Zgodnie z obietnicą zamieszczam wpis dotyczący wypadu górsko – wiejskiego „Wuyuan – Sanqingshan”. Tym razem, żeby było inaczej w formie dziennika
Dzień 0
Prosto z pracy udajemy (ja wraz z pewnym Australijczykiem, którego w późniejszym tekście będę nazywał po prostu Ross) się na główną stację kolejową w Shenzhen. Budynek rozmiarowo przypomina stary terminal lotniska na Okęciu, z tym szczegółem, że jest zdecydowanie bardziej zatłoczony. Z zestawami żywnościowymi od wujka Mc’Donalda (na nic innego nie było czasu) w dłoniach wsiadamy do pociągu. Niestety z powodu dość odległej stacji końcowej owego nie udało się nam zakupić miejsc leżących nawet z 8 dniowym wyprzedzeniem. Zajmujemy więc swoje miejsca w wagonie siedząco – stojącym, otoczeni przez przesadnie zaciekawione spojrzenia skośnych oczu. 12 godzinna podróż nie zapowiada się zbyt optymistycznie. Szczęśliwie nie siedzę z brzegu, więc nie trąca mnie co jakiś czas jeden z wózków z żywnością przetaczający się co jakiś czas przez całą długość pociągu. Siedzenia po pół godzinie stają się cholernie twarde, a jakiekolwiek próby ułożenia głowy do snu kończą się porażką. W końcu po północy z plecakiem na kolanach i głową położoną na nim udaje mi się jakoś zasnąć.
Dzień 1
Jingdezhen – miasto jak prawie każde inne w Chinach. Próbuję dowiedzieć się o autobus do Wuyuan, ale życzliwość miejscowych kończy się na zaprowadzeniu nas do biura podróży, którego są naganiaczami. Kciuk im w wylot, pytam policjanta. O ile moja bardzo podstawowa znajomość języka pozwala mi na zadanie pytania, o tyle ze zrozumieniem odpowiedzi jest już problem. Rozumiem tylko, że dworzec jest w miejscu innym niż się akurat znajdujemy (w internecie wyraźnie ktoś kurna napisał, że dworzec autobusowy wydać po wyjściu z kolejowego). Co najlepiej zrobić w takim przypadku? Oczywiście złapać taksówkę. Bez przeszkód docieramy na miejsce, gdzie nabywamy 2 bilety na autobus wyruszający o 09:40. Pojazd ów, choć nie grzeszący czystością na autostradzie rozwija całkiem znośną jak na standardy chińskie prędkość, dzięki czemu do celu docieramy w niecałe 3 godziny. Szczęśliwie choć panoramicznoocy wykazują ogromną ciekawość przedstawicielami świata zachodniego, to nie mają odwagi siadać w ich sąsiedztwie, chyba że są do tego zmuszeni. Cała podróż upływa więc na 4 rozłożonych fotelach. Wuyuan wita nas chmarą naganiaczy, którzy przejmują nas już od drzwi autobusu. Zaopatrujemy się w mapę okolicy, która niestety zbytnio sytuacji nam nie rozjaśnia (wszystkie nazwy w krzaczkach). Z pomocą przychodzi jeden z „naganiaczy” – całkiem sympatyczny na pierwszy rzut oka jegomość – który rozpisuje nam na mapie nazwy wiosek w pinyin (normalny dla nas zapis chińskiego, dzięki któremu jakiekolwiek próby nauki mogą zakończyć się powodzeniem). Finalnie dochodzimy do porozumienia – zapewniają nam całodzienny transport, za 25zł. Przyczepieni do dwóch motorów, za plecami chińskich kierowcach, ze zgrozą w oczach ruszamy oglądać prowincję. Oglądać jest co, bo obszar uważany przez wielu za skupisko najpiękniejszych wiosek w Chinach. Po całodziennym wytrząsaniu się po drogach, drogach jedynie z nazwy i drogach gruntowych, przeplatanym zwiedzaniem wiosek docieramy do wioski w której mamy zamiar spędzić noc. Okazuje się, że nasi „przewodnicy” także zostają na noc, by rano przed 6 dostarczyć nas na dworzec, gdzie mamy złapać autobus do Sanqingshan. Zafascynowani tym, że nasze tylne części ciała nie poodpadały jeszcze od podróży pociągiem, autobusem i na motorach, w imię zacieśniania stosunków chińsko – międzynarodowych wyruszamy wspólnie w poszukiwaniu jakiegoś posiłku. Ten oferowany przez właściciela domu w którym mieszkamy jest zdecydowanie przesadzony cenowo. Znajdujemy więc przybytek prowadzony przez chińską rodzinę, gdzie za grosze napychamy się nieprzyzwoicie. Co więcej zostajemy zaproszeni na herbatę od domu jednego z miejscowych. Z zaproszenia oczywiście z rozkoszą korzystamy. Oczywiście po angielsku nikt tam nie mówi…
Dzień 2
Nic nie boli tak jak pobudka po 5 rano, gdy poprzednią noc spędziło się na czuwaniu. Przezornie ubrani w polary wyruszamy w ponad godzinną podróż powrotną. Autobus… khe khe… do Sanqingshan gabarytowo jest skrzyżowaniem autobusu z minibusem. Projektowanym w dodatku chyba wyłącznie na rynek azjatycki, bo siedząc prosto praktycznie wybijam kolanem dziurę w fotelu przede mną. W towarzystwie miejscowych zaopatrzonych w różnorakie tobołki, wiadra i inne sprzęty rolne wyruszamy w kolejną, tym razem blisko 2 godzinną podróż. Docieramy na miejsce, które według mojej starej mapy jest południową stacją kolejki linowej. Okazuje się, że w międzyczasie obiekt wpisany dwa lata temu na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO doczekał się drugiej kolejki linowej, tym razem od strony wschodniej (może doczekał się wcześniej, grzyb go tam wie – na mapie nie egzystowała
) Miła pani w okienku informuje nas, że jedyna droga piesza na szczyt wiedzie od strony południowej, równocześnie przebąkując coś o zamknięciu, kamieniach i innych rzeczach, o których do teraz nie mam pojęcia. O wjeździe kolejką nie chcę nawet słyszeć – to nadszarpnęłoby zbyt mocno moje górskie ego, a w jakimś stopniu także portfele. Natychmiast znajduje się „życzliwa ręka” która chce zostać naszą przewodniczką – w Chinach biały jest przyjacielem wszystkich, bo według utartego schematu to osoba zamożna. Oczywiście odmawiamy i zaczynamy zastanawiać się jak dostać się do południowej stacji. Odrzucamy propozycję podwiezienia wysuniętą przez skośnookiego o orzeźwiającym zapachu alkoholu. Chiński kierowca + górskie drogi + chiński kierowca od którego wali browarem na dwa metry, to nie najlepsze połączenie. W końcu udaje się nam złapać transport (zna ktoś markę samochodów „Gonow”? Ja już znam) , który po uprzednich targach zakończonych zbiciem ceny o połowę zabiera nas do południowej stacji kolejki. Okazuje się, że kamienie i zamknięcie dotyczyły właśnie owej, gdyż znajduje się w stanie kompletnej przebudowy. Ciesząc się z takiego stanu rzeczy – mniej żółtego wokół – ruszamy w górę. Obserwacje, zachwyty nad widokami itp. zastąpię może po prostu zdjęciami. Próba przekimania gdzieś u góry kończy się epicką porażką – cena 250zł za noc przynajmniej poprawia nam humory, a recepcjonistkę pozostawia z zagadką „co tak rozbawiło obcokrajowców”. Próby przeczekania gdzieś do wschodu słońca też nie mają raczej prawa bytu ze względu na opady deszczu. Plany ulegają zmianie i postanawiamy przenocować w Yushan – mieścinie oddalonej od gór jakieś półtorej godziny. Schodzimy na dół już po zmroku i dzięki pomocy właściciela sklepu zamawiamy transport. O podróży Sanqingshan – Yushan mógłbym napisać osobną historię, ale ograniczę się jedynie do podstawowych wniosków:
- cieszę się, że jechaliśmy w nocy
- cieszę się, że siedziałem z tyłu
- cieszę się, że byłem na tyle zmęczony, że nie potrafiłem w pełni ogarnąć tego co działo się wokół
- cieszę się, że na polskiej wsi mamy tak wspaniałe i równe drogi
- cieszę się, że plecak ulokowałem za sobą na trzecim rzędzie siedzeń, gdyż trudno byłoby mu przelecieć nad oparciem mojego fotela
Po prostu wyobraźcie sobie jedną z podlejszych polskich dróg jaką możecie sobie wyobrazić, pomnóżcie to przez dwa, dodajcie stosy kamieni ograniczające czasem drogę o połowę z niewiadomych względów, czasem brak nawierzchni jako takiej i przejedźcie przez to ze średnią prędkością ponad 80km/h. Yushan – nowe transformersy puszczane z DVD na telebimie w środku miasta, hotel za 25zł za noc, ludność miejscowa, która z obcokrajowcami nie miała nigdy zbytnio do czynienia i macie pełen obraz tego uroczego miejsca. Jeśli chcecie się poczuć jak gwiazda filmowa – jedźcie do Chin – przepiękne dziewczyny chichoczące na was widok, a gdy odezwiecie się do nich prawie mdlejące ze szczęścia to pewniak
Dzień 3
Tu zbyt wiele do opisywania już nie ma. Zastęp chichoczących dziewcząt, ludzi robiących nam zdjęcia w pociągu i finalnie 13 godzinna podróż w wagonie przeznaczonym dla pracowników (brak miejsc i odpowiednie kontakty
). Cholernie cieszy mnie myśl, że już w piątek czeka na mnie jeszcze większa egzotyka