Wydarzenie, które natchnęło mnie ostatecznie do spisywania tu pewnych rzeczy miało miejsce wczoraj. Wraz z miejscowym kierowcą, siedząc w białym czterokołowcu rodzimej produkcji zmienialiśmy kierunek jazdy. Zmienialiśmy dość znacząco, bo o 180 stopni, na drodze czteropasmowej. Gdybyśmy zmieniali trochę szybciej, nie przy zmieniającym się świetle i nie przed hamującym wprost przed moimi drzwiami autobusem, możliwe, że nie czytalibyście tych słów. Gdy z lekką palpitacją serca i kolorem skóry zbliżonym do koloru samochodu spojrzałem na kierowcę usłyszałem "Coś taki spięty? Za bardzo się przejmujesz". Gwoli początkowego wyjaśnienia - ruch drogowy w Chinach jest od europejskiego dość odmienny. Zasiąść tutaj za kierownicą jest podróżą w głąb siebie i swoich pokładów cierpliwości i opanowania. Po blisko czterech miesiącach tu spędzonych zastanawiam się wciąż bezskutecznie nad sensem wytyczania tu jakichkolwiek pasów ruchu. Każdy z kierowców o panoramicznych oczach wszelakie zasady ma głęboko w rzyci. Biorąc pod uwagę dzikie zastępy pojazdów każdego dnia wylegające na ulicę i politykę "każdy orze jak może" stosowaną przez "kierowców" (zagraniczne prawo jazdy w ChRL nie obowiązuje), podróż samochodem jest jak podróż do jądra ciemności. Na nic zdaje się tu sieć drogowa, której możemy kitajcom pozazdrościć i zazdrościć będziemy pewnie przez najbliższe kilkanaście lat. Człowieka, który jeździł w Chinach samochodem, bądź przechodził tu często przez ulicę bardzo łatwo rozpoznamy w tłumie. Będzie to osoba pełna szczęścia, mająca głęboko w tyle wszelakie przesądy i latająca rosyjskimi liniami lotniczymi w piątek trzynastego. Szczęśliwie chińskie prawo jazdy nie obowiązuje w europie, więc jeśli natrafimy na człowieka o oczach 16:9 na naszych drogach nie zakładajmy, że pochodzi z Państwa Środka. Taki po prostu nie miałby prawa zdać naszego egzaminu. Sama procedura tutejszego egzaminu również skrywa się przede mną za mglistą zasłoną niepokojących opowieści. Skasowanie słupa i kawałka samochodu ponoć wcale nie dyskwalifikuje i wciąż można egzamin zaliczyć. Wyższym poziomem są tu autobusy... po jeździe tutejszym metrem zaczęło mi się wydawać, że w naszym stołecznym jednoliniowcu, w którym ponoć można spokojnie nawet załatwić potrzeby fizjologiczne na tory (z czego jeden polityk skrzętnie skorzystał) dane było mi poruszać się z arystokracją. Po przesiadce z tutejszego metra na autobus już nic nie było takie samo...
O autobusach i metrze w kolejnej części
Zdjęcie na dziś - nie z Shenzhen, czyli mieściny w której obecnie przebywam, a z Hong Kongu, gdzie resztki kultury można na drogach znaleźć, a przez ulicę przejść nie będąc stale przygotowanym do skoku na maskę nadjeżdżającego samochodu, który niekoniecznie musi mieć zamiar zatrzymania się przy pasach dla pieszych. Wykonane niecały miesiąc temu