- Już żałuję, że tu jestem - mruknął Jon w fatycznej odpowiedzi, wygaszając systemy pokładowe. Delikatnie wprowadził maszynę do wskazanego doku.
- Zostawiasz nas w w dzikim kosmoporcie piratów?! - rozwrzeszczał się Badacz. - Przecież mogą nas ukraść.
- Niech spróbują - odparł groźnie Autopilot.
- Halo, komputer pokładowy do Jona - marudził dalej Badacz. - Statek bez dozoru, piraci, cyfrowe supermózgi na czarnym rynku. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?
- Zostawiam wam dostęp do zarządzania systemem podtrzymywania życia i włazem. Jeśli ktoś ukradnie
T4U, wierzę w waszą inteligencję.
- Teraz to jest rozmowa! - uradował się Autopilot. - Wyrzucimy ich przez śluzę i będziemy ćwiczyć systemy celownicze na kosmobrazie.
- Jesteś chory - stwierdził Badacz.
- Wyjątkowo wezmę stronę Autopilota - zadeklarował się Nawigator. - Piraci to najgorsze możliwe szumowiny. Przecież międzygwiezdne podróże to najważniejszy dorobek myślących cywilizacji. Piraci to dobro deprawują, zatykają szlaki nadprzestrzenne, są przejawem bezmyślnej chciw...
- Tak, rozumiemy. Piraci to gnidy - przerwał Badacz. - Co nie znaczy, że można ich bezrefleksyjnie mordować. Kara śmierci za kradzież statku? Który sektor w starych, dobrych czasach miał równie surowy system penitencjarny?
Antilles zastanowił się nad tymi słowami, podczas gdy roztrojona sztuczna inteligencja kłóciła się między sobą.
- Niby czym różni się kosmiczny pirat od zwykłego oprycha? Niczym - wysnuł hipotezę Autopilot.
- Nie gadam z wami - obraził się Nawigator.
- Możecie dalej dyskutować w komputerze, bez fonii. Wiecie, gdzie mamy punkt zborny. Będziemy się kontaktować - na koniec Jon wskazał swoją bransoletę. Bezsensowny gest, ponieważ cyfrowe mózgi nie miały fotoreceptorów.
Właściwie Jon był dla nich tylko właścicielem głosu, który zresztą przetwarzały na ciąg cyfr opisujący długości fal mechanicznych. To zabawne, ale w tej grupie: Badacz, Nawigator, Autopilot i Jon Antilles, to właśnie Jon był dla pozostałych najmniej realistyczny, najmniej konkretny, obcy. Oczywiście maszyny potrafiły rozpoznać jego profil biometryczny, ale jakkolwiek dobrze by go nie znały, nadal był "tym na zewnątrz". Trójka traktowała go jak młodszego, mało zaradnego brata, upośledzoną sztuczną inteligencję. Jon zapytał kiedyś te dziwaczne twory binarne, czy nie chciałyby posiadać mobilnej
chassis. Został kolegialnie wyśmiany, przy czym jedynie Autopilot wyraził minimalne zainteresowanie, a i tylko dlatego, że "chciałby wiedzieć, jak to jest kogoś zastrzelić twarzą w twarz".
-Nawigator, wprowadź do banku pamięci koordynaty. Kiedy mnie nie będzie, ustal bezpieczną trasę z obecnego systemu. Piętnaście punktów szerokości galaktycznej północnej. Wektor...
- Nie mam tam nic podpiętego - stwierdził Nawigator, gdy Jon skończył recytować. - Jak nazwać tę lokację?
- Powinowata.
- Chodziło ci o "powinność"?
- Wiem, o co mi chodziło. Zapisz.
***
Jon Antilles zszedł po rampie i wolno, bardzo wolno podniósł obie ręce do góry w geście oznaczającym dobre intencje... i w grzecznej prośbie, by nie strzelano z wycelowanych w niego blasterów. A blasterów było wiele, zbyt wiele, Jon rozpoznawał również rozbijacz cząstek, pistolet soniczny, klasyczne weby i sportowe hold-outy, a także coś, co mogło być jakąś odmianą rotacyjnego dysruptora fuzyjnego. Paskudna broń. Nic dziwnego, że została zakazana.
Piraci, pomyślał.
Dezintegratory, pomyślał dalej.
Co mnie podkusiło? Trzeba było wezwać flotę i poczekać dwa skoki dalej.
- Jettoz. Demeezz bo treeza Jon. Przybywam w pokoju - powiedział głosem bez intonacji, ukazując całą sylwetkę i uśmiechając się. Sylwetce nie dało się określić masy, a usta nie miały wyrazu. Mówił w Bocce, bo sądził, że wzbudzi to chociaż cień zaufania.
Piraci spojrzeli po sobie. Szaleniec, czy tylko głupi?
- Wiem, jak to wygląda. Ale gdy się nad tym zastanowicie, wcale nie będzie to takie dziwne zajście. Właściwie... jutro wszyscy będziemy się z tego śmiać.
- Zdejmij kaptur - zażądał ktoś w komitecie, mrużąc oczy.
- Jest zdjęty - odpowiedział Antilles.
Jon uniósł ukryte w rękawicach ze skóry Banthy dłonie wyżej i szerzej, by niedowiarkowie mogli mu się jeszcze lepiej przyjrzeć.
- Naprawdę, nie ma potrzeby używać broni. Wiecie, jak to mówią: nie strzelać do posłańca, nie strzelać do pianisty.
Nim zdarzyło się coś, czego wszyscy by żałowali (Jon na pewno, o ile by przeżył), mężczyzna - podający się za gwiezdnego odkrywcę przebranego za korelianina udającego przemytnika chcącego uchodzić za mechanika - rozłożył ręce jeszcze szerzej, na kształt krzyża, spokojnym, choć nieco drżącym i nieprzekonanym ruchem, zupełnie jakby pragnął przyjacielsko ogarnąć wszystkich zebranych, ale miał z tym jakąś trudność. Wreszcie się przełamał i opuścił dłonie, zatoczywszy nimi półkola niczym dyplomata.
- Szukam... - Jon zamyślił się, wyraźnie próbował przypomnieć sobie nazwisko.
- Szukam... - powiódł wzrokiem kolejno po każdym z komitetu powitalnego, wreszcie się rozchmurzył inteligentną myślą, która wpadła mu do głowy - szukam Jednonogiego Dezantiego.
Tak, to było to.
Jon wskazał palcem na jednego z oprychów.
- Proszę, zaprowadź mnie do jego ludzi.
Piraci znów po sobie spojrzeli.
***
- Widziałeś tę jego gębę? - zapytał później jeden z piratów.
- Nie.
- Ja też nie - dodał drugi.
- A ja tak - pochwalił się trzeci. - Coś mi przypominała. Kogoś.
- Kogo?
- Nie wiem. Kuzyna. Albo szwagra.
- Masz szwagra?
- Miałem. Nie żyje. A ten typ wyglądał dokładnie jak on. Bruzda w bruzdę. Dołek w dołek.
- ...
- Czyli siostra jest do wzięcia?