przez Bersenthor Kumari » 7 Sty 2013, o 17:59
Wreszcie jego oczom zaczął ukazywać się wyraźny obraz obozowiska założonego przez klan Hekima dokładnie w tym samym miejscu, gdzie był, gdy opuszczał go kilka dni wcześniej. Na niewidocznej twarzy Bersenthora zawitał uśmiech szczęścia. Kiedy wkroczył na teren ayafu jako pierwszy przywitać go wybiegł jego własny ojciec. Na widok bardzo znajomego jawy Kumari tak się ucieszył, że odłożył wór z zakupionymi rzeczami i zaczął się z nim witać. Teraz było widać jaka mocna relacja ich łączy. W końcu widok ojca przytulającego syna to raczej mocny dowód, a młody jawa odwzajemniał to. W końcu jednak puścili się nawzajem, a w międzyczasie podbiegło do nich kilku innych członków klanu Hekima.
-Witaj tato. Witajcie wszyscy.- rzekł do tych, którzy zbierali się przy nim. Byli wśród nich także jego dobrzy przyjaciele i z każdym to się witał. Byli oni bowiem uradowani na jego widok. On natomiast także cieszył się z powrotu do domu. Tym razem był po prostu wyjątkowo długo poza domem, więc pewno zaczęli się martwić o niego. Zauważył, że już kilku jawów zaczęło się interesować zawartością wora. Podobnie ojciec zapytał się o to, więc postanowił wyjaśnić. Podszedł więc do wora gestem ręki prosząc o cierpliwość jeszcze przez moment.
-Długa, długa historia, którą opowiem wam wieczorem, gdy odpocznę. Na razie powiem tylko tyle - miałem szczęście i zarobiłem tyle, że mogłem pozwolić sobie kupić dla nas sporo zapasów. Głównie niezbędne rzeczy.- odezwał się grzebiąc tak w worku, by spróbować pokazać im jego zawartość bez wyciągania z niego czegokolwiek. Wolał po prostu wszystkiego zaś na nowo wrzucać, bo trochę by to zajęło. Członkowie jego klanu widząc te wszystkie rzeczy byli nie tylko zdumieni, ale też zadowoleni, że udało mu się to wszystko zdobyć. Podobnie jego ojciec był zadowolony. Nawet dumny z syna, że tak dba o swoich braci i siostry. Rozumiał też, że syn jest zmęczony, więc z dowiedzeniem się co go spotkało postanowił z resztą klanu poczekać do wieczora.
W międzyczasie Bersen dosłyszał jak ojciec prosi go o to, aby poszedł do pomieszczenia narad przywitać się z matką. Taki też młody Kumari miał zamiar. Zdecydowanie miał ochotę ją ujrzeć. Podobnie jak ojca z czego już się cieszył. Postanowił zostawić ich z worem. W końcu kupił to wszystko za połowę zarobionych kredytów dla nich. Kiedy on poszedł wraz z ojcem do matki zebrani jawowie spokojnie dobierali się do zawartości worka przeglądając bardziej szczegółowo co to przyniósł itd. Właściwie wszyscy w klanie dobrze się znali także bez problemu on i jego towarzysz mogli wejść do pomieszczenia narad w postaci namiotu. W końcu z racji, że w porównaniu do ayafy Khak byli wędrownym klanem to, gdy się zatrzymywali mieszkali albo w piaskoczołgu, albo w rozstawionych namiotach. Głównie w tym drugim i tak też było teraz. Bersenthor wszedł wraz z ojcem do jednego z większych i oczom młodego jawy ukazała mu się matka będąca w ich klanie najwyższą szamanką. Były też inne, choć ich rada szamanek była nieco mniejsza niż klanu Khak. Tu było ich tylko kilka, a tam kilkanaście. Obecnie jednak matka Bersena znajdowała się w namiocie sama. Pozostałe musiały być najwyraźniej w innych miejscach obozowiska.
Kobieta oczywiście przepełniła się radością na widok jedynego syna, więc podobnie jak jej mąż wcześniej podeszła do Bersena i przytuliła go do siebie. On ponownie odwzajemnił się tą samą czułością. Zaczęła się wypytywać czy wszystko z nim dobrze, gdzie się podziewał i co robił. Jawa wyjaśnił, że chciałby odpocząć, choć szamanka namawiała spokojnie i bez żadnych nerwów. Ostatecznie młody Bersen uznał, że nie zaszkodzi jak teraz opowie o wszystkim rodzicom. Usiedli więc razem i Bersen zaczął opowiadać. Nie mając powodu, by ukrywać cokolwiek powiedział dosłownie o wszystkim co go spotkało. O Starszym, o Matce i Radim, o klanie Khak i o tym co zrobił dla wspomnianej ayafy. Opowiedział o Ben So-Dranie oraz mnóstwie innych rzeczy. byli oni zdumieni opowieścią syna, lecz też dumni z niego. Wszak w ciągu tych kilku dni spotkało go wiele, a mimo to nie tylko wyszedł cało, ale też z jego słów wynikało, ze wykazał się niezwykła pomysłowością, a także dobrocią serca, skoro pomagał innemu klanowi. Ojciec wprawdzie wykazał nieco wątpliwości odnośnie tego, że młody Kumari udał się do Fortu klanu, którego osobiście w ogóle nie znał. W jego mniemaniu było to lekko naiwne, albo też po prostu Bersen był zbyt ufny. Matka jednak była jak zwykle tą najbardziej wyrozumiałą. Bersenthor miał to po niej. Rozumiała motywy swojego dziecka. Zwiadowca opowiedział im jeszcze o propozycji jaką złożył mu Ben odnośnie wspólnego odlotu z Tatooine. Początkowo miał pewne wątpliwości odnośnie tego. Wyjaśnił rodzicom, że musi to przemyśleć i że nie chciałby zrobić nic co sprawiłoby im zawód. Tu jednak jednomyślnie orzekli, że cokolwiek nie zrobi będą z niego zawsze dumni. Za to ich kochał, że ma takich wspaniałych rodziców. Naprawdę los był dla niego łaskawy, że urodził się w takim miejscu. W życiu nie chciałby się zamienić miejscem z nikim. W sensie gdyby miał możliwość zmiany swojego pochodzenia, swojej rasy czy planety na której by się urodził to zrezygnowałby z tej możliwości. Był szczęśliwy za to co mu zostało dane. Na koniec powiedział ojcu i matce, że Ben So-Dran odlatuje za 3 planetarne dni i musi się zastanowić. Jawa miał przez chwilę wątpliwości odnośnie tego, lecz żona go uspokoiła wyjaśniając, że klan nie załatwił tu jeszcze wszystkich rzeczy, więc zostaną przynajmniej jeszcze z kilka dni.
Czas mijał spokojnie. Los chciał, ze będąc blisko Mos Eisley nie musieli obawiać się ataku Ludzi Pustyni. Gdy nastał wieczór tego samego dnia, gdy wrócił cały klan zebrał się przy wspólnym ognisku. Ojciec jak zwykle chciał zrobić furorę, więc zorganizował coś na kształt święta takiego jednorazowego. W sensie obchodził szczęśliwy powrót syna, gdy większość zaczynała myśleć, że coś mu się stało. W ten czas też młody zwiadowca opowiedział reszcie klanu o jego dziwacznych przygodach w ciągu tych ostatnich dni. Reszta wieczoru minęła w dość dobrej atmosferze.
Kilka następnych dni niczym się w zasadzie nie różniło od codziennego życia. Nazajutrz Bersenthor się obudził, większość dnia spędził na odpoczynku, spędzaniu czasu z przyjaciółmi i innymi bliskimi, lecz przede wszystkim myślał usilni o propozycji Bena. Na razie nic nie sugerował innym odnośnie tego co zrobił. Sam nie wiedział co robić. Nie zmieniało to faktu, że czas płynął dalej. Minuty, godziny, dni...
Wreszcie zbliżał się koniec drugiego dnia. Był wieczór, zaś słońca Tatooine powoli chyliły się ku zachodowi. Młody zwiadowca siedział sobie na jednej ze skał skąd miał niezły widok na zachodzące na nieboskłonie gwiazdy. Myślał dalej. Wciąż nie potrafił podjąć decyzji. Była ona tak trudna jak tamta propozycja klanu Khak. Wiedział, że jeśli zgodzi się to wtedy opuści swój dom. Ruszy gdzieś tam w świat, którego nie zna. Dotąd jego oczy sięgały pustyń Tatooine i nie znał niczego poza tym obrazem. Gdy jednak zostanie najprawdopodobniej nigdy nie opuści Tatooine. Spędzi resztę życia wędrując z klanem. Widać więc było, że konsekwencje każdej z decyzji były spore i zdawał sobie z tego sprawę. To tym bardziej utrudniało mu podjęcie decyzji. Miał tym razem jednak większa pomoc o czym miał się zaraz przekonać, bowiem w pewnej chwili w pobliżu pokazała się jego matka. Zauważyła siedzącego na skale syna i podeszła do niego siadając tuż obok. Dosłownie dzieliły ich centymetry od siebie.
-Wciąż cię to trapi?- zapytała się syna z charakterystycznym dla niej spokojem w głosie. Taka też była. Wyrozumiała, spokojna, mądra - zawsze każdy mógł polegać na jej radach, a tym bardziej Bersenthor. Poza ojcem była to jedyna osoba na której mógł polegać bezgranicznie. Spojrzał się na matkę.
-Tak, mamo. Nie wiem co robić. Ben powiedział, że odlatuje już jutro... nie mam za wiele czasu, a nie chcę robić nic przez co zawiódłbym was wszystkich.- odpowiedział z pokorą Bersenthor nie spuszczając ze swojej rozmówczyni wzroku swych jaskrawych oczu. Tak wyraźnie bał się tego, że jego decyzja może nie spodobać się komuś. W tym wypadku był to albo ben, albo jego własny klan i rodzice. Musiał przyznać, ze ciekawiło go bardzo co tam jest dalej. Poza Tatooinem. Nie miał jednak odwagi tego zrobić. Nie wiedział czy chce to zrobić. W tym samym czasie szamanka uśmiechnęła się lekko, po czym objęła syna. Mimo swojej pozycji nie bała się w żadnym razie być sobą, a w tej chwili widziała, ze jej dziecko potrzebuje czyjegoś wsparcia.
-Bersenthorze, nie mów tak. Wiesz czego nauczył mnie twój dziadek, a mój ojciec? Każdy z nas ma prawo iść taką ścieżką jaka wydaje mu się słuszna. Cokolwiek postanowisz wiedz, że ja i twój ojciec będziemy z ciebie zawsze dumni.- odpowiedziała najwyższa szamanka wciąż nie puszczając swojego dziecka z objęć. Ten jednak z jakiś powodów nie odważył się odwzajemnić uczynku. Był zbyt zakłopotany z powodu swoich myśli. Jednak mimo to słowa rodzicielki sprawiły, że kamień spadł mu z serca. Ponownie spojrzał się na nią tym razem już nieco bardziej uśmiechnięty. Zawsze zastanawiał się jak jego matka to robi. Zawsze wie co powiedzieć i jak pomóc. Dzisiejszego dnia kobieta nie miała już żadnych obowiązków typu narady czy spotkania, więc zdecydowała się spędzić ten czas z synem.
W nocy młody jawa nie mógł spać. Rozważał ciągle propozycję Ben So-Drana, pamiętając przy tym wszystko co powiedziała mu matka. Nim zdążył usnąć Bersenthor podjął już decyzję o której miał zamiar powiadomić innych rano.
Nazajutrz się zbudził i zaczął szykować się w drogę. Postanowił wziąć ze sobą jakąś podręczną torbę do noszenia na ramieniu, kilka niezbędnych rzeczy oraz swoją broń. Bez niej nigdzie by się nie wybrał. Musiał być gotowy, gdyż najpóźniej do końca dzisiejszego dnia Ben miał odlecieć z planety. Kiedy się już w miarę wyszykował postanowił pójść do rodziców, by powiedzieć im o wszystkim. To co powiedziała jego matka zeszłego dnia było prawdą- ona i jej mąż przyjęli te wieści ze spokojem, choć nie tylko. W końcu tak bardzo kochali syna, ze z drugiej strony byli przepełnieni smutkiem, że ich opuszcza. Przeważała jednak nad tym radość, że sam chce podejmować decyzje. Kierować własnym losem. Nie chcieli, aby oni lub też klan był ciężarem dla niego.
Wkrótce wieści rozeszły si po całym klanie Hekima. Wiedzieli już wszyscy. Przynajmniej ci co znali Bersenthora. Nie każdy rozumiał jego decyzję, lecz byli też tacy mający podobne stanowisko co rodzice młodego jawy. Wspierali jego decyzję. Zbliżało się popołudnie, a na spotkanie z nim przyszła ponownie najwyższa szamanka. Porozmawiali razem chwilę.
-Boję się, że nigdy was już nie zobaczę.- stwierdził w pewnej chwili ów konwersacji Bersen ujawniając tym samym przed rodzicielką swoje pozostałości wczorajszych wątpliwości, które jeszcze mu zostały. Jego matka pierw spojrzała się na spakowane przez niego rzeczy, a potem na niego samego.
-Zobaczysz, a gdy ten dzień nastanie będzie on najszczęśliwszym w moim życiu.- rzekła w stronę swojego rozmówcy tym samym podnosząc go na duchu. Nie miał powodu, aby jej nie wierzyć, więc uznał, że ma rację. Choć Tatooine jest ogromne to nie było powodu, aby mieli się nigdy nie zobaczyć. Resztę czasu młody jawa spędził na rozmowie z rodziną i innymi, gdy jeszcze szykował się w drogę. W końcu jednak nastała ta chwila, gdy musiał opuścić klan. Przy wyjściu z obozowiska zebrała się spora część ayafy wraz z jego ojcem i matką. Wszyscy postanowili go pożegnać i życzyć mu pomyślnego losu. Jednocześnie najwyższa szamanka oznajmiła, że zawsze będzie członkiem ayafy i jeśli przyjdzie dzień jego powrotu przyjmą go z otwartymi rękami jak swojego. Bersenthor był wdzięczny wszystkim za to co dla niego do tej pory zrobili. Na koniec zostawił pożegnanie się z rodzicami nim miał ruszyć do Mos Eisley na spotkanie z Benem. Ojciec życzył mu szczęścia i oczywiście, by uważał na siebie. Matka będąc rzecz jasna szamanką życzyła, aby los mu sprzyjał i że zawsze będzie przy nim czuwać, gdziekolwiek będzie. Młody zwiadowca nie zamierzał jednak odejść tak po prostu nie zostawiając niczego po sobie. Miał pewien naszyjnik i choć był to prezent od klanu Khak to postanowił podarować go matce, by przypominał jej o nim. Ona jednak grzecznie odmówiła. Dotknęła jednak dłońmi kła na naszyjniki, pobłogosławiła go według zwyczajów jawów. Powiedziała, by go zatrzymał. Będzie mu przypominał o domu i o tych na których mu naprawdę zależy. Jawa zgodził się z nią i nałożył naszyjnik na siebie tak, że zwisał mu teraz z szyi, jeśli jakąkolwiek miał. W końcu nikt dotąd nie ujrzał twarzy jawy. Jedynie oni sami wiedzieli jak wyglądają. Najprawdopodobniej.
Ruszył w drogę, lecz w pewnym momencie się zatrzymał i obejrzał się za siebie. Jego klan wciąż stał przy wejściu do obozowiska. Kiwnął w ich stronę głowa jeszcze raz w geście pożegnania, ale też chcąc dać znać, że nic mu nie będzie i jeszcze wróci. Następnie spojrzał się w stronę miasta, gdzie ostatecznie ruszył. Jego celem było dotarcie do lądowiska na którym stał YT-1300 należący do Ben So-Drana. Miał przy sobie wcześniej wspomnianą prowizoryczną torbę z kilkoma rzeczami, na plecach w kaburze zawieszony karabin blasterowy jawów, a także to w czym zawsze chodził. Swoje szaty, chustę, prowizoryczny pancerz. Wziął po prostu niezbędne rzeczy. W ten oto sposób miał zamiar zacząć nowy rozdział w swoim życiu. Zmierzał więc w stronę lądowiska, by znaleźć Bena.