna kałuża krwi, teraz już zmieszana z życiodajnym płynem jej brata. Jedną z rączek wyciągała w stronę swojej maskotki. Baraduk dobrze widział jej oczy, zastygłe w wyrazie przerażenia i błagania o pomoc. Dziecko musiało zginąć na końcu, wykrwawiając się na podłodze i oczekując pomocy, która nie nadeszła. Nie mógł oderwać wzroku od tych oczu, miał wrażenie, ze dziecko wciąż krzyczy w jego stronę, prosząc o ratunek.
Gdy tak stali, osłupiali przez panującą wokół grozę, zostali całkowicie zaskoczeni przez kolejnego wookiego, który wpadł do chałupy w pełnym pędzie. Usłyszeli ryk w głównej izbie, po czym włochacz przepchnął się do tej, w której teraz stali. Był to potężnego wzrostu wookiee, o czarnej sierści i potężnych łapach. Gdy zobaczył martwe dzieci, padł na kolana, zaniósł się rykiem i zaczął szlochać. Baraduk pierwszy raz w swoim życiu widział płaczącego wookiego. Wielkolud nic nie robił sobie z ich obecności. Darł z siebie sierść, wodził szaleńczym wzrokiem rozpaczy wszędzie wokół i ryczał na cały głos. Ojciec. Był mężem i ojcem ofiar. W pewnym momencie urwały się jego głośne ryki, widać było tylko wielkie łzy spływające po włosach na twarzy. Na moment zapanowała cisza, po której klęczący wookiee zaczął wydawać z siebie następną serię pomruków, warknięć i ryków. Tym razem jednak składną, ułożoną jakby melodyjnie, o ile jaszczur potrafił to odróżnić. Baraduk uświadomił sobie, że wookiee śpiewa.
- Co on tam ryczy? - Shaka-tul okazał się całkiem pozbawiony wyczucia, równie co droid, który beznamiętnie przetłumaczył śpiew wookieego, mając za nic tą przejmującą scenę.
Śmierci, matko ciszy,
nie dość ci już krwi?
Śmierci, siostro nocy,
kochasz nasze łzy?
Idź mroczna tancerko,
bransolety ze szkła
i ofiarne paciorki
włożywszy za dnia.
Idź w ciemność osnuta,
opita szkarłatem,
wojnę, szloch i pożogę
poroztaczać nad światem.
Ledwie droid protokolarny skończył, rozpaczający nad ciałami swojej rodziny wookiee wstał i pędem wybiegł w mrok nocy na Kashyyyk. Baraduk widział tylko, jak wyciąga swój długi zakrzywiony nóż wcześniej przypięty do pasa.
- To było przyrzeczenie. To bardzo stary rytuał. Obiecał pomścić śmierć bliskich, samemu stając się jej narzędziem. Według tradycji wookieech, oddał swoje życie w zamian za zemstę. Stracił wszystko, co miał. Nawet jak dopełni przyrzeczenia, potem sam siebie zabije - droid wyjaśnił im, stojącym w osłupieniu wśród obrazu masakry, chociaż cała scena była oczywista, a wyjaśnienie wydawało się teraz zbędną paplaniną.