Content

Archiwum

[Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

W tym miejscu znajdują się wszystkie zakończone questy, których akcja toczyła się na Korelii.

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 27 Cze 2011, o 09:53

Dziewczyna oparła się o ścianę windy. Była potwornie zmęczona, tak okropnie słaba. A na dodatek, chciało jej się spać. Ale z drugiej strony, umysł Alanis desperacko pragnął, aby wszystko to okazało się tylko złym snem... Westchnęła... Zapadła cisza, z początku przezroczysta i lekka, lecz stopniowo gęstniała i stawała się coraz głośniejsza i bardziej wyczuwalna. Pani kapitan, zerkając dyskretnie na stojącego obok młodzieńca, poczuła rosnącą potrzebę, by przerwać ją w jakikolwiek sposób, choćby nic nieznaczącą frazą, nawet nieartykułowanym dźwiękiem. Jednak nic takiego nie nastąpiło, zaś Alanis jedynie pochyliła głowę i wbiła wzrok w podłogę. Przecież nie rozmawia się z nieznajomymi...
Panna Orton zdążyła już odegrać w swoim życiu kilka ról, ale dopiero teraz otwarło się przed nią całkiem nowe pole do popisu. Możliwość zrobienia czegoś, czego normalnie, z własnej woli, nigdy by nie zrobiła. Znalazła się między młotem a kowadłem, a cała ta kłopotliwa sytuacja wymagała od niej trudnego wyboru między dwiema, równie przykrymi możliwościami. Utracić godność, czy odebrać komuś życie? Opuścić apartament Poltersa jako morderczyni, czy dziwka? A może jako i jedno i drugie? Co nastąpi potem, nie miała pojęcia. Tyle wiedziała, że odnalezienie ojca z pewnością będzie swego rodzaju punktem przełomowym i pewien rozdział w jej życiu zamknie się.
Młodszej o kilka lat, trudniącej się zmywaniem naczyń i serwowaniem napojów naiwnej marzycielce, nawet w najśmielszych snach nie przyszłoby do głowy, że kiedykolwiek odważy się podnieść rękę na drugiego człowieka i zabić go. Ale w końcu znalazła w sobie wystarczająco wiele odwagi... Lecz najgorsze w tym wszystkim było to, że jakiejś niewielkiej cząstce panny Orton, dzikiej i pierwotnej, spodobał się czyn, który popełniła. I właśnie wtedy, Alanis po raz pierwszy przestraszyła się samej siebie. To coś się przebudziło. Gdzieś głęboko w świadomości młodej dziewczyny odezwał się inny głos - potężny, odbijający się echem i wypełniony mściwością. Z całych sił chciała wierzyć, że postąpiła słusznie, ale gdy już było po wszystkim, od razu dopadły ją wątpliwości. Usiłowała znaleźć wiarygodne usprawiedliwienie – przecież nie zrobiła tego ot tak, nie jest przecież morderczynią! Wszystko na marne... Kłamstwa niewarte funta kłaków. Po prostu głodne zwierzę, które przegryza gardła. Gorzej niż zwierzę. Dni mijały, a ono... to coś w jej wnętrzu... zostało. Przebudziło się i już nie chciało spać. Z początku myślała wręcz, że po czymś takim się zabiję. Po co miałby żyć... Wszyscy, których kochała odeszli z tego świata. Ortonównie z trudem udało się okiełznać i uwięzić kogoś wewnątrz siebie, tę straszną istotę, która od czasu do czasu domagała się, żeby dokarmiać ją ludzkim mięsem.
Bała się także i teraz. Bała się, że to, co w sobie nosi, po takim poczęstunku będzie się rozrastać bez końca. Kto pozostanie w jej ciele, kiedy zabije Poltersa? Czy nie ta... Czy nie to coś, co sprawiło, że tamtej nocy adrenalina i wściekłość buzowały w żyłach przemytniczki, a serce biło jak oszalałe? Przypomniała sobie lustro, które rozbiła, wróciwszy na odziedziczony wtedy statek. Pieprzyć siedem lat nieszczęścia! Nie mogła na siebie patrzeć, a tłukąc to lustro rzeczywiście chciała uderzyć tą straszną, szkaradną istotę, w którą, jak jej się zdawało, stopniowo się przeobrażała... Nie. Alanis nie zobaczyła w nim człowieka, a prawdziwego potwora. I to jego chciała ugodzić. Ale potłukła tylko szkło, z jednego odbicia stworzyła ich dziesiątki. Lecz jedno było pewne - ścieżka, którą wtedy podążyła, doprowadziła ją donikąd. Była wolna. Została całkiem sama.
- Lepiej pomyśl o czym innym. - powiedziała na głos, nie zważając na reakcję mężczyzny. Dwie minuty jazdy windą rozciągnęły się, jakby były z gumy.

Zastanowiła się nad drugą możliwością, ale myśli, które zaczęły kłębić się w jej głowie przyprawiały ją o mdłości. Jednak po chwili zauważyła apatycznie, że nawet tego obrzydzenia nie odczuwa już zbyt silnie. Chyba aż zanadto zobojętniała na wszystko. Krew widocznie w niej zakrzepła i nie mogła już ożywić się na tyle, by wpaść w wartki prąd oburzenia. W gruncie rzeczy, czym się tu przejmować? W końcu to najstarszy zawód wszechświata... Tylko czy ona w ogóle potrafi wzbudzić męskie zainteresowanie? Nagle ukłuły ją nieznane wcześniej wątpliwości. Polters niby się napalił... A może rozumiała to wszystko opacznie? Ale czemu miałoby być inaczej? Czy czegoś jej brakuje? No, poza włosami... Poczuła bolesną tęsknotę w środku - tam, gdzie pod trójkątnym łukiem stykających się żeber zaczynało się delikatne zagłębienie. Tylko głębiej.... Cóż, nigdy nie było w niej żadnej kokieterii i wyglądało na to, że pogardzała nie tylko zabijaniem, ale również typowym kobiecym arsenałem wzruszających i sympatycznych minek, trzepotania rzęsami zdolnego do rozpętania huraganu, i półuśmiechów, dla których można poświęcić swoje życie, albo zabrać cudze. A może po prostu jeszcze nie umiała się nim posługiwać? Czy teraz miało się to zmienić?
Uda jej się? Odważy się? Na samą myśl Alanis zaczynały trząść się ręce. To nic, to nic, wszystko rozstrzygnie się samo. Teraz już nie ma czasu na filozofowanie, a nadmiar rozmyślań sprawia, że człowiek się waha.
- Kim jesteś, Alanis Orton? Tchórzem, czy zabójcą? – zadała sobie ostateczne, z pozoru proste pytanie.
- Tchórzem. Każdego dnia. – odpowiedziała, a w tym samym momencie drzwi windy otwarły się.

- Ty przodem. – wykonawszy charakterystyczny gest, usunęła się i dała przejść Aviliusowi. Na widok uzbrojonych ochroniarzy, Alanis uśmiechnęła się w duchu. A więc dobrze zrobiła, zostawiając pukaweczkę na dole. Przypatrzyła się z uwagą najemnikom, którzy ochraniali szychę bankowości.
- Profesjonaliści. – przeleciało jej przez głowę, gdy przeniosła oczy na ich broń. Blastery półautomatyczne. Po dużej kolbie poznała markę – Carth kiedyś takiego używał. Ogniwo na trzynaście pocisków, a nie siedem, czy osiem jak zwykle. Nie rzucisz tym człowieka na wznak od jednego strzału, ale możesz go ciężko nadszarpnąć, po czym dwoma następnymi wykończyć, a jeszcze ci zostanie dziesięć dla kolejnych pacjentów. Ci tutaj pewnie nie zawahaliby się ani sekundy, gdyby mieli choćby cień podejrzenia.
- Kane... - idąc za chudzielcem, dziewczyna bezdźwięcznie mięła w ustach jego nazwisko. Kiedy powtórzyła ten zabieg jeszcze kilka razy, zaczęło się jej zdawać nieuchwytnie znajome. Gdzie ona mogła je słyszeć? Niesione przez niekończącą się rzekę plotek i bajdurzeń, o coś się kiedyś zaczepiło i osiadło na samym dnie pamięci. I pokryło się już grubą warstwą mułu: nazwami, faktami, pogłoskami, liczbami - wszystkimi niepotrzebnymi informacjami o życiu innych ludzi, których Alanis z taką ciekawością słuchała i które tak usilnie starała się zapamiętać. Kane... Może to recydywista, za którego głowę wyznaczono nagrodę? Orton rzuciła na próbę kamień w głębiny swojej sklerozy i nasłuchiwała. Nie, to nie to. Spluwa do wynajęcia? Też raczej nie... A więc kto?
Rozglądnęła się po prywatnym pokoiku Poltera, czujnym okiem badając elementy wystroju.
- Amarantowa Fantazja, Różowy Zakątek... Coraz lepiej. Ciekawe co dalej. – pomyślała, smutno wpatrując się w fioletową kanapę. Ale już w następnej sekundzie zdobyła się na odwagę, strząsnęła z siebie niepotrzebne myśli i rzuciwszy się w objęcia przyszłości, przemówiła uroczym tonem głosu.
- Oto jestem, panie Polters. Alanis Orton, do usług. Gotowa na wszystko.
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Mistrz Gry » 3 Lip 2011, o 15:22

- Ty zostaniesz tutaj – szarpnięty, przez najemników, Kane znalazł się momentalnie na korytarzu. Cóż, trzeba przyznać, że mieli oni refleks godny szacunku.
Pan Polters ma dla ciebie inne zlecenie. To już wykonałeś, za c o odkupiłeś swoje ostatnie niepowodzenie. Tutaj masz dane, które cię poprowadzą.
Jeden z najemników podał wysokiemu człowiekowi cyfro notes i czekał, jakby chciał dać detektywowi, by zaczął już działać. Po chwili, Kidy Avilius się oddalał, obaj stanęli obok tafli drzwi do apartamentu Poltersa, jakby ich strzegli.

***

- To ty – rzekł Polters, przypatrując się Alanis. – Na żywo wyglądasz o wiele bardziej apetyczniej. Proszę, siadaj – machnął ręką ponad pięćdziesięcioletni mężczyzna owinięty w duży, bogato strojony szlafrok zrobiony z niezwykle rzadkiej askajskiej tkaniny. Miał nadwagę, jednak był bardzo zadbanym. Włosy ostrzyżone, zaczesane do tyłu, twarz ogolona, złote wręcz perliście białe. Na pewno nie wyglądał na swój wiek, a do tego używał bardzo dobrych perfumów.
- Poczęstuj się. Na co tylko mas ochotę - uśmiechnął się szczerze pokazując nieduży stół, na który obficie piętrzyły się różnego rodzaju owoce, mięsa i ryby. Sam rozłożył się na kanapie z kielichem w ręku, sącząc wyborne wino.
- Powiedz mi. Dlaczego tutaj właściwie jesteś, hm? Przecież wiesz z kim masz do czynienia, a jednak tu przyszłaś. Musisz stać na krawędzi, by posunąć się do takiego kroku.
Spojrzał na łysą i zgrabną kobietę. Widział, jak odrastały jej powoli włosy, jednak ona sama była przerażona. Polters, jako człowiek biznesu, musiał umieć czytać z oczu. A właśnie strach zdawał się mówić do niego spod powiek tej młodej dziewczyn.
- Okropnie niegustowny chronometr, moja droga. Musimy zorganizować ci nowy. Ale po kolei. Może naprawdę nie chcesz tu być i umilić mi czas?
W czasie, kiedy Polters mówił, światła powoli się wygaszały, zmianując swoje zabarwienie na czerwień i granat, a w pomieszczeniu rozległa się dość specyficzna muzyka, która, według bankowca, musiała być uznana za nastrojową.


Sorki Dagos, ale zbyt długo czekamy na Twoje posty. Rozłączam Cię od Alanis. Jeśli chcesz kontynuować swoją postacią, daj odpowiedni odpis. Jeśli nie, trudno
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 4 Lip 2011, o 11:06

Panna Orton z początku zachowywała się nieco sztywno, przytłoczona poczuciem własnej niezręczności i brakiem obycia. Cóż, nigdy dotychczas nie stykała się z tak wysoko postawionymi osobistościami. Lecz pod powierzchownym lękiem tkwiła w niej silna, świadoma swojej wartości osobowość; Alanis, która nosiła w swoim ciele kwasową bombę zegarową, odczuwała potrzebą zmierzenia się z tym człowiekiem, z tą nieciekawą sytuacją. Rozumowo niemal pogodziła się już z rychłą śmiercią, ale jej instynkt nadal buntował się i próbował znaleźć jakieś wyjście. A jeśli stanie na wysokości zadania, jeżeli tym razem Ortonównie uda się rozegrać wszystko prawidłowo - ocali siebie samą. Tylko tyle i aż tyle.
Dziewczyna, usiadłszy ostrożnie na brzegu kanapy, uśmiechnęła się uroczo do mężczyzny, a następnie poprawiła swoją 'wykwintną' sukienkę.
- Dzięki. Nieczęsto słyszę komplementy. – nie chcąc zrazić Poltersa do siebie już na samym początku, odpowiedziała delikatnie, po czym zerknęła na niego ukradkiem, jakby bojąc się napotkać jego spojrzenie. Po pokoju rozległ się odgłos burczącego brzucha. Alanis zawstydziła się tym bardzo, bo szkarłatny rumieniec okrył jej twarz - nie dało się ukryć, iż głód dawał się przemytniczce we znaki. Dość szczęśliwym zbiegiem okoliczności, niemal w tym samym momencie, pan Polters zaproponował poczęstunek. Na widok leżących na stoliku frykasów, dziewczynie aż zaświeciły się oczy.

Zapomniawszy o otaczającym ją świecie, panna Orton z zapałem wcinała jakąś egzotyczną potrawę rodem z... Cóż, nie miała zielonego pojęcia, ale też niezbyt ją to interesowało. Ważne, że to coś było naprawdę smakowite. Popatrzyła na Poltersa, a jej ciemne, błyszczące oczy wyrażały niezmierną wdzięczność. I wtedy padło pytanie.
- Dlaczego tutaj właściwie jesteś, hm? - zamarłszy ‘w pół gryza’, powtórzyła w myślach, jakby nie rozumiejąc sensu wypowiedzianych przez mężczyznę słów. Zaskoczona, bez zapału przeżuła ostatni kęs, po czym otarła usta serwetką, zmięła ją w zamyśleniu i rzuciła na talerz na znak, że skończyła. Wcale nie zjadła dużo, a przecież była ponoć taka głodna... A jednak nie myliła się - łagodny ton głosu bankowca był zwodniczy, a teraz, gdy chciał wybadać prawdziwe motywy postępowania pani kapitan, potoki uprzejmej wymowy przybrały jeszcze na sile. Tymczasem serce Alanis zaczęło łomotać jak oszalałe, choć z całych sił starała się zachować spokój. Ale zadanie to nie było tak proste, jakby się mogło zdawać. Gdzieś po drodze Orton straciła poczucie równowagi duchowej i chłodnego panowania nad sobą, tworząc jaskrawy kontrast z flegmatycznym i statecznym bankowcem, który nadal świdrował ją pytającym wzrokiem.
- Co, u licha, mu powiedzieć? - na jej czole pokazała się zmarszczka, gdy w zadumie zagryzła dolną wargę. Dotąd koncentrowała się tylko na tym, jak do niego dotrzeć. A teraz, gdy poprzedni cel został już osiągnięty, przydałoby się znaleźć jakieś rozsądne wytłumaczenie faktu, że zabrnęła aż tutaj. Powiedzieć mu prawdę? Nie, to niemożliwe. Już sobie wyobrażała reakcję Poltersa, gdyby zaczęła się zagłębiać w swoją nieprawdopodobną opowieść o przygodach na pustyni, przystojnym oszuście, wizycie w burdelu a wreszcie o zmartwychwstałym ojcu. Zabili go i uciekł? Jasne. A teraz objawił się na Korelii? Rozumiem. I coś jeszcze, panno Orton? To był taki absurd, że omal się nie roześmiała w głos. Nie, nie może mu o tym opowiedzieć. Choć z drugiej strony...
- Mogłabyś mu to wyjaśnić, nie? Trochę się wytłumaczyć...

- Przecież wiesz z kim masz do czynienia... – to jedno, konkretne zdanie ukazało jej sytuację w nowym świetle. W nowym? Nie bardzo. Przecież jedna z prostytutek ostrzegała ją przed tym mężczyzną. Jak zwykle nie posłuchała... Alanis przyglądnęła się Poltersowi dłużej. Postawny, silne ramiona. Ona była drobna i w porównaniu z nim słaba. Przyszła tu z własnej woli. Z własnej? Ciekawe co on sobie o niej myśli? Że nadaje się na ofiarę? Czy raczej, że oto napatoczyła się kolejna głupia dziwka, która z jego pomocą wyląduje na wózku? Pomyślała o różnych sposobach, w jakie mógł ją skrzywdzić, zabić... Otrząsnęła się i rozejrzała wokoło. Zrobiło się ciemniej, najwyraźniej bankowiec usiłował stworzyć bardziej intymną atmosferę. I jeszcze ta muzyka... To nie był zbyt dobry moment na wątpliwości. Podjęła decyzję. Musi kierować się intuicją, a ta mówiła jej, że powinna powiedzieć prawdę.
- Cóż, panie Polters... Muszę przyznać, że zna się pan na ludziach. – rozpoczęła niepewnie. – Rzeczywiście, jestem na krawędzi. – kontynuowała. I choć opuściła głowę i wbiła wzrok w podłogę, to aż nazbyt fizycznie odczuwała ciężar spojrzenia mężczyzny.
- Plan był prosty. Miałam udać się do pana i udając dziwkę, z którą mógłby pan zrobić wszystko, poprosić o pomoc w pozbyciu się krążącej w moich żyłach trucizny... Nie wiem na co liczyłam, czego się spodziewałam. Nie jestem prostytutką, to był jedynie blef. Ale... Ale gdyby zgodził się pan mi pomóc.... Zrobiłabym wszystko. Zrobię wszystko. Cokolwiek pan sobie zażyczy... - Ortonówna była już i tak porządnie zdenerwowana rozwojem sytuacji, a brak jakiejkolwiek reakcji ze strony Poltersa jeszcze pogarszał sprawę. W efekcie wypowiedź dziewczyny była pełna omyłek i postojów. - Umilę panu czas... Najlepiej jak będę potrafiła.
Szczęście i sprzyjające okoliczności niegdyś pozwoliły pannie Orton wyrwać się z się z nory, w której dorastała. A teraz, ten piękny, luksusowy apartament mógł stać się jej grobowcem. Lub też więzieniem, ona zaś ptakiem zamkniętym w pozłacanej klatce, dla wyłącznej przyjemności Poltersa. Gdyby tylko zgodził się jej pomóc, nie wahałaby się ani chwili – rzeczywiście zrobiłaby wszystko. Tylko czy Alanis miała w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia?
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Mistrz Gry » 5 Lip 2011, o 21:58

Bankowiec bacznie obserwował młodą dziewczynę. To, jak zajadała i popijała, jej ruchy i mimikę. Znał doskonale mowę ciała i była to pierwsza rzecz, na którą zwracał uwagę Polters. Na szybko przeanalizował Ortonównę i wiedział, jaką miałby obrać taktykę.
To, że wiedział, co miała na ręku Alanis, postanowił nie zdradzać.
Jednak szczerość młodej kobiety przemówiła do mężczyzny. Zawsze uważał, że nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji, prawda będzie czymś najbardziej odpowiednim. Jak stwierdziła dziwka z przypadku, Polteres doskonale znał się na ludziach.
- Wiem, co masz na ręce i podejrzewam, co możesz mieć w sobie – odpowiedział spokojnie bankowiec, wycierając białą chusteczką z wygrawerowanymi inicjałami usta. – Musiałaś komuś bardzo podpaść. To rzadka i bardzo perfidna forma, powiedzmy, kary, jednak w Przystani spotykana.
Polters wstał i ściszył ruchem ręki muzykę.
- Pewnie twój oprawca nie wspomniał, że jakikolwiek kontakt z inną osobą poprzez krew czy ślinę, może automatycznie rozpuścić to, co krąży ci w żyłach? Więc o jakimkolwiek seksie możemy zapomnieć. A to oznacza, że chyba nie masz już atutów, prawda?
Uśmiechnął się szczerze, niczym dobry wuj, który informuje swoją chrześnicę, iż wszystko będzie dobrze. Ale to dość przerażające usłyszeć taką informację w takim tonie.
- Pozostało Ci ponad dziewięć godzin, jak widzę – dodał po chwili spoglądając na licznik chronometru pani kapitan. – Ale znam kogoś, kto zna się na takich sprawach i kto zna ludzi, którzy mogą ci pomóc. Oczywiście nie za darmo, a dla mnie to kawałej dobrej i nowej rozrywki.
Polters wyciągnął swój elegancki komunikator i zaczął przeglądać listę kontaktów.
- Elmir, Eleen’shi, Forcenty…o mam.
I w tym momencie odezwał się dźwięk komunikatora. Komunikatora Alanis. Durruk starał się połączyć już wcześniej, i to kilkanaście razy, jednak dopiero teraz przypadkowe wyciszenie urządzenia przestało działać.
- Odbierz, skoro ktoś dzwoni – rzucił ostrym tonem Polter.
- Mam. Flowers Mike. Ten chłopak zna wielu ludzi – uśmiechnął się do siebie i zbliżył palec do przycisku inicjującego połączenie.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 8 Lip 2011, o 12:01

Alanis, choć może się to wydawać dość zabawne, ponownie czuła się zaskoczona. Oczywiście wchodząc do gabinetu Poltersa miała szczerą nadzieję, iż ten zgodzi się jej pomóc... Lecz teraz, gdy bankowiec poznał już niezbyt ciekawą prawdę i całe przedstawienie wzięło w łeb, była prawie pewna, że jeszcze chwila i mężczyzna wyrzuci ją za drzwi. Ale nic takiego na szczęście się nie stało, więc dziwka z przypadku nadal siedziała bez ruchu, patrząc na szychę bankowości wyczekująco, z odrobiną lęku. Nie odzywała się, bo i po co? Raczej nie było takiej potrzeby.
- To rzadka i bardzo perfidna forma, powiedzmy, kary... – sens tego zdania odbił się echem w głowie dziewczyny, jednocześnie budząc w niej wściekłość. Cholerną wściekłość. Rzadka i bardzo perfidna, jasne... Tylko czemu to akurat na nią musiało trafić? Czym ona zawiniła? Minione dni były dla niej piekłem na ziemi. Wszystko tak bardzo się poplątało i tak wiele miała do stracenia. Za wiele zbiegów okoliczności, zawiłości i nagłych zwrotów akcji. Czy jest tu coś oczywistego, czego nie dostrzega? Przekonywując samą siebie, że nie ma w tym jej winy, zawstydzona, spuściła wzrok. Cóż, tak naprawdę to Alanis aż za dobrze wiedziała, dlaczego się tu znalazła – jak zwykle padła po prostu ofiarą własnej infantylności, naiwności i głupoty. Wybuchowa mieszanka... Ale z drugiej strony, chyba nie mogła stać się inną niż była... A może jednak?
Polters obserwował ją. Czuła to. Czuła hipnotyczną siłę utkwionych w niej oczu. Bankowiec co prawda był wyjątkowo uprzejmy i uważny, zaś jego głos nie zdradzał żadnego wahania, lecz panna Orton wiedziała, że mężczyzna coś ukrywa. Jakąś niemiłą niespodziankę.
- ...chyba nie masz już atutów, prawda? – usłyszawszy to zdanie, Alanis popatrzyła na niego smutno. Miał stuprocentową rację. Nie miała niczego, czym mogłoby go zainteresować. Była nikim. Bez pieniędzy. O seksie nie chciał nawet słyszeć. W sumie to nie dziwiła mu się... I jeszcze ten jej obecny wygląd. Poczuła się upokorzona do głębi, a wrażliwa natura dziewczyny wprost dygotała ze wstydu. I wtedy... Dokładnie w tym momencie do uszu przemytniczki doleciało... Czy aby na pewno się nie przesłyszała? Czy rzeczywiście Polters zdecydował się wyciągnąć do niej pomocną dłoń? Na to wyglądało... Serce Ortonówny przepełniła radość, która zagrzała najciemniejsze zakamarki duszy.
- Na bogów! - myślała Alanis. - Czy on zdaje sobie sprawę, co znaczą dla mnie te słowa? - Polters mówił półgłosem coś o dobrej i nowej rozrywce, ale ona nie chciała słuchać. Jedyne, co się liczyło, to to, że będzie żyła! Jeżeli mężczyzna nadal się jej przypatrywał, to mógł dostrzec na twarzy dziewczyny ślady tego, co się w niej działo. Nieokrzesana, niezdarna prostaczka zniknęła gdzieś bez śladu. Pozostało niedopasowane ubranie, potłuczone ręce i opalona skóra, ale to wszystko wydawać się mogło teraz raczej kratami więzienia, poprzez które wygląda wielka dusza skrępowana niemocą warg, nieumiejących odpowiednio wyrazić jej odczuć...
- Dziękuję, panie Polters. Ratuje mi pan życie. Jestem pańską dłużniczką. – podziękowała najuprzejmiej, jak mogła. – Oczywiście nie za darmo. – dodała w duchu, przypomniawszy sobie o warunku, jaki jej postawił... Nie chciała myśleć o tym, co Polters właśnie z niej zrobił, bo zadowolenie nie towarzyszyłoby tym myślom. Ale też nie miała już wyboru, ani drogi odwrotu. Musiała zawierzyć mu swoją przyszłość.

Dość niespodziewanie odezwał się komunikator. Z początku nie zamierzała odbierać, ale przemytniczce wydawało się, że w sygnale jest jakieś uporczywe naleganie.
- Odbierz, skoro ktoś dzwoni. - wzdrygnęła się, słysząc ostry ton, który sprowokowała, a gdy oczy jej napotkały jego wzrok, plecami Alanis wstrząsnął dreszcz. Przeraziła ją tłumiona, lodowata złość, widoczna w przenikającym na wskroś spojrzeniu. Poczuła się, jak niegrzeczne dziecko skarcone przez dorosłych za sprawianie im kłopotu. Wzięła do ręki urządzenie. Ktoś wcale wytrwale usiłował się dodzwonić.
- Flowers? – na dźwięk tego nazwiska Alanis nie mogła powstrzymać się od lekkiego uśmiechu. Mike, Mike... To przez niego wszystko się skomplikowało. Mike Flowers. Pięknie brzmiące imię i nazwisko, jakby preludium jazzowe przenikające opary wrażeń w niewielkiej sali... Dwa słowa, a wyjawiły tak wiele. Nieco zaskoczyło ją odkrycie, że Polters zna Oskara. A właściwie, dlaczego tak się dziwiła? Wprawdzie młodzieniec należał do niższej kategorii, ale działał na tym samym polu, co biznesmen. Kanalia pospolita, licencjonowana... Ale spotkanie z ekspertem w dziedzinie elektrokosmetyki starych holowidów? Wręcz już nie mogła się doczekać, zaś jedno wiedziała na pewno - będzie ciekawie. Niewiele jednak było czasu na podobne rozważania, gdyż cała uwaga Alanis musiała się skupić na teraźniejszości. W końcu odebrała połączenie, lecz niemal natychmiast tego pożałowała. Twarz dziewczyny, zarumieniona z początku, bladła w miarę patrzenia na rozmówcę.
- Cholera... – wypsnęło się pani kapitan. – To znaczy... Witam, panie Durruk.
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Mistrz Gry » 12 Lip 2011, o 13:18

- Mike, chłopcze. Mam mały problem. Związany z tym, na czym się znasz…słucham?...nie, nie, nie to…przyjedź, to zobaczysz. Spodoba ci się. Dobrze, czekam u siebie.
Polters odłożył komunikator, jednak nie spuszcza z dziewczyny wzroku.
- No to zanim przyjdzie mój znajomy, pewnie ci się spodoba, chłopak ma to coś, to może powiedz, czego tak naprawdę szukasz. Tak naprawdę.
Kiedy skończył, jego wzrok omotał całą Alanis. Chore pożądanie zaczęło ukazywać swoje oblicze, aczkolwiek realne zagrożenie zarażenia się wygrywało.
Do czasu.
- Do kurwy nędzy! Suko jedna! Miałaś się meldować. Od kilkudziesięciu godzin nie mam żadnej informacji od ciebie! Co z moim kamieniem, dziwko! Wiedz, że dwaj łowcy już są w Przystani i szukają ciebie. Melduj się, kurwa jego mać!
Alanis musiała odsunąć komunikator od ucha, gdyż wrzask Durruka nie pozwalał na zrozumienie jego słów. Co gorsza, Polters siedział i nasłuchiwał. Jego zbereźny uśmieszek zniknął z twarzy, a oczy zaświeciły się blaskiem niczym neony z Nar Shaddaa.
-A więc jesteś po jakiś brylant, tak?! Więc opowiedz też o tym, może spłacisz swój dług wobec mojej pomocy.- Głos bankowca, cichy i szeleszczący, brzmiał niczym odgłosy węży żyjących na Yavin IV. Taki był Polters, gdy chodziło o sprawy pieniędzy. Zarobienia ich, kolekcjonowania, zdobywania, wyrywania innym.
A panna Orton dopiero teraz poczuła, że jej drobna dłoń, niczym w imadle, została ściśnięta przez szorstką w dotyku rękę gospodarza.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 15 Lip 2011, o 13:21

Durruk rzeczywiście wrzeszczał jak oszalały, a gdyby głos mógł zabijać, to Alanis z pewnością leżałaby już trupem. W pierwszej chwili dziewczyna poczuła się zupełnie sparaliżowana, agresywny ton całkowicie zbił ją z tropu, a w jej oczach pojawił się strach. Dobrze przecież wiedziała, że z jaszczurem nie ma żartów. Lecz z drugiej strony, wypadki ostatnich dni odbiły się na niej poważnie, i to tak poważnie, że pannie Orton trudno było się zmusić do wykonania jakiegokolwiek ruchu czy choćby wykrztuszenia słowa. Już samo dotarcie do biura Poltersa było męką, a teraz trzeba było stawić czoło innemu padalcowi i udawać, iż wszystko jest w porządku. Ledwie sobie z tym radziła. Była przecież zaledwie początkującą przemytniczką, a nie doświadczoną aktorką... W efekcie długo zwlekała z odpowiedzią, jako że aż za dobrze rozumiała, iż sytuacja jest groźna.
Wreszcie namyśliła się, a w ułamku sekundy odzyskawszy spokój, uśmiechnęła się.
- Wiesz co, Durruk? Pierdol się. – zaczęła ostro, bez żadnych wstępów. – Jeżeli chcesz swój kamyk, to nie posyłaj za mną jakiejś pary pedałów, tylko sam się pofatyguj... A jak nie, to spierdalaj, złamasie. - zanim Trando zdążył cokolwiek rzec, usłyszał trzask rozłączonego połączenia. Odłożywszy ze złością komunikator na stoliku, opadła na oparcie, tępo wpatrując się w filiżankę herbaty cynamonowej, którą Polters dla niej jej przygotował. Alanis poczuła, że zapada się w kanapie, w jakąś przestrzeń, z której nie ma ucieczki. Przez moment starała się o niczym nie myśleć, ale słabo jej to wychodziło. Doskonale rozumiała, iż sprawa nabrała teraz zupełnie innego znaczenia i że nie może pozwolić sobie na jakąkolwiek zwłokę, czy niedokładność. I nagle, zupełnie dla siebie nieoczekiwanie, zdała sobie sprawę, że ma już dosyć przestępców, najemników, wszystkich tych szumowin, łajdaków i że najchętniej rzuciłaby wszystko w cholerę. Od zawsze żywo, aż boleśnie żywo wczuwała się w tętno wielkich spraw wszechświata, a mimo to zmuszona była kręcić się po omacku wśród szemranych interesów, podejrzanych zagadnień i zastanawiać się nad tym, czy powinna powiedzieć Poltersowi całą prawdę, czy też jedynie niezbędny wycinek.
Może Wujek miał rację i zawód przemytnika rzeczywiście nie był Alanis sądzony. Udowodniła to choćby dzisiaj, na przykładzie swych niedojrzałych, sztubackich prób wydostania się z sytuacji, w której się znalazła. I to z własnej winy... Może w ogóle nie powinna była opuszczać Coruscant... Zaczynała mieć coraz więcej wątpliwości. Zestawiała z sobą Harknessa i innych zaprzyjaźnionych szmuglerów, ale wynik tych porównań był dla niej opłakany. Oni z pewnością by sobie poradzili. Twarde, cwane i wygadane bestie... Za plecami koledzy mówili o pannie Orton... No, mniejsza o to. Ważne, że przezwisko to jednocześnie denerwowało ją i sprawiało jej przyjemność. Wskazywało na to, że nie pasuje do tej zbieraniny. Że nie robi tego jedynie dla kredytów. A przecież do wysiłku skłaniała ją obecnie nie tylko żądza wzbogacenia się - walczyła przede wszystkim o utraconą, ojcowską miłość. O ojca, którego już raz pochowała i z którego odejściem zdążyła się pogodzić. A tu taka niespodzianka... Ale gdyby coś się nie udało, to byłaby jej wina. Nie mogłaby żyć, mając jego śmierć na sumieniu. Tylko czy Zandar jeszcze ją pamięta? To bardzo ważne, czy o niej nie zapomniał.

Naraz, bez uprzedzenia, Polters wziął ją za rękę, z początku delikatnie, a następnie coraz mocniej zaciskając uchwyt. Możliwe, że nawet tego nie zauważył, ale naprawdę sprawiał pannie Orton ból.
- Opowiem, no opowiem, tylko niech mnie pan puści. – zapewniła gorąco. Czuła, że tętno nieco żywiej zaczyna jej pulsować pod wpływem bezczelnego zachowania bankowca, który nie spuszczał z dziewczyny bacznego oka ani na chwilę. Ona zaś skorzystała z okazji, by przyjrzeć się mężczyźnie, zmarszczkom w kącikach oczu tworzącym się od złośliwego śmiechu i srebrnym pasmom przetykającym ciemne włosy. Orton jednak wyczytała z tej zadbanej twarzy, że nie ma rzeczy, która by w Poltersie wzbudziła lęk. Oczy zwęziły mu się jak u orła, dziewczynie niemal brak było tchu, gdy spoglądała na orli dziób z nozdrzami wydętymi wyzywająco, zuchwale, napastliwie. I chociaż jego głos był spokojny, brzmiał w nim jakiś autorytet nie do zakwestionowania. Alanis westchnęła.
- To skomplikowana sprawa... - rozpoczęła zachęcająco, starając się, by jej słowa zabrzmiały możliwie najłagodniej. – Ale mogę wyjaśnić. No więc tak, w największym uproszczeniu – jest sobie kamyk i to nie byle jaki, bo wart 3 miliony. Gość, w którego posiadaniu jest to cacko, ukrywa się gdzieś w Przystani. Nazywa się... to znaczy, nazywał się Zandar. Zandar Zherron, hazardzista, ksywa Oczko. Ale ten stary oszust zmienił imię, nazwisko i schował się głęboko. – zastanowiła się przez sekundkę. – Ja to wiem i jaszczur, z którym rozmawiałam, też o tym wie. A z nim nie ma żartów, bo ma on pod sobą grupę posłusznych zabijaków. Jeśli rzeczywiście chce pan dostać tę błyskotkę, będzie pan musiał dotrzeć do Oczka jako pierwszy. Nie ma czasu do stracenia. – tym razem dziewczynie udało się przybrać naprawdę poważny ton. A może to dlatego, że powoli zaczynała odzyskiwać utraconą pewność siebie...
- I będzie pan potrzebował mnie. Oczko to mój ojciec. – Alanis uśmiechnęła się gorzko, zrozumiawszy, że teraz zaczyna się gra o życie.
W gabinecie zapadła cisza gęsta jak krew.
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Mistrz Gry » 20 Lip 2011, o 23:42

Nagły wybuch łysej dziewczyny do komunikatora podniecił Poltersa. Zdziwienie przeszło w zainteresowanie, a następnie w miłe dreszcze. Bankowiec na chwilę zapomniał o kamieniu i zarobieniu kolejnych kredytów.
Przyglądał się Alanis, gdy ta, nieco z lekko drżącą ręką, piła herbatę. Tym razem patrzał na nią już nie jak na przestraszona dziewczynkę, a jak na dziką, prymitywną samicę. Przez głowę przeleciały mu przerażające obrazy , które dla niego były niezwykłym apogeum chorych, wulgarnych i brutalnych żądz. Cieszył się niezmiernie, że będzie mógł dać upust swoim pragnieniom tuż przed ważną transakcją.
Jego rozmyślania stawały się coraz to bardzie realne, aż jego przyrodzenie zaczęło twardnieć, a dłoń zacisnęła się mocniej na ręce panny Orton.
- Opowiem, no opowiem, tylko niech mnie pan puści – usłyszał i gwałtownie wyrwał się ze swoistego, pornograficznego seansu. Kolejna słowa dziewczyny docierały do Poltersa, jak przez jakąś tubę. Zdołał jedynie wychwycić cenę za kamień oraz nazwisko. Szybko skojarzył fakty i odpowiedział, już prawie całkowicie wyzbyty chorych i zboczonych imaginacji.
- Legenda o tym kamieniu krąży od wielu lat, tu w Przystani. Niejeden z moich bogatych kolegów chciał go odnaleźć, wynajmując łowców czy podrzędnych zbirów. Ale fakty na ten temat są znikome. Wiadomo, że twój ojciec, jeśli to prawda – tu spojrzał gniewnie na Alanis, naciskając jeden z przycisków pilota, który leżał na blacie stołu – osiedlił się w Zachodniej Dzielnicy. Zmienił nawet wygląd, otworzył jakąś fabrykę związaną z technologią dla kasyn. I tyle. Niby Chuda Gloria znała bliżej tego faceta, ale z nikim nie chciała gadać, Nawet ją zastraszano i obcięto dwa palce, milczała jak grób. Można ją było znaleźć w Ciemnej Otchłani, gównianej kantynie w Odpadzie, ale teraz czy tam bywa, nie wiem.
Zakończył i spojrzał za plecy Alanis. Pani kapitan nie spostrzegła się, jak za nią stanęło dwóch ochroniarzy, z którymi miała wcześniej do czynienia.
- Pozostało Ci niecałe dziewięć godzin. Może uda CI się przed czasem. Jeśli pozostanie ci mniej niż godzina, wciśnij ten przycisk – wyjął z szafki, obok fotela, małe urządzenia. – To pozwoli Cię namierzyć i zabrać. Mike będzie musiał poczekać, odwołam go. Jednak nie chcę byś zdechła tam, w Odpadzie. Mam co do Twojej osoby plan.
Wyszczerzył swoje białe zęby.
- Masz tu trzysta kredytów. Przed Molochem stać będzie taksówka z moim portretem. Ona zawiezie cię do Odpadu. A teraz znikaj, przywieź mi kamień i wracaj na to, po co tu przybyłaś. A teraz znikaj mi z oczu.
Zanim Alanis zdążyła odpowiedzieć, dwaj ochroniarze wzięli ją pod pachy i wyprowadzili za drzwi. Wsiedli z nią do turbowindy i zjechali na dół. Odprowadzili do samego wyjścia i przybierając taką, a nie inną postawę, zdawali się powiedzieć, że ma iść.
Nad Korelią powoli się ściemniało, a miliony świateł Pępka tworzyło wręcz arcydzieło artysty, który uwielbiał tworzyć czystej esencji chaos.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Sar Quora » 20 Lip 2011, o 23:45

Sar Quora przenosi się z: [Adumar] Likwidacja osadzonego]



Sar wyszedł z nadprzestrzeni w okolicach orbity Korelii. Urządzenie maskująco nadawcze spełniło swoją rolę i bez problemu wylądował w Koreliańskim Pępku – centrum miasta. Gdyby Sar wiedział gdzie właśnie lądował, zapewne by tego nie robił. Ale było już za późno. Gdy tylko wylądował, otoczyło go kilka osób, i prezentując jak najlepsze maniery powitały Iktotchiego, i wyciągnęły od niego takie opłaty za lądowanie i dokowanie frachtowca że Sar omal ich nie zbluźnił. Ale cóż. Stało się. Uiścił wymaganą opłatę i wyruszył na miasto razem ze swoim plecakiem i kilkoma innymi niezbędnymi rzeczami.
Po majestatycznych budynkach domyślił się, że znajduje się właśnie w jakimś centrum finansowym. Możliwe, ze jakiś bogaty bankier lub inna znaczna osoba potrzebowała ochroniarza. Niebezpieczeństwa w pędzącym świecie rekinów finansowych były rozmaite. Konkurencja nie zawsze działa uczciwie, wiec musiał znaleźć kogoś kto mógł mu zaoferować zarobek.
Szybko dowiedział się, że największym budynkiem, stanowiącym jakby centrum pępka jest Moloch. Ogromny biurowiec który przewyższał wszystko co do tej pory widział Sar. Nie marnując czasu Quora rozpoczął przepytywanie niektórych dostojnie wyglądających finansistów. Jednak po godzinie poszukiwań Iktotchi nadal pozostawał bezrobotny. W końcu jego uwagę przykuła wysoka kobieta ludzkiej rasy. Wyróżniała się z tłumu, gdyż była zupełnie łysa i niedbale ubrana. O ile wśród swojego gatunku Sar kobiety były tylko łyse, o tyle jeszcze nigdy nie widział łysej kobiety rasy ludzkiej. Jakieś przeczucie pchnęło go aby zwrócić się do niej.
- Hej! Możesz poczekać chwilę? - Sar podbiegł do swojego celu.
- Nazywam się Sar, nie wiesz może gdzie znajdę jakąś pracę? A może ty potrzebujesz w czymś pomocy? Całkiem nieźle znam Siena tym i owym…
Image

GG: 5634374
Awatar użytkownika
Sar Quora
New One
 
Posty: 62
Rejestracja: 5 Lis 2010, o 20:05
Miejscowość: Łódź

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 22 Lip 2011, o 10:23

Gdy Orton opuściła biurowiec, nad Przystanią zapadał już zmierzch. Idąc w kierunku zaparkowanej niedaleko taksówki, łysa rozmyślała nad tym, co usłyszała w gabinecie Poltersa. A więc jej ojciec, oprócz imienia i nazwiska, zmienił także wygląd. Staruszek musiał się nieźle wystraszyć, skoro uciekł tak daleko i schował się tak głęboko. Ale... Czy zaczynając życie od nowa, wyparł z pamięci wspomnienia dotyczącej własnej żony i córki? Tego nie wiedziała. I na chwilę obecną chyba wolała nie wiedzieć. Dodatkowo bała się, że mógł on upodobnić się do kanalii takich jak Polters. A może nawet zdążył już stać się jednym z nich? Bogatym, znudzonym życiem padalcem... Myśl ta pojawiła się niespodziewanie w głowie Alanis, gdy szycha bankowości wpatrywała się w nią swoim dzikim wzrokiem. Dziewczyna dokładnie w tym samym momencie odczuła, że powietrze w pokoju zrobiło się ciężkie, wprost nie miała czym oddychać. Powietrza! Tego właśnie potrzebowała, aby pozbyć się tego strasznego bólu głowy – chłodnego, wieczornego powietrza. I dokładnie to dostała. Ochroniarze bankowca spełnili jej niewypowiedzianą prośbę.
- Ciemna Otchłań. Odpad. Zachodnia Dzielnica. Zniszczone magazyny i fabryki, tereny skażone chemikaliami, grupki koczowników. – z całych sił usiłowała przypomnieć sobie wszystkie informacje o dzielnicy, do której miała się udać. Nie było sensu zastanawiać się, co przy swojej wrodzonej nieśmiałości, a w dodatku nie znając nikogo, będzie tam robić. Pytanie to pozbawione było istotnego znaczenia. A już na pewno nie należało szukać na nie odpowiedzi. Choć z drugiej strony... Będzie usiłowała odnaleźć ojca. I tego musi się trzymać. Musi...
Orton nie zwracała dotychczas większej uwagi na otaczający ją krajobraz, aż dość niespodzianie odczuła jego urok i zapragnęła przyjrzeć się okolicy. Wysokie, migocące odblaskami w zachodzącym słońcu budynki olśniły dziewczynę. Zapatrzyła się... Wydawało się, że pomimo nadciągającej ciemności, ruch na pobliskich placach, skwerach i deptakach nie tylko nie maleje, ale wręcz wzrasta. Niektóre z eleganckich istot snuły się jakby bez celu, inne zaś pędziły dokądś, prawdopodobnie spóźnione na ważne spotkania. Kilka śmigaczy czekało cierpliwie na czerwonych światłach. Alanis na moment uwolniła się od natłoku myśli, ale już po chwili znowu zaczęła się zastanawiać. Niestety, równocześnie potknęła się i upadła na chodnik. Podniósłszy się, otrzepała sukienkę i wolnym krokiem wróciła na ścieżkę prowadzącą do pojazdu. Jedyne, co mogła teraz zrobić, to podnosić nogi, raz jedną, raz drugą, stawiać je na ziemi, opierać się na nich całym ciężarem, podnosić, stawiać... setki razy... i jeszcze... jeszcze raz... jeszcze... Wierzchem dłoni otarła z czoła perlisty pot.
Ponownie wróciła do sprawy ojca. Spokojnie, z pewną metodycznością starała się rozważyć wszelkie możliwości... Zhandar przepadł i bogowie raczą wiedzieć, gdzie się ten człowiek podziewa. Ale przynajmniej jest bezpieczny. Było to, w pewien swoisty sposób, pocieszające.

Jakiś kamyk, na który nastąpiła sprawił, iż jęknęła z bólu. Ale teraz ona im pokaże! Wolę pani kapitan opanowało niezłomne postanowienie. Nie opuści tej przeklętej planety, dopóki nie odnajdzie swojego ojca. Pamiętała dobrze, że w przeciwnym razie miałaby odciętą drogę powrotu. Wszystkie mosty już dawno spalone. Z trudem się opanowała, nie dość szybko jednak, by wilczy wyraz twarzy Alanis mógł ujść uwagi przechodzącej bizneswoman i nie przejąć jej niepokojem.
Lecz już w następnej chwili przemytniczka zdziwiła się swojej gotowości. Po krótkotrwałej wesołości ogarnęło ją gorzkie poczucie osamotnienia. Była zupełnie sama w obojętnym świecie, wręcz rozpaczliwie sama. Nikt jej do końca nie rozumiał, nikomu chyba na niej nie zależało prócz jednego tylko Poltersa, który wiązał z nią jakieś perfidne plany. Orton nie miała najmniejszego pojęcia, co robić dalej, kiedy znalazła się zaledwie kilka kroków od taksówki z wizerunkiem bankowca. Żaden konkretny pomysł nie wpadał jej do głowy, chociaż lodowate zimno podłoża stykającego się z bosymi stopami pobudzało dziewczynę do szybkiej decyzji. I wtedy zrozumiała, że nie może już dłużej czekać – strach ciągle rósł, a w końcu znów ogarnąłby ją całą. Jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że znalazła się teraz na drodze, która mogłaby z powodzeniem oznaczać dla niej katastrofę. Gdyby cokolwiek źle poszło, nikt by się za nią nie wstawił, nikt by jej nie pomógł. Niestety, panna Orton posunęła się już za daleko, żeby się wycofać. Na samą myśl o tym przeszedł ją zimny dreszcz. Gdyby tylko ten głupi wspólnik stawił się o odpowiedniej porze, w odpowiednim miejscu. I gdyby nie zachciało jej się porozmawiać z Daxem... Odczuła przypływ zadawnionej złości, ciągle jeszcze na tyle silny, by sprawić, że usta przemytniczki się zacisnęły. Ale na tym właśnie polega życie, prawda? Po prostu jeden wielki splot „co by było gdyby”.
- Przywieź mi kamień... – wspomniała słowa bankowca. Szczęśliwie dla niej, mężczyzna nie wiedział o tym, że Alanis nie ma żadnego doświadczenia w odnajdywaniu czegokolwiek. Owszem, czytała w holonecie o takich specjalistach, dla których znalezienie cennego artefaktu to bułka z masłem... Ciekawe czy potrafiliby znaleźć coś w jej torebce...

- Hej! Możesz poczekać chwilę? - doleciało do uszu Ortonówny. Postąpiwszy krok do tyłu, przyglądnęła się Iktotchiemu krytycznie. Sama czuła się nieco zażenowana własnym wyglądem i szczerze pragnęła uciec od towarzystwa młodzieńca. Miała ponadto niemiłe wrażenie, iż rogacz ciekawskim spojrzeniem powiódł po jawnych dowodach jej ubóstwa, przechodząc od bosych nóg, do znoszonej i pomiętej sukienki, a w końcu sięgając wyżej i dłużej zatrzymując wzrok na ogolonej łepetynie.
- Przepraszam, ale śpieszy mi się. – pierwsza, prawie że automatyczna reakcja na pytanie Iktochiego nie była dla niego zbyt miła. Lecz z każdą kolejną chwilą trybiki w mózgu dziewczyny zaczynały kręcić się coraz szybciej. Przekrzywiła nieznacznie głowę, próbując zrozumieć jego słowa, a gdy rogacz skończył, uśmiechnęła się lekko.
- Taa... Zależy jak definiujesz ‘to i owo’. - odpowiedziała już przyjaźniejszym tonem. – Więc szukasz pracy... Cóż, aktualnie wybieram się na wycieczkę do pewnej podłej dzielnicy. Jeśli masz ochotę, mógłbyś mi towarzyszyć. Jako... no nie wiem, coś w rodzaju osobistego ochroniarza. – mrugnęła do niego porozumiewawczo.
- Spokojnie, nikogo nie będziemy mordować. Po prostu szukam kogoś.... Cóż, mogę Ci zaoferować 250 kredytów, za dziewięć godzin pracy. Sama nie wiem, czy to dużo, czy mało. – w głosie dziewczyny znowu zabrzmiała niepewność. – Oh, i zapomniałabym... Na imię mi Alanis.
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Sar Quora » 22 Lip 2011, o 15:40

Sar nie spodziewał się wiele po pracy którą mógł otrzymać pytając nieludzi na ulicy. Liczył na cokolwiek, co pozwoliłoby zakotwiczyć się na Korelii. Znalazłby sobie jakieś mieszkanie które stałoby się jego bazą wypadową, i nowym domem. Potem wszystko szło by z górki. Pracując mógł nawiązywać nowe kontakty, zbierałby doświadczenie i uzyskał być może jakąś renomę w przypadku dobrze wykonanej pracy. Sam nie był jeszcze zdecydowany co chciał robić, a że wybredny nie był, postanowił, że przyjmie wszystko. Pewne problemy mogłyby powstać przy zleceniu na jakiekolwiek zabójstwo, ale wątpił czy po twardej szkole jaką dostał na Adumarze odrzuciłby taką propozycje.
Nie był już taki sam jak przed nieszczęsną misją wyeliminowania Tuluma. Powoli staczał się w dół jak powiedzieliby niektórzy. Do początkowo krótkiej listy swoich wykroczeń, dodał kradzież frachtowca, bezprawne wtargnięcie na teren więzienia imperium, pobicie, ucieczkę z imperialnej placówki, kradzież własności Mr. Johna, a ta lista miała się wydłużyć. Nie było dnia od kiedy wyszedł ze zbiornika bacty jego dobrodzieja lekarza na Nar Shaada żeby o tym nie myślał. Wiele razy zastanawiał się czy dobrze robi, zastanawiał się nad konsekwencjami, ale na koniec zawsze zwyciężała jego chęć do podróży, latania, przygód i oczywiście własnego zysku.
Samo pojęcie własności, i chęci posiadania było dla młodego Iktotchiego nowe. Nigdy nie odczuwał chęci posiadania czegokolwiek, nie licząc własnego swoopa. Ale teraz, kiedy liznął nieco wielkiego świata i zobaczył jakie otworzyły się przed nim możliwości – wreszcie poczuł że żyje, a jego egzystencja nie ogranicza się do kilku podstawowych czynności. Praca, latanie, zakupy, jedzenie, sranie. To już nie wystarczało. Chciał mieć w końcu coś swojego.
Na początek potrzebował kredytów. Dużo więcej kredytów. Jednak warunkiem do ich zdobycia była cierpliwość. Musiał znaleźć pracę, i wszystko wskazywało na to że ją znalazł. Młoda kobieta zaproponowała mu 250 kredytów za 9 godzin pracy. Całkiem nieźle biorąc pod uwagę swoje poprzednie zarobki w kompani handlowej na Iktotchu. Niemalże podwójna dniówka, ale i niebezpieczeństwo wielokrotnie większe. Tak przynajmniej uważał. Zlecenia od ludzi z ulicy na pewno nie należały ani do łatwych, ani bezpiecznych, a jeżeli tak nie było to ta kobieta nie znała się na cenach za robociznę. Po krótkiej chwili namysłu Quora zdecydował się.
- 250 kredytów powiadasz? W takim razie piszę się na to. Co do moich umiejętności znam się nieco na mechanice, nieźle władam wibromieczem, strzelam z różnej maści blasterów ale najlepiej idzie mi strzelanie z karabinów snajperskich i całkiem nieźle pilotuję małe i średnie okręty. Tak więc jeżeli uważasz ze się nadaję, to możemy iść. – po czym Sar wskazał na taksówkę do której niewątpliwie zmierzała kobieta.
- A na imię mam Sar.
Image

GG: 5634374
Awatar użytkownika
Sar Quora
New One
 
Posty: 62
Rejestracja: 5 Lis 2010, o 20:05
Miejscowość: Łódź

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 24 Lip 2011, o 01:42

- Tak, zdecydowanie się nadajesz. – stwierdziła uprzejmie, po czym usadowiła się na tylnym miejscu dla pasażera i szepnęła coś kierowcy na ucho. Sar usiadł obok niej, zatrzaskując przy tym drzwi. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu – dziewczyna, przykleiwszy się do szyby, udawała, że strasznie ją interesuje stan rzeczy i ludzie na zewnątrz. Zdawało się jej bowiem, iż rogaty co chwilę na nią zerka. Prawdopodobnie było to tylko mylne złudzenie, ale mimo to czuła się trochę niezręcznie. W końcu jednak zebrała się w sobie i przerwała panującą ciszę.
- Cieszę się, że zgodziłeś się mi pomóc. Naprawdę... – uśmiechnęła się szczerze, usiłując nie zrazić młodzieńca do siebie już na samym początku ich współpracy.
- Wspomniałam, że nie mam zamiaru nikogo zabijać. To prawda. Nie mam też zamiaru nikogo porywać, ani niczego obrabowywać. Jak widzisz, nawet nie jestem uzbrojona. Ale ta taksówka, a ja wraz z nią... A może raczej, ja i ty, udajemy się do dość niebezpiecznej dzielnicy, gdzie łatwo o guza albo nawet i o śmierć... Choć tak do końca, to sama nie wiem, bo jeszcze nigdy tam nie byłam. - kontynuowała, spoglądając na Iktotchiego.
– Rozumiem, że masz przy sobie jakąś broń? – zapytała niepewnie, lecz niemalże dokładnie w tym samym momencie taksówka zatrzymała się przed dość niepozornym budynkiem. Przemytniczka jednym susem wyskoczyła z pojazdu, a następnie weszła do sklepu z obuwiem i powiodła wzrokiem po dostępnych modelach butów. W normalnej sytuacji chętnie pogadałaby z właścicielką, ale była świadoma, że nie ma na to czasu. Przymierzyła białe tenisówki, które niestety okazały się zbyt małe i uwierały, a gdy Alanis poprosiła o większy rozmiar, ekspedientka zniknęła na zapleczu.

Panna Orton rozglądnęła się po lokalu, aż wreszcie zatrzymała rozbiegany wzrok, aby spojrzeć na swą twarz odbitą w jednym z wielu luster. Patrzyła w nie długo i badawczo. Właściwie widziała siebie po raz pierwszy. Jej oczy stworzone były do patrzenia, ale do tej chwili tak dalece były pochłonięte zmieniającą się wciąż panoramą świata, że Alanis nie miała wprost czasu dostrzec własnej osoby. Zobaczyła dwudziestosześcioletniej dziewczynę, nie przyzwyczajoną jednak do wydawania opinii o własnym wyglądzie, więc nie wiedziała za bardzo, jak ma się ocenić. A w jaki sposób zareaguje ojciec, gdy zobaczy ją w takim stanie? Jako że nie oswoiła się jeszcze z brakiem włosów, przyglądnęła się czołu, chcąc jak gdyby dogłębnie je zbadać i określić jakościowo jego zawartość. Jaki mózg kryje się za nim? Czego potrafi dokonać? Dokąd ją zawiedzie? Czy doprowadzi ją aż do niego? Bez względu na to, jak długo analizowała swoje problemy, jej myśli uparcie krążyły wokół jednego... Jej pragnienia ograniczały się do jednego... I nie była to bynajmniej chęć na herbatę, czy cokolwiek równie prozaicznego. Odnaleźć ojca, Zandara Zherrona, czy jakkolwiek inaczej się teraz nazywa... Ciekawe co by na jej miejscu zrobił ktoś naprawdę odważny? Po pierwsze, na pewno wreszcie wziąłby się w garść.
- Przestań tak zaciskać pięści, bo wbijasz sobie paznokcie w skórę i krwawisz. Spójrz na tę czerwoną strużkę na sukience. To krew, zetrzyj ją. Płacz nic ci nie pomoże! Chcesz go jak najprędzej zobaczyć. Opanuj się, Alanis. Zobaczysz go. Nie rób takiej przerażonej miny. Przestań wreszcie myśleć o pierdołach. I do jasnej cholery, przestań się mazgaić. – zrugała się w duchu. Z gorzkim uśmiechem dokończyła zakładanie nowo zakupionych butów, a już w następnej chwili, lżejsza o kilkadziesiąt kredytów, ruszyła zdecydowanym krokiem w kierunku zaparkowanej taksówki, w której czekał Sar.
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Mistrz Gry » 25 Lip 2011, o 21:33

- Wszystko uregulowane. Miłego zwiedzania – odparł kierowca taksówki, uśmiechając się podejrzliwie do Alanis, która chciała zapłacić za przejazd. Po krótkiej chwili wraz z Sarem wysiedli i już wiedzieli, że znajdują się w Odpadzie.
A raczej poczuli.
Okolicy nie było widać z trzech, głównych powodów. Po pierwsze: rzadka, jednak niemiłosiernie cuchnąc mgiełka unosiła się na wysokości jakiś czterech metrów. Dodając do tego mrok, który ogarniał Zachodnią Dzielnicę, dwójce odważnych przydałoby się jakieś źródło światła. Trzecim powodem słabej widoczności był po prostu brak oglądania czegokolwiek. Ruiny jakieś starej fabryki, błotne wręcz dróżki, ogromne głazy.
Nie widząc żywej duszy, poprzez ciszę, ruszyli przed siebie. Musieli przecież znaleźć to miejsce, o którym wspomniał Polters, a kierowca nie był na tyle uprzejmy, by podwieźć Alanis i Sara pod samiutkie drzwi obskurnej kantyny. Dochodząc do ruiny fabryki, ich oczom ukazał się chaotyczny misz masz powyginanych durastali, wijących się kabli, i ogromnych brył dur betonu. Nawet nie zauważyli, jak trójka obcych zakradał się do nich. W ciągu kilku sekund, w których Iktotchi i pani kapitan poświęcili na oglądanie starej fabryki, kloszardzi wykorzystali swoją szansę.
Jeden z nich wyszedł im naprzeciwko, jak gdyby wyrósł z ziemi. Uśmiechnął się tylko i kiwnął głową, oblizując wargi. Był ubrany w poszarpane i przedziurawione łachmany, nie miał obuwia, a w ręku trzymał kawałek pręta, zakończonego przywiązanym do niego ostrzem.
- Ostatnia wycieczka życia – wycharczał cicho.
Kiedy pierwszy z nich wypowiadał te słowa, drugi, Rodianin z paralizatorem, rzucił się z lewej strony na Quorę. Wcześniej schowany za wystającym, grubym wspornikiem durastalowym, teraz leżał na powalonym kompanem Alanis i zbliżał swój włączony paralizator do jego obciętego rogu. Trzeci z kloszardów pojawił się z lewej strony pani kapitan i chwycił ją mocno za rękę. Ukryty za poniszczoną skrzynią Barabel spojrzał na dłoń dziewczyny i sapnął, odsłoniwszy ostre kły, po których spływała przeżółkła ślina:
- Który paluszek wybierasz?

Proszę o deklaracje tego, jak i co zrobicie z tymi kloszardami, bez efektów Waszych działań.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 27 Lip 2011, o 18:16

Taksówka dotarła wreszcie do celu. Do najpodlejszej z dzielnic.
- Miłego zwiedzania? Dobre sobie. – przemytniczka prychnęła, gramoląc się z pojazdu. Opuściwszy taryfę, dopiero po przejściu paru kroków, stanęła i rozejrzała się dokoła. Choć w ramach szczątkowego przygotowania do misji starała się zapamiętać jak najwięcej informacji na temat Zachodniej Dzielnicy, choć wielokrotnie wyobrażała sobie ten obszar, zniszczone budynki i grupki koczowników, o których wspominał pan Gardick, to i tak widok prawdziwego Odpadu przeszedł jej najśmielsze oczekiwania i zaparł dech w piersi. Więc to tutaj ma poszukiwać informacji o ojcu? Przyglądając się ponurej okolicy, w głowie dziewczyny pojawiła się wątpliwość, czy aby na pewno właśnie tutaj zaszył się Zandar. A może jego już dawno nie było na tej planecie...
- Musimy się dostać do pewnej kantyny. Ciemna Otchłań, mówi Ci coś ta nazwa? – zwróciła się z tym pytaniem do swego towarzysza niedoli.
Wiatr przeganiał po pustkowiu tabuny śmieci, ponuro wył w szczelinach między budynkami, popychał Alanis, nakłaniając ją, by była odważniejsza, każąc wyruszyć na eksplorację tego nowego świata. Pozornie bezludna dzielnica urzekała swą niekonwencjonalną urodą, lecz zarazem odpychała pustką. Zamkniętymi bramami i zabitymi oknami, zaułkami bez wyjścia i budynkami bez wejścia, wygasłymi kominami z których nie unosiła się najcieńsza smużka dymu. Był to po prostu cmentarz domów, z których uleciało życie, budowli, przekształconych we własne kamienie nagrobne, nad którymi snuł się duch minionych czasów świetności. Pustka i cisza była wręcz wszechogarniająca, zaś w powietrzu unosił się niemiły zapach chemikaliów. Bezludne linie ciągów komunikacyjnych krzyżowały się tworząc plątaninę nitek zachodzących na siebie, poprzecinanych. Panna Orton szła naprzód odruchowo starając się sprawiać jak najmniej hałasu. Przyćmione światło zachodzącego słońca pozostawiało w ciemności większość zakamarków. Alanis była przekonana, że w ich mroku czają się wielkie oczy, uśmiechnięte, bezzębne usta, ręce o zakrzywionych, suchych palcach. Na Coruscant omijała oczywiście takie miejsca, jednak teraz czuła na plecach ciężar spojrzeń, czasem słyszała za sobą lekkie szelesty. Strach pomyśleć co może się stać, gdy zajdzie Corell i mrok nocy spowije Odpad.
- Trzeba było wziąć latarkę. – westchnąwszy, zerknęła w kierunku Sara, a następnie sprawdziła, ile czasu jeszcze jej zostało. Cóż, smutna prawda brzmiała, że łysa powoli zaczynała wtapiać się w krajobraz. Trzeba bowiem przyznać, że ze swoim obecnym wyglądem, z pewnością zdecydowanie bardziej pasowała do tej dzielnicy, niż do Sektora Centralnego. Złapawszy swoje odbicie w lustrze sklepu z butami, prawie siebie nie poznała. Ile to już czasu nie zdążyła dotknąć grzebieniem włosów? Nie jadła przyzwoitego posiłku ani nie przespała spokojnie nocy? Znów się zapomniała, przecież nie miała już włosów...

Alanis przystanęła, z zaciekawieniem przyglądając się majestatycznym ruinom starej fabryki. Co w niej produkowano, jeszcze zanim dzielnica zeszła na psy? Ile osób tam pracowało? Zapewne nikt już tego nie pamiętał. Gdzieś w oddali skrzeczało jakieś niewielkie stworzonko. Orton rozejrzała się i na jednym z wystających spod ziemi głazów, otaczających wjazd do fabryki, zauważyła przycupniętego Wonata.
Dźwięki wydawane przez zwierzę zamilkły, lecz dziewczyna nie zauważyła nagłej ciszy. Dopiero na odgłos kroków odwróciła się gwałtownie - jakiś mężczyzna wyłonił się z cienia i zbliżał się w ich kierunku. I jeszcze dwóch.
- Cholera! - ledwo z siebie wydusiła, przestraszona nie na żarty. Trzech na dwoje, a ona nawet nie miała broni.

- Puszczaj! No, puszczaj, mówię! - wrzasnęła, siłując się z padalcem trzymającym ją za rękę. Zaczęli się szamotać. Nagle poczuła, potężne uderzenie w twarz, po którym przemytniczce zakręciło się w głowie.
- Który paluszek wybierasz? - syczał nad jej uchem. Szaleniec. Trzeba nim być, żeby nawet pomyśleć o odgryzieniu i skonsumowaniu czyjegoś palca. Przypomniała sobie powieść, którą kiedyś czytała, o takich właśnie kanibalach, ale to były tylko naiwne, książkowe koszmary. Ona zaś miała do czynienia z rzeczywistością. Wybór... Całe życie jest możliwością wyboru. W wieku dwudziestu dwóch lat Alanis sądziła, że samodzielnie podejmuje decyzje. Tymczasem decydowano za nią. Miłość w zastraszający sposób niszczy poczucie godności i inteligencję niedoświadczonej, młodej dziewczyny. Zanim spotkała Cartha, nie wierzyła, że miłość do kogoś może być błędem. Okazało się, że może, i to jeszcze jak. Lecz Ortonówna od dawien dawna rozpaczliwie pragnęła być kochana. Osamotniona przez matkę, po której wszelki ślad zaginał, wychowywała się w równie niebezpiecznej dzielnicy... Była marzycielką snującą przez lata fantastyczne historie o powrocie matki, która miała niespodzianie pojawić się i zabrać ją ze sobą. Z biegiem lat, nadzieja osłabła i zaczęła żyć, dzień po dniu... A teraz miała pożegnać się z którymś palcem lewej ręki. Wybór... Jak miło ze strony napastnika...
- Nie! – krzyknęła, wciąż desperacko próbując wywinąć się, uciec. Ale nie miała już sił, kolana się pod nią uginały. Za mało snu, ciągle w biegu, oto rezultat. Wiedziała, że on jest już blisko, że zaraz jej to zrobi. Uczuła, że jej ciało wiotczeje, że została pokonana. To koniec ucieczki, strachu i nadziei. Sar, gdzie jesteś? Kątem oka wyłowiła, że towarzysz również ma kłopoty. Co powinna zrobić? Co w ogóle mogła zrobić? Nie miała zbytnich możliwości manewru... Jedyne co przychodziło jej do głowy, to potraktować kanibala dokładnie tak samo, jak miłego Rodianina na Tatooine. A później? Później się coś wymyśli...
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Mistrz Gry » 1 Sie 2011, o 23:49

Rodianininowi udało się przyłożyć z niemałą siłą paralizator do obciętego rogu Iktotchiego. Ten, dygotał jakby dostał drgawek. Ślina zaczęła ciec Sarowi po policzku, a dłonie wbijały się w ziemię. Po chwili znieruchomiał.
Kompan, ochroniarz Alanis stracił przytomność, przynajmniej na to wyglądało, więc pani kapitan nie miała zbyt dobrej sytuacji. Kloszardzi, zdawałoby się, nie byli do końca przyjaźnie nastawieni. Mało tego, chyba mieli nieco inne zwyczaje żywieniowe od przeciętnego mieszkańca galaktyki.
Człowiek, który przemówił do Ortonówny, nadal stał na swoim miejscu. Jedynie głowa obróciła mu się w stronę zielonego znajomka oraz nieruszającego się Quory. Mężczyzna uśmiechnął się, okazując prawie całkowity brak uzębienia.
- Tego zostawimy na później. Włożymy go do Mrozika – orzekł spokojnie. – A jak smakuje nasze główne danie, J’arigh? – tym razem odezwał się do Barabela, który sapał na dłoń dziewczyny, jednak nie odważył się ugryźć. Ta nieliczna banda zachowywała się niczym stado. Atakowali razem, przebiegle, ale rządził bezwzględnie tylko jeden samiec.
Uderzony przez łysą kobietę, jedynie wyszczerzył zębiska jeszcze bardziej. Niestety, był silniejszy, a jego kły były niczym cienkie igiełki z cortosis. Szybciej niż mrugnięcie oka, pani kapitan straciła najmniejszy palec.
Z początku nic nie poczuła, jednak dopiero po chwili rozbudził się w dłoni przerażający ból. Barabel nie zjadł małego palca, a jedynie wypluł na swoją łapę i schował ostrożnie do worka.
- To dla smaku. Całkiem niezła – zaśmiał się, a krew spływała mu po wardze.
- Zawsze musisz zachowywać pamiątki po pożywieniu, J’arigh? – zapytał wręcz, o dziwo, z niesmakiem, Rodianin.
Adresat tych słów jedynie się uśmiechnął i chwycił niedelikatnie pannę Orton, która powoli mdlała.

- Zabieramy ich do Siedliska. Tam przyrządzimy małą ucztę, a tego rogatego zamrozimy. Reszta się ucieszy – zarządził bezzębny mężczyzna.
Kiedy Rodianin bez trudu zaczął wlec Sara aa lewą nogą, a Barabel utrzymywał prawie nieprzytomną Alanis, wszyscy usłyszeli niski, wyraźny lecz szorstki głos.
- Carl, Carl, Carl. A ty dalej, jak ten idiota robisz to, czego nie powinieneś.
- Drevos – syknął mężczyzna i zaczął kierować się miejsce, skąd, jak myślał, dochodził głos. Nie dobiegł zbyt daleko, gdyż po chwili, zza głazu, wyłoniła się postać Bothanina. Choć był uzbrojony, to jednak nie trzymał broni w ręku.
- Zostaw ta kobietę i jej przyjaciela, a tym razem nie zrobię ani tobie, ani twoim chorym pachołkom nic złego.
- Ty nam? – zakpił Rodianin.
- Jak zawsze, zielony cepie, jak zawsze.
Bothanin spojrzał na nieoddychającego Iktotchiego, następnie na strużkę krwi, która sączyła się z dłoni Alanis i zmrużył swoje oczy.
Panna Orton, pomimo bólu i wykrwawiania się, nie zemdlała. Wręcz przeciwnie. Po usłyszeniu miłego dla ucha głosu, jakby napełniona ostatkiem siły nadziei, mogła cokolwiek zdziałać.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 4 Sie 2011, o 13:42

- Ja Cię, kurwa, pierdolę! Mój palec! – zawyła, spojrzawszy na zakrwawioną dłoń, a z oczu pociekły jej łzy. Ból był niesamowity, wręcz trudny do opisania. Jak to mawiają, najstraszniejszy koszmar nie jest nawet w połowie tak potworny, jak rzeczywistość. Co innego bowiem wyobrażać sobie, śnić o czymś, możliwie najbardziej realistycznie, a co innego zobaczyć to na własne oczy. Dotknąć. Poczuć... I wrzasnąć, gdy ociężały mózg wreszcie przyjmie do wiadomości to, co dostarczają mu zmysły. Alanis powstrzymała się jednak zarówno od wydawania z siebie dźwięków nieartykułowanych, jak i dalszego wyrzucania z siebie kolejnych inwektyw, a jedynie zacisnęła zęby. Oddychała głęboko starając się uspokoić, lecz to było daremne. Miała w głowie zbyt wielki mętlik. Cóż, w końcu nie codziennie trafiała się pannie Orton utrata palca... Rozglądnęła się po okolicy, niepewna i strwożona, aż nagle jej spojrzenie spoczęło na nieprzytomnym towarzyszu. Nieprzytomnym? A może nie żył? Czym prędzej wyrzuciła tę myśl z głowy. A co, jeśli rzeczywiście...
- Ten Sar... – pomyślała, zamknąwszy oczy. - To mogłam być ja. Co by było, gdybym znalazła się na jego miejscu... - znowu dostała dreszczy, ale tym razem nie z powodu bólu. Uchyliła powieki i z trudnością skoncentrowała się na dużej, wykrzywionej mordzie napastnika. Padalec wyszczerzył się w uśmiechu, w miejscu zębów ukazując rząd ostrych, ociekających posoką, kłów. Alanis przyjrzała się tej obrzydliwej kreaturze i skonstatowała, że chyba umarła i poszła prosto do piekła.

Lecz prawdę mówiąc, panna Orton miała dość. Tej planety. Swoich idiotycznych i bezsensownie niebezpiecznych przygód. Tego życiowego bagna, które miała już za sobą, a w które ponownie wpadła. Z całych sił chciała zemdleć, miała szczerą ochotę stracić przytomność, być nieświadomą całego tego chaosu, jaki się wokół niej przetaczał. Lecz nie było jej dane. A może tak naprawdę wolałaby umrzeć... Po chwili oczy dziewczyny znów spoczęły na resztce najmniejszego palca lewej ręki, z której kapała świeża krew. W gardle poczuła obrzydliwy, kwaśny smak. Zaraz zwymiotuje... Szczęśliwie nic takiego nie nastąpiło...
Zamiast tego, pamięć rzuciła ją w przeszłość. Przypomniała sobie tę przeklętą noc. Ostanie słowa. Pamiętała, jak całe ciało jej partnera zadrżało z bólu, gdy przejechała ostrzem po jego gardle. Dopiero teraz zrozumiała, jak bardzo wtedy musiał cierpieć. Czymże jest ból po utracie palca, w porównaniu z konaniem w takich męczarniach? I po cóż to wszystko? Dla kogo? Dla tych kolorowych panienek, z których dwie zapewne ponownie zostały sprzedane w niewolę, a trzecia, Eilis, po jakimś czasie wyznała pannie Orton miłość. Dobre sobie, durna pinda. A może jedyna osoba, której na niej kiedykolwiek zależało... Przemytniczka ominęła w myśli tamte wspomnienia i zatrzymała się dopiero przy obrazie przedstawiającym ją na paradyzie teatru „Mercier", w tak zwanym rodiańskim raju na Coruscant. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata i ledwo co zdążyła na przedstawienie. W teatrze wybuchła właśnie jakaś awantura. Ktoś tam komuś wymyślał. O co poszło, nikt już nie pamięta. Ale to właśnie wtedy ujrzała nagle tuż przed sobą roziskrzone oczy Cartha. Było to ich drugie spotkanie....
W imię zasad... Jakich? Których? Przecież lecąc na Tatooine, a później robiąc sobie wycieczkę krajoznawczą po Korelii, Alanis złamała wszystkie zasady, według których miała postępować. Więc chyba nie powinna się dziwić, że okrutny świat, w którym zabijanie bliźnich jest na porządku dziennym, a wyzyskiwanie innych traktuje się jako coś normalnego, szyderczo śmiał się teraz z jej naiwnych przekonań i poglądów. Ale skoro od zawsze była taka sprawiedliwa, dobra i prawa, to właściwie dlaczego to zrobiła? I dlaczego ukatrupiła Tuskenów, pozwoliła zabić jednego ze swoich najlepszych przyjaciół, a nie umiała odebrać życia Durrukowi? Zabrakło odwagi? Odpowiedniej publiczności? Tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi... W końcu tryby pamięci ruszyły, przenosząc ją przez następne cztery lata, i oto już uświadomiła sobie teraźniejszość, podróże, które odbyła, wszechświat, który wyjrzał nań z iluminatorów Firefly, swoje marzenia i górne nadzieje, a także miłość ku blademu zjawisku... Wspomnieniu.

- Zabieramy ich do Siedliska. Tam przyrządzimy małą ucztę... – Orton wzdrygnęła się, a w uszach zaświszczał jej strach, zaś nogi miała sztywne i bezwolne. Lecz właśnie wtedy ogarnęło ją dziwne wrażenie, iż w ciemności czai się ktoś jeszcze. Poczuła jego obecność, jak powiew zimnego wiatru w nocy. I rzeczywiście, nie myliła się, bo jakaś postać wyłoniła się zza ogromnego głazu. Pani kapitan wydało się, że ten mężczyzna jest bezpieczną wysepką na tym zwariowanym groźnym oceanie, jakim niewątpliwie jest Odpad. Chciała ruszyła w jego stronę, pragnąc jak najszybciej schronić się w jego ramionach. I wtedy on odezwał się wreszcie. Miał dziwny akcent, tak, że dopiero po chwili uświadomiła sobie sens tych słów. A jednocześnie zdziwiła się. Ten człowiek mówił spokojnym, równym głosem osoby siedzącej w fotelu i prowadzącej jakąś błahą rozmowę. Napastnicy na chwilę znieruchomieli, a potem rozsunęli się.
To byłą jej szansa! A przynajmniej tak się pannie Orton wydawało. Przypomniała sobie, dlaczego tu jest, i złapała drugi oddech. Ktoś pokręcił niewidoczną korbką w plecach Alanis i sprężyna znów zaczęła działać. Wywinęła się z żelaznego uścisku padalca, choć sama za bardzo nie wiedziała, czy była to zasługa jej siły, czy też może po prostu słowa nieznajomego wywarły na kanibalach tak duże wrażenie. Zebrawszy w sobie odwagę, podniosła leżący nieopodal kamień, a następnie walnęła nim Barabela w ten jego zielony łeb. Nie czekając nawet na jego reakcję, wyrwawszy mu z rąk worek z palcem, zaczęła wlec się w kierunku ukrytego w cieniu mężczyzny. Do celu było już bardzo blisko, lecz w pewnym momencie ogarnął ją przejmujący ból, który zablokował zawroty głowy, a nawet strach. Szła dalej, na miękkich nogach. Od nieznajomego dzieliło ją jeszcze jakieś kilkanaście kroków. Gdy była już wystarczająco blisko, by zobaczyć jego twarz...
- Bothanin? – przemknęło jej przez myśl. – Jeszcze nigdy nie spotkałam... - w tej samej chwili, gdy Alanis to pojęła, potknęła się i wyłożyła jak długa.
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Mistrz Gry » 7 Sie 2011, o 23:47

Rodianin zatrzymał się i rzucił nogę Sara na ziemię. Odwrócił się i zobaczył Bothanina, który stała kilka metrów od niego. Chociaż Drevos go zauważył, to i tak szybko przemknął obok poplątanych drutów i schował się za kawałkiem durabetonu.
Carl nie odpowiedział nic więcej, tylko skoczył do Bothanina, wystawiając dłonie i palce, niczym dzikie zwierze chcące rozerwać swoją ofiarę. Drevos wyczekał ostatni moment i odsunął się na bok. Przywódca kanibali runął przed siebie, i padając na ziemię, rąbnął głową o niewielki kamień. Uderzony Barabel, chwytając się za głowę, zaczął biec za leżącą na ziemi Alanis. Na długość jej ramienia, po lewej stronie, leżał otwarty worek, w którym znajdował się jej obcięty palec.
Oby nadal tam był.
Dziewczyna, nie wstając z ziemi, zaczęła przesuwać się w stronę woreczka. Bothanin w końcu wyszedł z półcienia i wycelował blaster w Barabela, który był tuż za pełzającą Ortonówną. Kiedy uruchomił mechanizm wypuszczenia wiązki energetycznej, jego ręka wygięła się pod niewyobrażalnym kątem. Rodianin cisnął, zamachując się, kawałkiem metalu, zakończonym klocem masywu durabetonu wielkości dwóch pięści. Uderzenie nie było bardzo mocne, jednak trafiło w takie miejsce, że ręka Bothanina zagięła się do tyłu, a Drevos ryknął z bólu. Ukląkł, chwytając złamaną rękę.
- Mam cię, dziwko! – rzucił Barabel, chwytając Alanis za kostkę.
Pani kapitan była już kilkanaście centymetrów od woreczka, który zaplątany w przeróżne kable, kawałki metalu i innych tworzyw, leżał bez ruchu.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 9 Sie 2011, o 23:32

Woreczek z odgryzionym palcem był dosłownie na wyciągnięcie jej ręki. Tak blisko, a tak daleko zarazem... Dziewczynie już prawie udało się go dosięgnąć, gdy dotarło do niej, że ktoś chwycił ją za kostkę. W tym samym momencie odwróciła głowę, a serce omal nie wyskoczyło przemytniczce z piersi. Znów ten cholerny padalec! Popatrzyła z przerażeniem na straszną twarz Barabela, dziwiąc się, iż rozumna istota może być jednocześnie tak dzika i agresywna. Nie było jednak zbyt wiele czasu na filozoficzne przemyślenia, gdyż Orton niemal czuła na plecach oddech prześladowcy, a wyobrażenie jego ostrych zębów tym razem, dla odmiany, wbijających się w jej nogę skutecznie motywowało do działania. A może już to się stało? Może zostawia za sobą strugę krwi? Była zbyt sparaliżowana strachem, aby cokolwiek czuć, poza desperackim pragnieniem życia.
- A jeb się sam! - syknęła złowrogo, uwolniwszy kończynę z potrzasku. W końcu podparłszy się i zmusiwszy mięśnie do makabrycznego wysiłku, dźwignęła się na nogi. Chwiała się przez chwilę, ale wreszcie odnalazła oparcie w jakiejś nadkruszonej ścianie. Rozglądnęła się nerwowo. Wokół panowała absolutna wręcz ciemność. Gdzie on jest? Gdzie się podział? Tak łatwo odpuścił? Otaczający ją mrok zdawał się żyć własnym życiem, przelewał się, drgał, czasem wyłaniały się z niego ciemne zgęstnienia. Alanis znów zastygła i skierowała swoje ucho w tę stronę, gdzie jeszcze niedawno stał Bothanin, lecz gęsta czerń otoczenia przeszkadzała dziewczynie w rozróżnieniu dochodzących do niej urywanych dźwięków i stworzenia z nich całego obrazu sytuacji. W pobliżu jak gdyby zwaliło się na ziemię coś ciężkiego, coś wydało przeciągłe stęknięcie. I wtedy kątem oka zauważyła jakiś podejrzany kształt... Jakby kogoś, garbiącego się pod zbyt niskim sklepieniem, kto wynurzył się z mroku na samej granicy widzialności i pogrążył w niej z powrotem, zanim Alanis zdązyła się dokładniej przyjrzeć. Czy był to przyczajony Barabel? A może coś znacznie straszniejszego? Obejrzał się bezradnie na Bothanina...
Nigdzie go nie było.
Panna Orton spojrzała w ciemność jeszcze raz i zamarła... A więc jednak. Z odległości około dziesięciu kroków od niej, wystając zza winkla, jakby się z nią drażniąc lub przedrzeźniając, patrzyła na dziewczynę koszmarna morda. Barabel najwyraźniej zorientował się, że został dostrzeżony, bo złośliwie się wyszczerzył, a pod zadartym pyskiem i wywróconą wargą pokazały się krzywe, ostre jak gwoździe zęby. Postać skoczyła do przodu pokonując kilka susów, lecz Alanis miała wrażenie, iż wszystko to dzieje się niemal bezgłośnie i bardzo wolno. Czy to może czas się zatrzymał specjalnie dla niej, żeby zdążyła przez kilka krótkich chwil wszystko zobaczyć i wszystko sobie przypomnieć?
Równocześnie bujna wyobraźnia rzuciła dziewczynie przed oczy, niby na olbrzymi holoekran, całą obecną sytuację wraz z otaczającą ją atmosferą — obok długiego szeregu innych scen z życia pani kapitan, surowych, pierwotnych, brutalnych, zwierzęcych. Cała ta złożona wizja przemknęła z szybkością światła, nie wywołując przerwy w jej poczynaniach ani nie mącąc toku myśli. Na ekranie wyobraźni widziała siebie i tę słodką, piękną dziewczynę, gdy rozmawiały w cztery oczy, w pokoju przepojonym jasnością i spokojnym blaskiem. Równocześnie wyrastały w pamięci i ześlizgiwały się ku odległym krańcom ekranu sceny wręcz przeciwne, z któ­rych każda układała się w obrazy tak, żeby ona sama, jako swo­bodny widz, mogła się im przyglądać według własnego upodo­bania. Poprzez drgające strzępy mgły i fale mętnego tumanu widziała, jak tamte wspomnienia rozpływają się pod promieniami jaskrawo czerwonego światła. Oglądała poganiaczy bydła na Dantooine, pijących przy barze gorzałkę w atmosferze wyuzdania i rozwiązłych słów, i ujrzała swojego ojca, pijącego i klnącego wraz z najdzikszy­mi spośród nich albo siedzącego w ich gronie przy stole, w świetle niewielkiej lampy, wśród brzęku żetonów do gry i klas­kania rozdawanych kart. Wreszcie na powrót dojrzała samą siebie, leżącą w łóżku i tulącą się do kruchej, różowej istoty, po nocy pełnej przyjemności. Och, ile by teraz oddała, by znaleźć się znów na Coruscant... I nagle Alanis powróciła do sceny głównej. W samą porę, można by rzec.

Orton uchyliła się akurat w chwili, gdy cień rzucił się na nią. Cios trafił ją w pierś. Poleciała do tyłu pod ciężarem napastnika, zaś jego dłonie chwyciły ją za gardło. Usiłowała je odepchnąć, rozpaczliwie uderzając w lewą, potem w prawą, lecz padalec jedynie wzmocnił uścisk. Zauważyła jeszcze, że drapieżnie obnażył zęby, a oczy zwęziły mu się w szparki.
Wbiła mu palce w oko. Napastnik zaskowyczał i puścił ją, odskakując. Zdążyła ponownie stanąć na nogi, gdy skoczył na nią ponownie. Oboje w tej samej chwili dostrzegli jakiś metalowy szpikulec, leżący niedaleko.
Równocześnie skoczyli ku niemu, ale przeciwnik był bliżej. Chwycił go i uniósł wysoko nad głową. Pani kapitan wyrzuciła przed siebie obie ręce, usiłując uchwycić nadgarstek mężczyzny przed zadaniem ciosu. Aż przyklękła pod naporem jego siły. Ostrze błysnęło tuż przed jej twarzą, choć walczyła z całych sił, by je odepchnąć.
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Mistrz Gry » 10 Sie 2011, o 23:26

Zielona posoka trysnęła na twarz Alanis. Ciało Barabela opadło na panią kapitan, a szpikulec wypadł wszy z ręki napastnika, zniknął gdzieś w odmętach poszarpanych kabli i gruzu.
Ortonówna, leżąc na wznak, poobijana, z krwawiącym i bolącym coraz bardziej kikutem palca zauważyła, jak Bothanin z trudem wstaje, trzymając rękę przed siebie. Dopiero po chwili zorientowała się, że trzyma w niej blaster. Druga zwisała mu bezwładnie wzdłuż ciała.
Po raz drugi, Drevos, uratował panią kapitan, strzelając do kanibala. I chyba jedynie szok oraz walka z bólem nie pozwoliły zmysłowi słuchu zarejestrować wystrzały boltów.
- Musisz sama wstać. Nie pomogę ci – usłyszała.
Kiedy się podniosła i odwróciła, nie bez trudności w stronę wybawiciela, zobaczyła kilkanaście centymetrów przed oczami niepierwszej młodości lufę chyba któregoś ze starszych DLów. Drevos sapał, a ból jego złamanej ręki można było odczytać na jego twarzy. Po chwili mrugnął i zapytał powoli:
- Masz minutę, by twoje odpowiedzi były prawdziwe i spójne. Kim jesteś i po co tu jesteś?
Gdzieś kilka metrów za nim leżał Rodianin z roztrzaskaną głową. Alanis została sam na sam z Bothaninem, który chyba nie do końca okazał się być tym dobrym.

Albo mówisz prawdę, albo coś ciekawego skłamiesz lub próbuj atakować/uciekać. Reakcje Drevosa mogą być tylko dwie. Powodzenia.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Mistrz Gry
 
Posty: 6994
Rejestracja: 3 Maj 2010, o 19:02

Re: [Korelia] Rodzina, to najcenniejszy klejnot

Postprzez Alanis Orton » 12 Sie 2011, o 23:46

Walka była skończona. Szare cienie nieśpiesznie wsiąkały w mrok.
Powoli, opierając się o ścianę, Orton zdołała wstać. Pokonując wstręt, postanowiła dotknąć ciała Barabela, żeby przekonać się czy aby naprawdę nie żyje. Nie żył... Zachwiała się, a przez chwilę mogło się nawet wydawać, że upadnie. Jej twarz była bardzo blada, na czole miała duży siniak, zaś z kącików ust sączyła się krew, kapiąc na sukienkę. Wyglądała po prostu strasznie, nie wspominając już o dotkliwym bólu i wielkim zmęczeniu. A przecież powinna cieszyć się z faktu, że nadal żyje. Ale tak nie było. Czuła się bowiem bardziej samotna niż kiedykolwiek przedtem i nie po raz pierwszy łysej towarzyszył lęk przed przyszłością... Wyruszając w tę podróż Alanis dobrze wiedziała, że może się ona stać jej ostatnią przygodą. Co więcej, wsłuchując się teraz w siebie zaczynała wychwytywać na dnie duszy niejasne, nieśmiałe szmery. Gdzieś tam rodziło się – albo budziło – to, na co tak czekała i czego łaknęła. To, czego szukała na najniebezpieczniejszych wyprawach, nie znajdując tego w domu. Miała teraz ważki powód, by ze wszystkich sił odsuwać od siebie śmierć.
Po prostu zrozumiała. Nie umiejąc sobie wytłumaczyć, czuła jednak, że zrozumiała. Ostatnie słowo, które pojawiło się w jej głowie tuż przed tym, jak ostrze Barabela miało przekłuć jej ciało, zaczynało olbrzymieć w umyśle przemytniczki. Eilis... I po co dalej się łudzić? Dopiero co miała na to najlepszy dowód. Kiedy znalazła się na krawędzi życia i śmierci, w świadomości pojawiło się nie imię matki, ojca, czy wieloletniego partnera, ale właśnie Eilis. Jak mogła w ogóle usunąć ją ze swego życia? Czy mogła jednak wiedzieć, czy mogła przeczuć, że życie sprawi jej takiego psikusa? Ileż ludzi wybiera zamiast miłości kompromis? Tyle istot szuka się nawzajem, lecz tak niewiele się znajduje. Jak mogła przypuszczać, że pewnego dnia znajdzie się wśród wybranych? Ustępując presji mieszczańskich konwenansów zepsuła wszystko.
Jeżeli chce zrozumieć, powinna zaprzestać myśleć w tak chaotyczny sposób. Jeżeli chce odnaleźć małe światełko na końcu tunelu, powinna zebrać myśli, przywołać wspomnienia. Kiedy poznała Cartha, była jeszcze dzieciakiem. To nie ona jego, ale on ją wybrał. Bez majątku i urody, nie mogła pozwolić sobie na to, żeby wybierać. Znała zresztą tylko Cartha. Dlaczego miałaby mu powiedzieć nie? Skąd mogła wiedzieć, że wdzięczność, którą w niej budził, nie jest miłością? Może wszystko inaczej by się ułożyło, gdyby małe ziarenko piasku nie dostało się do tego pozornie doskonałego mechanizmu, jakim był ich związek...

- Masz minutę, by twoje odpowiedzi były prawdziwe i spójne. Kim jesteś i po co tu jesteś? - doleciało do jej uszu. Znów stała przed możliwością wyboru. Uciekać? Którędy, gdzie, dokąd? Alanis skuliła się na myśl o nieoświetlonych zaułkach i zakamarkach. Strach było sobie nawet wyobrazić, żeby tam pójść. A śmierć była tuż obok, wystarczyło zatrzymać się i poczekać chwilę, a złowieszczy wicher dogoni cię, porwie i rozerwie na strzępy. W ciągu sekundy znikniesz z powierzchni tego świata, a twój przedśmiertny krzyk urwie się nienaturalnie szybko... Spróbowała rozejrzeć się dookoła, lecz wszędzie widziała jedynie absolutną, atramentową czerń. Wreszcie Bothanin wyłonił się nieco z cienia, co umożliwiło jej dostrzeżenie jego twarzy: długiej siwej brody, brudnych posklejanych włosów i ironiczne szarych oczu, niknących w siatce zmarszczek. Spoglądając od czasu do czasu na swojego wybawcę, Orton dostrzegała u niego coraz więcej oznak zmęczenia. Przyjrzała mu się z obawą. A co, jeśli ten także okaże się być szaleńcem?
- Na imię mi Alanis... - pani kapitan znów przyszło mruczeć coś niepewnie, nie mogła przecież wygadać pierwszemu napotkanemu człowiekowi, nawet temu celującemu w nią futrzakowi, rzeczywistego celu swojej wyprawy. A może jednak? Zastanowiła się przez chwilę nad tym, czy powinna skłamać. Prawda była nieco zbyt skomplikowana, a wszystkie inne tłumaczenia niezbyt prawdopodobne. Zaatakować? Odebrać broń? Bez szans. Futrzany był od Alanis wyższy więcej niż o głowę i jakieś trzy razy szerszy. Przypomniała sobie opowiedzianą jej przez matkę legendę o Bailu i Stassie; szkoda tylko, że zapomniała który był który, jednak historia kończyła się dobrze dla małego i słabego, a to budziło w pannie Orton pewien optymizm. Lecz nie na tyle, by porywać się z motyką na słońce.
- Proszę, nie strzelaj. Jestem nieuzbrojona i nie mam zamiaru robić Ci żadnej krzywdy. A tam leży mój palec... - zapewniła go, oglądając się nerwowo za siebie, a kiedy kontynuowała, Bothanin mógł dosłyszeć, że jej głos zadrżał. Przełknęła głośno ślinę. Najzwyczajniej w świecie bała się ciemności i tego, co mogło się w niej kryć. Co prawda wszystkie podejrzane odgłosy teraz ucichły, ale cisza ta była niedobra, pełna napięcia.
- Jeśli chcesz kredytów, znajdziesz je przy tamtym facecie. - powiedziała łagodnie, wskazując przy tym na Sar'a. - A jeśli chodzi o mnie... Cóż, nie jestem nikim ważnym. Jestem tu, bo... Kiedy byłam mała, mój ojciec zaginął. Od tamtego czasu nie dawał żadnego znaku życia. Dopiero niedawno, przez przypadek dowiedziałam się, że jednak żyje i ukrywa się gdzieś w tym mieście. Prawdopodobnie w tej dzielnicy... Więc przyleciałam na tę planetę i rozpoczęłam poszukiwania. Które, jak widać, słabo mi idą. Miałam zamiar dostać się do kantyny o nazwie Ciemna Otchłań i trochę tam popytać, ale wyskoczyły te padalce i... No i jestem. Oto moja historia. - zakończyła. Siłą porządkując plączące się myśli, Alanis próbowała wyobrazić sobie, co może na nią czekać w Ciemnej Otchłani. O ile w ogóle uda jej się tam dotrzeć. O ile nieznajomy uwierzy w przedziwną opowieść z życia wziętą...
Image
GG: 13812847
Awatar użytkownika
Alanis Orton
Gracz
 
Posty: 226
Rejestracja: 8 Wrz 2010, o 01:00

PoprzedniaNastępna

Wróć do Archiwum

cron