Alanis jeszcze raz przyglądnęła się swemu odbiciu. Nigdy nie była żadną królową piękności i wcale też za taką się nie uważała. Sylwetka? Również nic specjalnego. Jedyne, co w sobie lubiła, to oczy. Brązowe, identyczne jak u matki. Dobrze wiedziała jak się nimi posługiwać, aby osiągnąć cel i korzystała z tego zwłaszcza gdy była nieco młodsza. Potrafiła załatwić nimi prawie wszystko - dodatkowy karton niebieskiego mleka, czy nawet darmowy bilet w czasie podróży repulsorowym autobusem. Choć z drugiej strony, Ortonówna nigdy nie przywiązywała zbytniej wagi do swojego wyglądu, bo też nie zależało jej na tym, by za wszelką cenę zwracać na siebie w ten sposób uwagę. Nie spędzała godzin na strojeniu się, co mogło mieć wydźwięk w relacjach przemytniczki z mężczyznami. Ale dopiero teraz, po zafundowanych jej zabiegach, wyglądała iście tragikomicznie.
Z ciężkim sercem popatrywała na twarz odbijającą się sie w lustrze. Puste oczy, w których jeszcze niedawno tańczyła radość, patrzyły na nią, jakby szukały zrozumienia. Zrozumienia? A może pocieszenia. A może wszystkiego na raz. Jednocześnie zdradzały, że ostatnie dni nie były dla Alanis najlepsze. Westchnęła głęboko, bo poczuła sie znowu taka mała i bezbronna, a na dodatek coś ściskało jej gardło. Może płacz? A jednak nie mogła sie zdobyć na to, aby zapłakać. Czuła, ze gdyby teraz sobie na to pozwoliła, to chyba nie mogłaby juz przestać. Bała się. Bardzo się bała. I nie chodziło tylko o to, że została oszpecona. Cóż, włosy odrosną, prędzej czy później. Przerażała ją myśl, że może nie zdążyć. Tyle obaw a tylko jedna szansa. Już nie było miejsca na błędy. Zarzuciła na siebie prześcieradło i po raz ostatni spojrzała na siebie.
- Nie wolno ci teraz tak myśleć. Musisz być silna.
Już miała ruszać w dalszą drogę, lecz w tym samym momencie jej ucho złowiło jakieś niepokojące odgłosy. Najwyraźniej ktoś wchodził po schodach, jednak w panujących ciemnościach pani kapitan nie mogła dostrzec wyraźnie ani twarzy, ani sylwetek dwóch powoli zbliżających się w jej kierunku postaci.
- Co robić? Co robić? – myśli szybko przelatywały przez głowę kobiety, która jednocześnie usiłowała stłumić w sobie rosnącą panikę. Pierwszą, odruchową reakcją pani kapitan na zaistniałą sytuację była przemożna chęć schowania się przed nieznajomymi i pozostania poza zasięgiem ich wzroku. Rozglądnęła się, przełykając przy tym nerwowo ślinę. Jeden rzut oka wystarczył, aby dojść do wniosku, że na tym korytarzu nie ma miejsca odpowiedniego na kryjówkę. A nawet gdyby takie było, to i tak pani kapitan nie zdążyłaby nic zrobić, gdyż nieuchronnie zbliżał się moment konfrontacji z dwiema osobami, których szczątki rozmowy powoli zaczynały dolatywać do uszu Alanis.
Ostatecznie Ortonówna cofnęła się o kilka kroków, przytuliła do ściany i, stojąc nieruchomo, z lękiem oczekiwała na dalszy rozwój wydarzeń. Po chwili usłyszała skierowane do niej pytanie.
- Alanis... – odpowiedziała drżącym głosem. – To znaczy, tak się nazywam. Alanis Orton. – poprawiła się, a następnie zamarła, niepewna zamiarów swojej rozmówczyni. Pani kapitan okryła się mocniej tym, co miała na sobie, a następnie zmrużyła oczy przenosząc spojrzenie to na jedną, to znów na drugą damę. Jej wzrok przyzwyczaił się już do ciemności na korytarzu w takim stopniu, że choć nie była w stanie dostrzec szczegółów, to mogła ujrzeć choć zarys ich urody. Nawet w panującym półmroku dało się zauważyć, iż obie były śliczne jak z holoobrazka.
- Proszę, nie róbcie mi krzywdy. Nie jestem nikim ważnym ani wyjątkowym, po prostu szukam wyjścia... – odezwała się cichutko. – ...z tego przybytku. Z tej sytuacji... –kontynuowała takim tonem, jakby po drodze zgubiła całą pewność siebie.
Następnie pochyliła głowę i spuściwszy wzrok z kobiet, skupiła go na chronometrze, który trzymała w dłoni. Zapadła ciężka, niezręczna cisza, która sprawiła, że przemytniczka poczuła się dość niekomfortowo. Sądząc po braku jakiejkolwiek reakcji z ich strony można było dojść do wniosku, że albo Alanis zrobiła na nich nienajlepsze wrażenie, albo też umysły pracownic wypełniło czyste zaskoczenie i same nie do końca widziały, co powiedzieć. A może obie te rzeczy naraz. Zresztą nie można było im się dziwić, bo gdyby pani kapitan spotkała na swojej drodze osobę wyglądającą równie idiotycznie jak ona i bełkocącą bez ładu i składu, prawdopodobnie byłaby równie skonfundowana, co te dwie. Swoją drogą cud, iż jeszcze nie zawołały ochrony.
Przez dłuższą chwilę cała trójka stała w milczeniu, a Ortonówna rozpaczliwie szukała odpowiednich słów, aby przerwać nieznośną ciszę. Stojąc tuż koło ściany, jedną ręką szukała w niej oparcia, zaś fizys miała bladą i nerwowo napiętą. I choć z całych sił chciała wykombinować w miarę sensowne wyjście z tej sytuacji, to przez jej głowę przepływał jedynie wezbrany potok niepotrzebnych, bezproduktywnych myśli. Przede wszystkim była cholernie zła na siebie i niezmiernie drażniło ją, że wszystko się tak pokomplikowało i to głównie przez własną głupotę. Nie wspominając już o tym, że w obliczu kryzysowej sytuacji niepotrzebnie zaczęła panikować, użalać się nad sobą i w ogóle zachowywać się niczym jakiś tępy Dantari.
Choć z drugiej strony, ze wszystkich swoich przyjaciół po fachu, to właśnie ona zawsze miała największego pecha i rzadko kiedy coś szło jej jak po maśle. Wszystkich... Zabrzmiało, jakby panią kapitan otaczał nieprzeprany legion znajomych i koleżanek. Łajdak, pijak, weteran i karciana oszustka - ot i proszę, można policzyć na palcach jednej ręki. Galeria postaci jak z taniego holokryminału, kompani od siedmiu boleści, którzy w zależności od nastroju mogą podać ci pomocną dłoń lub wbić wibronóż w plecy. Może właśnie tej cechy zawsze jej brakowało, tej bezczelnej pewności siebie podchodzącej wręcz pod cwaniactwo. W głębi duszy Alanis odczuwała zresztą coś, co w pewnym stopniu jeszcze bardziej pogłębiało gorycz porażki. Oto odnalazła jeszcze jedno potwierdzenie słuszności zasady, którą do głowy panny Orton usiłował wbić ktoś o wiele mądrzejszy od niej: nigdy nikomu nie wierzyć.
Zerknęła dyskretnie na stojące naprzeciw przedstawicielki najstarszego zawodu wszechświata i w tym samym momencie zrozumiała bezsens i krótkowzroczność swojego postępowania. Prosty plan, znaleźć wyjście, a później kogoś, kto będzie w stanie udzielić pomocy. Wszystko jasne... Ale gdzie się udać po tą pomoc? Może po prostu zadzwonić na pogotowie i już po chwili zjawią się doktorzy w lśniących, białych kitlach, którzy uratują biedną Alanis. Tylko najpierw poczeka w kolejce pół roku, albo nawet dłużej, bo znając kondycję coruscańskiej służby zdrowia... Cóż, koreliańska zapewne nie jest pod żadnym względem lepsza. Tak więc pomysły te odrzuciła niemal natychmiast jako bezwzględnie nieprawdopodobne. Wsiąść w pierwszą lepszą taksówkę, dotrzeć do statku i odlecieć w siną dal? Ta, wszystko byłoby możliwe, gdyby tylko miała więcej czasu i trochę pieniędzy.
- Durnota totalna. – podsumowała własne przemyślenia, kwitując je bladym uśmiechem.
Zastanowiła się jeszcze chwilę, wracając przy tym do słów wypowiedzianych przez blondyna i tych fragmentów z konwersacji pomiędzy dwoma paniami, które udało się pani kapitan zapamiętać. W tym czasie, w głowie Alanis zrodził się pewien pomysł. Myśl ta przez chwilę zdawała się ją szczerze nęcić, lecz wnet przekształciła się w dręczącą zmorę. Poczuła paniczny strach przed taką możliwością, a jej dusza od¬wracała się od niej w popłochu. Choć może w tym szaleństwie rzeczywiście była metoda... Ostatecznie czego się nie robi, żeby przeżyć.
- Sorry dziewczyny. Wiem, że niezbyt udane wyszło mi to powitanie, ale jestem tutaj nowa, więc bardzo proszę o wyrozumiałość z Waszej strony. Nie mogę się trochę odnaleźć. - po delikatnym uśmiechu przedzierającym się przez pokłady zmęczenia można by wywnioskować, że panna Orton zaczynała powoli odzyskiwać swą zwykłą śmiałość.
- Przypadkiem usłyszałam fragment waszej rozmowy i gdyby o mnie chodziło, nie wahałabym się ani chwili. Akurat ja... jestem desperatką. – dokończyła łagodnie.