Panna Orton zdążyła już odegrać w swoim życiu kilka ról, ale dopiero teraz otwarło się przed nią całkiem nowe pole do popisu. Możliwość zrobienia czegoś, czego normalnie, z własnej woli, nigdy by nie zrobiła. Znalazła się między młotem a kowadłem, a cała ta kłopotliwa sytuacja wymagała od niej trudnego wyboru między dwiema, równie przykrymi możliwościami. Utracić godność, czy odebrać komuś życie? Opuścić apartament Poltersa jako morderczyni, czy dziwka? A może jako i jedno i drugie? Co nastąpi potem, nie miała pojęcia. Tyle wiedziała, że odnalezienie ojca z pewnością będzie swego rodzaju punktem przełomowym i pewien rozdział w jej życiu zamknie się.
Młodszej o kilka lat, trudniącej się zmywaniem naczyń i serwowaniem napojów naiwnej marzycielce, nawet w najśmielszych snach nie przyszłoby do głowy, że kiedykolwiek odważy się podnieść rękę na drugiego człowieka i zabić go. Ale w końcu znalazła w sobie wystarczająco wiele odwagi... Lecz najgorsze w tym wszystkim było to, że jakiejś niewielkiej cząstce panny Orton, dzikiej i pierwotnej, spodobał się czyn, który popełniła. I właśnie wtedy, Alanis po raz pierwszy przestraszyła się samej siebie. To coś się przebudziło. Gdzieś głęboko w świadomości młodej dziewczyny odezwał się inny głos - potężny, odbijający się echem i wypełniony mściwością. Z całych sił chciała wierzyć, że postąpiła słusznie, ale gdy już było po wszystkim, od razu dopadły ją wątpliwości. Usiłowała znaleźć wiarygodne usprawiedliwienie – przecież nie zrobiła tego ot tak, nie jest przecież morderczynią! Wszystko na marne... Kłamstwa niewarte funta kłaków. Po prostu głodne zwierzę, które przegryza gardła. Gorzej niż zwierzę. Dni mijały, a ono... to coś w jej wnętrzu... zostało. Przebudziło się i już nie chciało spać. Z początku myślała wręcz, że po czymś takim się zabiję. Po co miałby żyć... Wszyscy, których kochała odeszli z tego świata. Ortonównie z trudem udało się okiełznać i uwięzić kogoś wewnątrz siebie, tę straszną istotę, która od czasu do czasu domagała się, żeby dokarmiać ją ludzkim mięsem.
Bała się także i teraz. Bała się, że to, co w sobie nosi, po takim poczęstunku będzie się rozrastać bez końca. Kto pozostanie w jej ciele, kiedy zabije Poltersa? Czy nie ta... Czy nie to coś, co sprawiło, że tamtej nocy adrenalina i wściekłość buzowały w żyłach przemytniczki, a serce biło jak oszalałe? Przypomniała sobie lustro, które rozbiła, wróciwszy na odziedziczony wtedy statek. Pieprzyć siedem lat nieszczęścia! Nie mogła na siebie patrzeć, a tłukąc to lustro rzeczywiście chciała uderzyć tą straszną, szkaradną istotę, w którą, jak jej się zdawało, stopniowo się przeobrażała... Nie. Alanis nie zobaczyła w nim człowieka, a prawdziwego potwora. I to jego chciała ugodzić. Ale potłukła tylko szkło, z jednego odbicia stworzyła ich dziesiątki. Lecz jedno było pewne - ścieżka, którą wtedy podążyła, doprowadziła ją donikąd. Była wolna. Została całkiem sama.
- Lepiej pomyśl o czym innym. - powiedziała na głos, nie zważając na reakcję mężczyzny. Dwie minuty jazdy windą rozciągnęły się, jakby były z gumy.
Zastanowiła się nad drugą możliwością, ale myśli, które zaczęły kłębić się w jej głowie przyprawiały ją o mdłości. Jednak po chwili zauważyła apatycznie, że nawet tego obrzydzenia nie odczuwa już zbyt silnie. Chyba aż zanadto zobojętniała na wszystko. Krew widocznie w niej zakrzepła i nie mogła już ożywić się na tyle, by wpaść w wartki prąd oburzenia. W gruncie rzeczy, czym się tu przejmować? W końcu to najstarszy zawód wszechświata... Tylko czy ona w ogóle potrafi wzbudzić męskie zainteresowanie? Nagle ukłuły ją nieznane wcześniej wątpliwości. Polters niby się napalił... A może rozumiała to wszystko opacznie? Ale czemu miałoby być inaczej? Czy czegoś jej brakuje? No, poza włosami... Poczuła bolesną tęsknotę w środku - tam, gdzie pod trójkątnym łukiem stykających się żeber zaczynało się delikatne zagłębienie. Tylko głębiej.... Cóż, nigdy nie było w niej żadnej kokieterii i wyglądało na to, że pogardzała nie tylko zabijaniem, ale również typowym kobiecym arsenałem wzruszających i sympatycznych minek, trzepotania rzęsami zdolnego do rozpętania huraganu, i półuśmiechów, dla których można poświęcić swoje życie, albo zabrać cudze. A może po prostu jeszcze nie umiała się nim posługiwać? Czy teraz miało się to zmienić?
Uda jej się? Odważy się? Na samą myśl Alanis zaczynały trząść się ręce. To nic, to nic, wszystko rozstrzygnie się samo. Teraz już nie ma czasu na filozofowanie, a nadmiar rozmyślań sprawia, że człowiek się waha.
- Kim jesteś, Alanis Orton? Tchórzem, czy zabójcą? – zadała sobie ostateczne, z pozoru proste pytanie.
- Tchórzem. Każdego dnia. – odpowiedziała, a w tym samym momencie drzwi windy otwarły się.
- Ty przodem. – wykonawszy charakterystyczny gest, usunęła się i dała przejść Aviliusowi. Na widok uzbrojonych ochroniarzy, Alanis uśmiechnęła się w duchu. A więc dobrze zrobiła, zostawiając pukaweczkę na dole. Przypatrzyła się z uwagą najemnikom, którzy ochraniali szychę bankowości.
- Profesjonaliści. – przeleciało jej przez głowę, gdy przeniosła oczy na ich broń. Blastery półautomatyczne. Po dużej kolbie poznała markę – Carth kiedyś takiego używał. Ogniwo na trzynaście pocisków, a nie siedem, czy osiem jak zwykle. Nie rzucisz tym człowieka na wznak od jednego strzału, ale możesz go ciężko nadszarpnąć, po czym dwoma następnymi wykończyć, a jeszcze ci zostanie dziesięć dla kolejnych pacjentów. Ci tutaj pewnie nie zawahaliby się ani sekundy, gdyby mieli choćby cień podejrzenia.
- Kane... - idąc za chudzielcem, dziewczyna bezdźwięcznie mięła w ustach jego nazwisko. Kiedy powtórzyła ten zabieg jeszcze kilka razy, zaczęło się jej zdawać nieuchwytnie znajome. Gdzie ona mogła je słyszeć? Niesione przez niekończącą się rzekę plotek i bajdurzeń, o coś się kiedyś zaczepiło i osiadło na samym dnie pamięci. I pokryło się już grubą warstwą mułu: nazwami, faktami, pogłoskami, liczbami - wszystkimi niepotrzebnymi informacjami o życiu innych ludzi, których Alanis z taką ciekawością słuchała i które tak usilnie starała się zapamiętać. Kane... Może to recydywista, za którego głowę wyznaczono nagrodę? Orton rzuciła na próbę kamień w głębiny swojej sklerozy i nasłuchiwała. Nie, to nie to. Spluwa do wynajęcia? Też raczej nie... A więc kto?
Rozglądnęła się po prywatnym pokoiku Poltera, czujnym okiem badając elementy wystroju.
- Amarantowa Fantazja, Różowy Zakątek... Coraz lepiej. Ciekawe co dalej. – pomyślała, smutno wpatrując się w fioletową kanapę. Ale już w następnej sekundzie zdobyła się na odwagę, strząsnęła z siebie niepotrzebne myśli i rzuciwszy się w objęcia przyszłości, przemówiła uroczym tonem głosu.
- Oto jestem, panie Polters. Alanis Orton, do usług. Gotowa na wszystko.