Kurz bitewny opadł, ale woń palonego mięsa kilkunastu znanych galaktyce gatunków istot myślących pozostała. Na tle samotnego, wystraszonego jak zaszczute zwierzę Rodianina wyrosła potężna sylwetka Harvosa. Dezintegrator został upuszczony na ziemię, a oczy gangstera, jeszcze niedawno tryskające pewnością siebie i szelmostwem, teraz przepraszały za sam fakt istnienia ich właściciela. Żywa osoba zamieniła się w napędzanych potężną hydrauliką rękach droida w trudno rozpoznawalne ścierwo, nawet na tle rannych lub zabitych od serii wybuchów wyglądające makabrycznie. To, co zostało w rękach Harvosa nie miało już humanoidalnego kształtu; kości, mięśnie i płyny ustrojowe białkowca zlały się w jedną masę, krew wypływała nie z otwartych ran, ale przez całą powierzchnię skóry jak z wyciśniętej gąbki. I podówczas, gdy termorejestratory wyłapywały gasnący sygnał życia okaleczonej bulwy, z której wystawały kikuty, Harvos usłyszał słabą, rozpaczliwą prośbę organizmu próbującego za wszelką cenę zachować to, co miał najcenniejsze.
- Dar... błag... nie zab...
Bezbronny rozlał się w rękach droida, jak napełniony wodą balon. Ale żył. I prosił o litość.
Tarcza Ganda sprawdziła się znakomicie i choć mogła budzić jakieś wątpliwości z etycznego punktu widzenia, pozwoliła zachować zdrowie, czyli w tym przypadku hermetyzm pancerza. Większość znajdujących się na drodze pchnięcia niewidocznej fali uderzeniowej została strącona z nóg, inni wykazali się rozsądkiem i w momencie utraty broni padli na ziemię z własnej woli.
Grupa zaś, którą zajął się Dagos, ucierpiała znacznie bardziej, choć oczywiście nie w takim stopniu, w jakim ofiary Harvosa. Na nic zdały się swoopy i karabiny, gdy technika walki przekracza konwencjonalne podejście "namierz i zastrzel". W trudnych warunkach, pośród eksplozji i przy stałym zagrożeniu, grupowe duszenie zakończyło się śmiercią blisko połowy celów, do których zaliczały się głównie Szczury. Zbyt silny chwyt poprzetrącał im karki, inni się po prostu udusili. Nie dało się kontrolować stanu każdego schwytanego i tak bezpośrednie użycie Mocy do odebrania komuś życia, choćby bez pełnej woli tego czynu, przypomniało Dagosowi o czymś, o czym zapewne wolałby zapomnieć. Ale także o tym, jak wielkim ograniczeniem stał się dla niego powrót w mury świątynne Jedi, jak ograniczone i śmieszne w perspektywie MOCY są formułki zakonników ubierane w dziecinne wierszyki lub mantry dawno nieżyjących starców. Cokolwiek Jedi mówili o Mocy, cokolwiek tworzyli w ramach swojej przerastającej treść formy, to właśnie on, Darth Devisticious, miał Moc i wiedział jak nią władać.
Widząc twarz rodaka, Taara Clen natychmiast odwróciła wzrok i z grymasem obrzydzenia lub lęku ruszyła by poznać stan Brena. Ten nie miał się zbyt dobrze, bez udzielonej w najbardziej potrzebnej chwili pomocy dokonywał żywota. Zdołał coś powiedzieć Clen, nim popalone ciało odmówiło mu posłuszeństwa, lecz co to było, reszta grupy nie mogła dosłyszeć, nadal ogłuszona niedawnymi wybuchami.
Pobojowisko Korriban przestało być pobojowiskiem Korriban, stało się zdewastowanym niższym poziomem Coruscant. Znów piramidalne świątynie wróciły do kształtów poskręcanych rur, a piach chrupiący pod stopami okazał się płaskim, choć miejscami dziurawym durabetonem. Nieliczni, w liczbie może sześciu zdrowych członkowie gangu unieśli ręce na znak kapitulacji. Inni nie byli w stanie się podnieść. Brakowało jednak tego najważniejszego...
***
Tom, o ile był to jeszcze Tom, przewrócił oczami jak osoba dorosła, która słuchać musi prośby rozkapryszonego bachora. Zupełnie, jakby to nie on był podczas tego dialogu stroną młodszą i zachowującą się nierozważnie. Z sekundy na sekundę jednak zmienił sposób patrzenia na Desmonda, przypominał ponownie ucznia Seenie Exibil. Śmierć mistrzyni ugodziła w cały Zakon, była wielką stratą, lecz dopiero teraz, patrząc jak okaleczyła duszę Starka, Desmond mógł chociaż częściowo zrozumieć jej ogrom. Bo w istocie nie była to jedna strata, ale cały ciąg, odbijający się teraz echem w głowie stojącego przed Iveyem ucznia. Tak właśnie działała Moc. Potęgowała doznania, tak nawet mały czyn mógł pewnego dnia mieć wpływ przez midichloriany w innej części galaktyki. Wszystko odbijało się echem. Ostatnimi czasy, od Yavin... echem strat.
- Naprawdę tego chcesz? Proszę, weź go. Jest twój, skoro go pragniesz.
Tom wydawał się wręcz odczuwać ulgę z możliwości poddania się.
- Nawet nie waż się ruszyć, przeklęty Jedi!!!
Desmond mógł poznać ten głos. Jariad Stark stał ledwie osiem, może dziesięć kroków od syna i ucznia Dagosa. Pistoletem blasterowym celował w Iveya, a za jego plecami pustynia zmieniała się na powrót w betonową dżunglę stolicy galaktyki.
- Mój syn idzie ze mną.