Oddech spadł do minimum, oczy przymknięte - ale Kerestianin czujnie obserwował akcję, która rozegrała się właśnie tuż niego. Nagle, zobaczył coś, co odwróciło jego uwagę od AT-ST - widocznie ciężko ranny, tarmoszący się mandalorianin, idealnie po drugiej stronie jego pozycji. Jeżeli ktokolwiek umiałby przeżyć na tej planecie - z pewnością byłby to mando. Albo Echani. Namtih też dałby radę...
Widząc jak krzewy zajęły się ogniem i zaczęły kopcić mocnym dymem, w jego głowie zaczął kształtować się plan. Imperialni byli skupieni na drużynie, byłych "towarzyszach" Urra - było to mu bardzo na rękę. Działa AT-ST były skierowane głównie na wojowniczą, chyba ludzką, kobietę. Kiedy zauważył, że na sto procent nikt nie patrzy, szybko przewrócił się na brzuch i przeczołgał się za pobliski, zajęty ogniem krzak.
Teraz wszystko zależało od wyczucia. Źle wymierzony w czasie wypad do następnej osłony i po Kerestianinie. Jeden zbyteczny hałas oznaczałby parę nowych dziur do kolekcji - a przecież musi dotrzeć on do tego chędożonego mando'ade! Już dawno odpuścił mandalorianinom zniszczenie Kerest i polowania na jego współbraci, ba, nawet paru było jego kumplami po fachu! Ale, to nie był czas na myślenie. Trzeba było działać.
Podniósł się na nogi, i przykucnięty zaczął powoli posuwać się do przodu. W końcu dotarł do końca pasma krzaków. Jedyną najbliższą osłoną było wielkie drzewo, które było w odległości jakichś dwóch metrów od Namtiha. Uzbrajając się w cierpliwość, zaczekał aż dym zacznie gęstnieć, by dał mu chociaż jakąkolwiek osłonę. W końcu, po, jakby się zdawało, wiekach czekania Namtih rzucił się do przodu, wylądował na barku i przetoczył się akurat za drzewo. Przywarł do niego plecami, czujnie nasłuchując.
Kiedy już myślał, że nic mu nie grozi, usłyszał jakieś krzyki, a wśród nich słowa "Gońże go!". Zimny pot spłynął na plecy Kerestianina, ale odczekawszy jeszcze chwilę uznał, że można przejść dalej. Spojrzał w lewo i dostrzegł, że to, co ma zamiar zrobić będzie niemal samobójcze - niewysoka trawa, przez którą miał się przeczołgać, ledwo by go zakrywała. Ale, kto nie ryzykuje, ten nie żyje! Chociaż, ten kto ryzykuje, często tez nie żyje...
Powoli, powoli, rozsuwając delikatnie trawę rękoma, Urr czołgał się, błagając sam nie wiedział kogo by nikomu nie przyszło do łba odwrócić się. Jakimś cudem, skurczybykowi się udało!
Ryzykowna eskapada dobiegała końca, ale o jednym w euforii Namtih zapomniał - że często z palących się drzew opadają gałęzie. Też płonące. Kiedy już, już prawie doczołgiwał się do stoku, za którym leżał wciąż drgający mando, usłyszał trzask, a po nim poczuł ciężar spadający na jego nogę. Jak oparzony (a taki był rzeczywiście, gałąź która spadła na jego nogę była rozpalona do czerwoności!), rzucił się do przodu, ledwo co wyciągając nogę spod płonącej gałęzi. Oczywiście, rzucił się na stok - a to bolało. I narobiło hałasu, cholera.
Mimo sporego rozcięcia na policzku, Namtih zaczął uwijać się szybko. Zdjął hełm mandalorianina i nie ceregieląc się, złapał go za włosy i odciągnął za mały występ skalny, który idealnie zasłaniał to, co się za nim znajdowało. Trzymając hełm mandalorianina w ręku, Namtih błagał los, żeby nikomu nie chciało się schodzić na dół.