-Słyszeliście! - krzyknął Ding do swoich żołnierzy - Do budynku, do budynku! Biegiem, biegiem, biegiem!
Przeciwników było coraz więcej - co prawda kamienie niewiele mogły zrobić pancerzom imperialnych komandosów, ale oficerowie wywiadu mieli na sobie jedynie lekkie kamizelki, a nie ciężkie zbroje. Poza tym, Chavez miał nadzieję, że w środku będzie mniej "świrusów", jak nazywał ich w myślach, niż na zewnątrz, a naprawdę zaczynał martwić się o stan amunicji.
Oddział w zwartym szyku ruszył do wejścia najbliższego ze zniszczonych budynków. Ding nie miał pojęcia co się stało w tym miejscu i kiedy, ale wiedział, że na pewno dawniej było tu weselej. Zrujnowane miasto przywodziło na myśl Taris przed rozpoczęciem odbudowy, lecz jednocześnie pamiętał, że w odprawie była mowa o jakieś osadzie ludzi w pobliżu ośrodka. Nie wierzył, by żyli wśród ruin, więc gdzieś jednak musieli zacząć odbudowę. Miał nadzieję, że tamci są normalniejsi od tych tutaj.
Powietrze w budynku wypełnione było pyłem - prawdopodobnie jedna z zawalonych ścian musiała runąć niedawno. Mike Pierce i Peter Covington zamykali pochód i cały czas poruszali się tyłem, krótkimi seriami likwidując ścigających ich napastników, którzy zdawali się nie kończyć, a już na pewno nie przejmować stratami własnymi.
-Przeładowuję! - krzyknął Peter
-Osłaniam! - odpowiedział mu Mike
-Ruszajcie się! Biegiem, biegiem!
-Nadbiegają z wyższych poziomów!
-Są na schodach!
Do karabinów Mike'a i Petera dołączyły bronie pozostałych członków SSWiM, bowiem teraz zagrożenie nie napływało jedynie z tyłu, ale również z mijanych klatek schodowych oraz naprzeciwka. Imperialni komandosi z zabójczą precyzją likwidowali nadbiegające fale przeciwników powoli zbliżając się do wyjścia z budynku, po którym będą musieli pokonać szerokość ulicy, a następnie wbiec do kolejnej budowli. I tak jeszcze sześć razy.
Nagle przez poszarpany otwór okienny wskoczył dobrze zbudowany mężczyzna z nagim torsem, na którym miał wytatuowane skomplikowane wzory. W rękach, nad głową trzymał wibromiecz, który spuścił prosto na ramię Lincolna. Ciężka klinga opadła na obojczyk komandosa, lecz na szczęście ostrze zostało zatrzymane przez solidny materiał, z jakiego wykonano pancerz. Mimo to, mężczyzna miał wrażenie, że właśnie pogruchotano mu kości. Chwilę później na szybkę w jego hełmie prysnęła fontanna krwi.
-Nie dziękuj - powiedział Homer podając Lincolnowi upuszczony przez niego karabin.
-Idziemy! Nie zatrzymywać się!
Nagle, z pomieszczenia obok, którego przechodzili, wypadło kilkunastu nieuzbrojonych "świrusów". Dwóch pierwszych zdjął Jack, jednak kolejnemu udało się chwycić go za szyję i swoim ciężarem przewrócić na ziemię. Nim ktokolwiek się zorientował, wróg próbował skręcić kark Foremana.
Chavez zrzucił "świrusa" kopnięciem ciężkiego buta, który wylądował na twarzy nieprzyjaciela. Chrzęst pękających kości czaszki był słyszalny nawet w hełmie, jaki komandos miał na głowie. Ding, nie czekając na podziękowania, puścił długą serię w drzwi, gdzie tłoczyli się kolejni wrogowie, lecz nie zdążył pozbyć się nawet połowy, gdy jego karabin ucichł. Wyczerpał się zasobnik.
-Kurwa - zaklął sięgając po pistolet w kaburze na udzie.
-Są wszędzie! - wrzasnął McTyler