Chavez Ding nie miał zielonego pojęcia, w jakim miejscu na mapie galaktyki się znajdują - piloci wykonali tyle skoków nadprzestrzennych, że na ich miejscu zgubiłby nie tylko ewentualny "ogon", ale siebie przy okazji. Widok za iluminatorem również nie ułatwiał sytuacji, bowiem planeta, jaką oglądał przez szybę zdecydowanie nie była żadną z tych przez niego odwiedzonych. Niewielki, rozmiarami przypominający raczej księżyc, glob z tej wysokości był szary i nieciekawy, a dopiero gdy wlecieli w atmosferę okazało się, że niemal cały pokryty jest zabudowaniami, czy też raczej - ich ruinami.
Ding z otwartymi ustami wpatrywał się w miasto duchów, nad którym przelatywali. Nie było wątpliwości, że w odległych czasach musiało tu mieszkać przynajmniej kilka milionów ludzi, lecz walące się budynki i atmosfera wyjęta rodem z holofilmu grozy, uniemożliwiały wyobrażenie sobie tej planety jako tętniącej życiem.
-Co, do cholery...? - reszta żołnierzy SSWiM również wyglądała na wstrząśniętą tym widokiem
-Nie mam pojęcia, ale jeśli ktoś wciąż tu mieszka, na pewno nie będzie przyjaźnie nastawiony - odparł Ding. - Tubylcy musieli nieco zdziczeć.
-Myślę, że tego nie spodziewała się nawet nasza pani doktor - złośliwie dodał Louis Loiselle
-Myślę, sierżancie, że powinniście się...
Chavez nie zdążył skończyć zdania, bowiem promem nagle wstrząsnęło tak mocno, że połowa żołnierzy wylądowała na podłodze, druga zaś utrzymała się na nogach jedynie dzięki bliskości oparcia w postaci ścian.
-Co to, kurwa, miało być!? - krzyknął przerażony McCoy
-Walą do nas! - odpowiedział mu Covington przyklejając się do iluminatora - Tam jest cholerne stanowisko obrony przeciwlotniczej!
-Czy to nie miała być przypadkiem imperialna planeta!?
-Najwidoczniej już nie jest! Trzymajcie się!
Kolejny strzał z powierzchni okazał się krytyczny. Osłony maszyny wyłączyły się, gdy energia strzału je przeładowała, zaś trafiony silnik zaczął wyć jak oszalały. Mimo wysiłków pilotów, nie było wątpliwości, że prom szturmowy będzie miał twarde lądowanie...
Kilka minut później...
-Sundown! - krzyknął Chavez zanosząc się kaszlem - Sundown, sprawdź czy wszyscy żyją. Zdaje się, że widziałem jakiś ruch za iluminatorem, więc staraj się nie ociągać...
Nie czekając na odpowiedź medyka oddziału, podszedł do Covingtona, z którego czoła cienkim strumieniem spływała krew. Peter poza raną na głowie wyglądał na niezbyt poszkodowanego i z pomocą Chaveza szybko się pozbierał i odszukał swój karabin. Mijając ogłuszonych żołnierzy i oficerów wywiadu, szybko przeszli do wyrwy w kadłubie, jaka powstała w chwili uderzenia promu o ziemię.
-Widzę dwóch - szepnął Covington. - Zbliżają się...
-Jeszcze trzech stamtąd - dodał dowódca SSWiM. - Pięknie, kurwa... Rozbitkowie w mieście duchów zamieszkałym przez uzbrojoną bandę antyimperialnych rebeliantów... Przygotujmy się lepiej do odparcia ataku...