Astarith Rauss dotarła stąd: [Zordo's Haven] Stacja kosmiczna
Remy LeBeuf był gladiatorem. Niedojrzałą, rozedrganą ofermą, sterczącą w zakratowanej jamie razem z grupą czterech roślejszych, groźniejszych mężczyzn. Wyglądał w ich towarzystwie jak osika w lesie pełnym dębów, niefortunną decyzją Matki Natury wciśnięta w miejsce, gdzie ani trochę nie pasuje i gdzie szybko bez śladu zniknie. Czyli tak sobie.
Reszta idących na potencjalną śmierć dżentelmenów mogła pochwalić się, o dziwo, lepszym morale. Milczący łamacze zasad doskonale zdawali sobie bowiem sprawę, że panika w obecnej sytuacji na niewiele im się zda. Jedyne, co pozostało, to dać niezły popis i uratować swoje dupska - na oczach, najchętniej, przychylnej publiczności. I w zasadzie tyle. Chcąc tego dokonać, potrzebowali wystudzonych, pewnie trzymanych na wodzy nerwów, nie ślepej histerii. Nie byli idiotami.
LeBeuf, niestety, był, a przynajmniej nie potrafił równie prędko dojść do tak prostych i klarownych wniosków. A na pewno nie tuż przed wyjściem na arenę, i to z oszczepami. Oszczepy. Cały, wielki, pełen po brzegi kołczan ciążył mu u boku. Kto dostaje taki badziew? Kretyn, którego wszyscy obstawiają jako pierwszego trupa, otóż kto. Pika, włócznia, halabarda... Otrzymanie czegokolwiek innego osadzonego na drzewcu byłoby akurat. Nie... oszczepów. Pewnie wcisnęli mu je, bo był czarny. Pieprzeni kosmiczni rasiści.
Nie powinien był iść w cug, od tego to wszystko się zaczęło. Wiadomo, nie miałby powodu zalać się wódą i doprawić lekami przeciwbólowymi, gdyby nie srogi łomot od Guineo i tamtego drugiego sukinsyna, karaluchopodobnego, ale, mimo to, bez przesady. Wpadnięcie tej samej nocy do Sister Moon z talią zaślinionych kart w garści i domaganie się, skrzekliwym tenorem, kolejnej szansy na użycie holoprojektora – to było już właśnie odrobinę za dużo brawury. Od awantury w kasynie szybko wybrukowała się droga do aresztu, a od aresztu...
Remy spojrzał przez zęby krat na przeciwny koniec areny. Acklay, choć z takiej odległości wyglądał niewiele lepiej niż pospiesznie rozmazana zielona plama, swoim majestatem i tak mocno poluzował zwieracze młodego straceńca. Co stało się później - nie wypada wypominać.
Wyżej, znacznie wyżej, w sekcji przeznaczonej dla majętniejszych i obficiej obstawiających widzów, Astarith Rauss minęła bardzo sceptycznego bramkarza. Eks-tajniak z ISB siedział już przy umówionym stoliku. Biedaczysko. Pewnie był okropnie wdzięczny za taki dobry pretekst do wyrwania się z domu, jak to dziadek. Łowczyni zgrabnie wstąpiła w jego pole widzenia.
– Gin, sullustański. - rzuciła do lewitującego w okolicy robo-kelnera, następnie kierując wizaż w stronę Lanitha. - A myślałam, że to ja jestem punktualna.
Przysiadła się do imperialnego i na chwilę dała pochłonąć ekscytującemu pejzażowi sztucznie podgrzewanych piasków.
– Miejmy nadzieję, że trzymali bestię głodną, bo stawka jest o górę kredytów. Potrzeba mi będzie tutaj drapieżnej francy.
Uśmiechnęła się krótko do mężczyzny.
– Ale dość o tym. Pomówmy o interesach.