Lekki frachtowiec dogorywał w powietrzu, opadając z wysokości tysiąca pięciuset stóp dzielących go od powierzchni planety. Przybliżająca się, pusta kraina przypominającą księżycowy krajobraz zlewała się z promienistą siatką pęknięć i nierównymi dziurami w rozbitej pleksiglasowej osłonie dziobu. Alanis była wyczerpana, a na dodatek dokuczał jej tępy ból na dnie prawego oka. Za dużo zarwanych nocy, za dużo smutków i niepotrzebnych komplikacji, a poza tym robiła się coraz starsza. Zbyt stara, by dać się podejść dziecko, a następnie lekkomyślnie ryzykować latanie w chyba najgorszej przestrzeni lotniczej we wszechświecie. Bo prawdę mówiąć, to takiej burzy panna Orton jeszcze nigdy nie widziała. Wicher wzmagał się i dął teraz z siłą huraganu, jego wybuchy brzmiały jak salwy wielkich armat nad oceanem, zaś pioruny uderzały co chwilę, jeden za drugim, cudem tylko omijając pokiereszowany statek. Deszcz ciął ukośnymi pasmami, które to siekły, to znikały, lecz ogólnie rzecz biorąc - padało potężnie. Czuło się jakąś dziką celowość tej nawałnicy, wściekłą zawziętość w huku wiatru, w brutalnym zgiełku ziemi i nieba. Pani kapitan miała niemiłe wrażenie, iż to wszystko zwraca się przeciw niej, i trwoga zapierała jej oddech.
- Ech Ala, teraz to się wpakowałaś. Dać się tak podejść, w podwójne „kleszcze". Nic gorszego już nie mogłaś... - westchnęła smętnie, przypomniwszy sobie jakim sposobem znalazła się w tej nieciekawej sytuacji. Ale kim oni byli? Jacyś przypadkowi piraci, którzy liczyli na łatwy łup? Czy może raczej wysłani za nią najemnicy Durruka? A w sumie, to co za różnica? Liczyło się tu i teraz. Na pytania znajdzie później odpowiedzi, zwłaszcza że oprawcami już się zajęła. Tu i teraz ma inne problemy na głowie...
Z dwóch pomocniczych silników prawy ryczał na pełnych obrotach, starając się utrzymać frachtowiec w locie, a lewy zatykał się, wył rozdzierająco w krótkich przepływach mocy i znów się zatykał. Siedząca w zdewastowanej kabinie pani pilot zerkała nerwowo, raz po raz, na deskę kontrolną. Niektóre wskaźniki szalały sobie wesoło, większość jednak odmówiła posłuszeństwa i przestała działać, kilka wskazówkek drgało przy samym zerze, a niemalże wszystkie kontrolki świeciły przejmująco czerwonym światłem, jakby wysyłając do przemytniczki rozpaczliwe wołanie o pomoc.
Przygarbiona, ani drgnąc na wietrze wdzierającym się przez rozbitą osłonę z ogromną szybkością, z całych sił napierała na drążek sterowy, starając się utrzymać przód statku jak najniżej, żeby przypadkiem nie stanął dęba i nie runął w dół. Przez ryk wichury słyszała niewyraźne skrzypienie i trzaski rozpadającego się powoli frachtowca. Prowadziła maszynę instynktownie, nie widząc przez iluminatory prawie nic poza rozmazaną, granatową plamą. Cóż, to było wszystko, na co pani kapitan mogła sobie pozwolić.
Pociski, które dosięgły statek nie zniszczyły go co prawda od razu, ale praktycznie uniemożliwiły kontrolę lotu. Dzwignie klap wyważających, służące do niezbędnej przy lądowaniu zmiany kąta nachylenia, wisiały bezużytecznie na splątanych przewodach, sprawiając, że tył "Szczęśliwej Eleny" nieodwracalnie ciążył w dół. Nie działała instalacja hydrauliczna, zaś z droida astromechanicznego pozostał tylko przepalony korpus; głowę stracił jakieś sześćdziesiąt mil temu. Dalej, za tymi mechanicznymi szczątkami, przez długą na ponad osiem i szeroką na cztery stopy dziurę, wybitą przez pierwszy pocisk, wpadało do środka rozpędzone powietrze. Gwałtowny pożar, który rozszalał się w chwilę potem, osmalił ściany kadłuba, ale teraz już nic się nie paliło. Postarał się o to drugi pocisk, który eksplodował w parę sekund później tuż obok lewego silnika. Siła wybuchu na wpół uniosła go z łoża, w którym był osadzony, tworząc w środku przeciąg zdolny ugasić każdy płomień. Ale tył frachtowca nadal się palił. Wciągnięte podwozie blokowało kanał wentylacyjny łączący tylne stanowisko ogniowe ze środkową częścią kadłuba i prąd powietrza tam nie docierał.
Lecąc na wysokości trzystu stóp, statek przeciął linię lasu. Patrząc na te ze wskaźników które działały, przemytniczka obliczyła, że utrzyma się w powietrzu jeszcze przez jakieś dziewięćdziesiąt sekund. Maszyna coraz szybciej traciła wysokość i opadała pod coraz większym kątem.
- Trudno cię utrzymać "Szczęśliwa Eleno", trudno utrzymać. – myślała, dotykając steru jak kochanek pieszczący ukochaną, reagując na każde drgnienie tej rozpędzonej masy metalu, zjednoczonej z mózgiem i mięśniami panny Orton. Vortex... Sprawdziwszy obecne współrzędne, próbowała odtworzyć w pamięci mapę tej okolicy. Przypomniała sobie, że za lasem rozciąga się płaski teren, gdzie mogłaby ewentualnie lądować, ale jednocześnie zdała sobie sprawę, że nie ma szans, żeby tam dolecieć.
- Kich, kich, kich!
Silnik znowu zahuczał. Czy długo jeszcze pociągnie? W dole las. Do potencjalnego miejsca lądowania nie więcej niż trzy kilometry. Jest tam - poza zębatą krawędzią, którą Orton, zda się, już dostrzegała. Z wysokości stu stóp, a może mniejszej, frachtowiec staczał się ku nieuchronnemu przeznaczeniu. Pani pilot zdławiła lewy silnik, pozwalając, żeby przód "Szczęśliwej Eleny" uniósł się nieco w górę. Przed nią ukazały się dwie łąki oddzielone od siebie wąską drogą. Ale o wiele za krótkie, żeby posłużyć za lądowisko. A więc koniec...
Zaledwie przymknęła oczy, mknęły przed nią wyraziście, to znowu ledwo wychylając się z mgły znajome widziadła: Wujek z troską patrzył na Alanis spod swych siwych kudłów; dobrodusznie mrugał swymi „krowimi" rzęsami Mike Flowers; wymyślając komuś, potrząsnął gniewnie swą siwiejącą grzywą J.D. Harkness; w uśmiechu wszystkich swych żołnierskich zmarszczek rozpływał się porucznik Starr; mrugał porozumiewawczo i współczująco malutki, ruchliwy pośrednik Namo... Tyle facjat miłych i przyjaznych patrzyło, uśmiechając się z mroku, budząc wspomnienia, wypełniając tkliwością serce. Ale oto wśród tych twarzy ukazało się i przysłoniło je wszystkie oblicze jedynej osoby, którą pani kapitan kiedykolwiek naprawdę kochała - szczupłe oblicze wyrostka, o oczach dużych i znużonych. Orton ujrzała je tak wyraźnie i jasno, jak gdyby ta różowoskóra osoba stanęła przed nią na jawie — taka, jakiej nigdy nie widziała. Widzenie było tak dalece rzeczywiste, że dziewczyna aż się uniosła na fotelu.
Koniec. A więc jednak ta osoba się nie dowie, co się z Alanis stało, jaką nadludzko ciężką przeszła drogę w ciągu tych kilku tygodni, jak mimo wszystko dopięła swego. Żeby się tak bezmyślnie rozbić teraz, gdy się to wreszcie dokonało? Za późno! Las pędzi i wierzchołki jego w opętanym huraganie zlewają się w jedną nieprzejrzaną zieloną smugę.
- A właśnie, że nie koniec! - syknęła, usiłując w ostatniej chwili, dramatycznym wysiłkiem wziąć sprawy w swoje ręce. Po zetknięciu z ziemią rozdarty kadłub przeorał setki metrów płonąc i rozpadając się pod drodze. Pozostało lądowanie bokiem. Alanis otworzyła przepustnicę prawego silnika, który zawył na pełnym gazie, a nagły zastrzyk mocy targnął statkiem w lewo. W tej samej chwili pani pilot poderwała przód "Szczęśliwej Eleny" i frachtowiec klapnął na łąkę, sunąc z hukiem i trzaskiem. Drzewa po drugiej stronie pola zbliżały się w pędzie. Roztrzaskane płyty pleksiglasu i durastopu wrzynały się w glebę odrzucając do tyłu wielkie grudy ziemi. Z rozdzierającym zgrzytem cały przód łącznie z kabiną pilotów oddzielił się od kadłuba, dwa razy przekoziołkował, zatrzymał się, zachwiał i zastygł w pozycji. Reszta kadłuba sunęła dalej bokiem ryjąc ziemię, aż wpadła między drzewa. Po chwili rozległ się głuchy huk eksplozji. Znajdujący się w odległości stu metrów statek wybuchł posyłając w brunatnie burzowe niebo olbrzymi słup ognia i czarnego dymu. Do stojącego na łące roztrzaskanego wraku kabiny wpadły płonące odłamki. Alanis, przytwierdzona pasami do fotela, trzepnęła się kilka razy po karku tam, gdzie zatlił się jej kołnierzyk kurtki. Potem nacisnęła przycisk zwalniający uprząż, a pochwyciwszy torbę z ważnymi rzeczami, na uginających się nogach wydostała na zewnątrz przez dziurę w przedniej osłonie. Rozbitemu przodowi statku nie zagrażał ogień, ale od płonącego kadłuba buchał nieprawdopodobny żar, którego nie mogła powstrzymać nawet szalejąca nawałnica.
- Żaden... żaden inny pilot na świecie by tak przepięknie nie wyladował... - przeleciało jej przez myśl, po czym starciła przytomność.