Nadzorca Chen zacisnął wszystkich pięć serdelków swojej prawej dłoni na barku Rauss i przyciągnął kobietę bliżej siebie.
– Co to ma być, franca? Tak chcesz negocjować? Ślesz jakiegoś psychopatę, żeby mordował moich pracowników? Gości moich? Pieprzone dzikusy. Zbiry Kartelu! Dość...
Ooli, do tej pory trzymający się cicho i na uboczu, wyciągnął brzytwę. Piąstka Tatooińczyka śmignęła jak osa, rozpruwając ząbkowanym żądłem płat mięsa na zadzie Devaronianina. Mężczyzna ryknął, wrzasnął, puścił Astarith i przylgnął łapę do lejącego się obficie pośladka. Ucichł dopiero wtedy, gdy sprężystego wymachu łokieć łowczyni trafił go w gębę i z potwornym chrupnięciem posłał strumień sztucznozłotych zęboodłamków prosto w miękkie, tłumiące hałas krwawym gulgotem gardło. Gulgot rwał się i powracał, obrzydliwie, raz za ciągnącym się śliną i smarkami razem.
Ochroniarze nie zaaprobowali. W dłoniach obu z nich szybko pojawiły się gotowe do strzału, średniego kalibru blastery. Facet numer jeden wycelował w Rauss i oparł palec na spuście, jednak, zamiast ot tak uśmiercić babę, sam padł ofiarą wyprzedzającego morderstwa; zwisający z pleców faceta, gardłofobiczny jawaski berserker zadziałał ostrzem jak postmodernistyczny rzeźbiarz. Drugiego cwaniaka minął co prawda gniew konusa i dożył on szansy naciśnięcia na metalowy język swojej spluwy, ale popełnił przy tym podstawowy błąd – bo choć wypalił niby z mikrej, bezproblemowej odległości, to w cel nader ruchliwy: łepetynę wrogiej najemniczki. Rzeczona poczuła na rozciętym uprzednio policzku żar chybionego bolta i w ramach riposty wywlekła z nieposłusznej kabury przy lewej piersi DL-44. Wiedziała już, w co grzać, w duży, bezpieczny korpus przeciwnika. Celne gromnięcie z blasTechowej armaty niemal starło na proch i wydmuchnęło biedne serce goryla z jego nowo otwartej jamy piersiowej.
– Kurwa.
Karykaturalnie wręcz rozwarte oczy Astarith, wciąż nieźle wstrząśniętej po wymianie nieprzyjemności, z niejaką ulgą przykleiły się do jej kurduplowatego towarzysza broni.
– Przeżyliśmy. Tam przez moment myślałam...
– Ack! Utinni!
Po przeciwnej stronie hali, opróżnionej już zupełnie z gapiów, pozostali gwardziści sformowali swego rodzaju pluton egzekucyjny przed odsłoniętym Kelenem. Eks-imperialny nie miał nawet okazji zrektyfikować swojej sytuacji i uskoczyć za kolumnę, strzelcy zbyt dobrze go pilnowali. Rith, przeczuwając najgorsze, dobiegła do zataczającego się nieopodal nadzorcy, stanęła za jego plecami i wsunęła rozgrzaną lufę pistoletu pod trzeci z wiszących na gębie Devaronianina podbródków.
– Ej! Debile! Nie strzelamy do tamtego pana. Nie wolno. Nu nu.
Poskutkowało. Choć pod czerwonymi zbrojami kotłowała się żądza zemsty, żaden z zatrudnionych nie odważył się narazić życia pracodawcy na szwank. Niemniej, Starbringer nie opuścił mierzącego w oponentów Glie.
– Wspaniale, Chen. Wspaniale. - rudowłosa dyszała ciężko w ucho swojej karty przetargowej. - Twoi chłopcy się grzecznie odsuną, a ty pokażesz nam, gdzie Sireene. I wszyscy będą cholernie zadowoleni.
– Oa u e. Oa u e. O-aaa. Uuu. Weee.
Dociśnięty blaster przysmażył szyję zakładnika aż zasyczało.
– Co tam mamroczesz, baranku?
– Oa. Uzzz. Ie.
Mający problemy z przekazywaniem treści delikwent pacnął pięścią w komunikator przy pasie. Urządzenie migotało na czerwono.
Aaa. „Ona już wie”.
Na arenę wkroczyła trzecia frakcja. Cyngle Falleenki ustawili się za barierką odgradzającą wyższą część pomieszczenia, z której na przestrzeń wymiany handlowej prowadziły dwa przyścienne, biegnące kilka metrów w dół rzędy schodów. Rauss, nie chcąc być tyłkiem wystawioną do nowo przybyłych, obróciła się wraz z Chenem na pięcie; teraz wzrokiem omiotnąć mogła cały lokal, aczkolwiek kosztem drogi ucieczki - wycofać się dałaby radę ewentualnie w twardą kolekcję ściśle złączonych cegieł.
– Żałosne. - grupie kryminalistów przewodniczył rosły okaz Weequaya. - Tylko tych troje nas znalazło? I sprawiło wam takie problemy? Rozczarowałeś nas, Kostya.
– O maem zobi? Efli acy y o azu aeli czelać...
– Stul pysk. Niniejszym zrywam umowę. - humanoid skinął ku swojej trzymającej karabin wyborowy adiutantce. - Dokończ grubego, zasłania kobietę.
– Hejhejhej, bez przesady. - Astarith postarała się całkiem zniknąć za zakładnikiem. - Spokojnie. Niech nikt się nie ekscytuje.
Jeden z rynkowych ochroniarzy wycelował broń w Weequaya. Reszta podążyła śladem. Ich lojalność, co wzruszające, nie znała granic.
– Tylko spróbujcie, sukinsyny. Nie przeżyjecie sekundy.
Sriluurańczyk uśmiechnął się pod nosem. Nie miał w zwyczaju ulegać groźbom mężczyzn wyglądających jak psie kutasy (czerwoni, błyszczący, gdzieniegdzie - w okolicach ust, pod wizjerem hełmu - porośnięci włosiem).
Splunął z rozmachem, prawie pod nogi Ooliego.
– Teraz.
Adiutantka otworzyła ogień.