Dziś niekoniecznie chińskie, ale wciąż myśli nieprzemyślane z tym, że trochę bardziej egzotyczne. Na tapetę weźmiemy Kambodżę. Na początku z ogromnym wstydem zaznaczyć muszę, że to niezwykłe miejsce odwiedziłem po burzliwych dyskusjach z lubą jako członek grupy turystycznej. Mojego podłego samopoczucia wywołanego tym faktem nie poprawiło nawet przyznanie się mojej piękniejszej połówki, że miałem jednak rację i lepiej byłoby gdybyśmy pojechali na własną rękę. Są kraje, gdzie jako samotny podróżnik wybiera się po prostu ciężko, lecz Kambodża do takowych nie należy. Był to mój drugi w życiu wyjazd z zorganizowaną grupą (pierwszy był Egipt, gdzie mimo wszystko przed samotną podróżą miałbym jakieś obawy. Jeszcze raz więc przepraszam, że relacja ta będzie prowadzona z perspektywy członka chińskiej grupy turystycznej. Odpokutowałem to z nawiązką, ale o tym dalej.
Dzień 1
Z Shenzhen łapię statek prosto na lotnisko w Hong Kongu, skąd mamy wylecieć ok 15:30. Już na lotnisku nasz chiński „przewodnik” chce nas wsadzić do kolejki jadącej w kierunku innych terminali niż powinniśmy się udać. Po zwróceniu uwagi i dramatycznej ewakuacji całej wycieczki z wagonu, docieramy na miejsce. Samolot linii Oceanic… no dobra się zapędziłem… Dragon Airlines wita mnie obsługą tak piękną, że uginają się pode mną nogi. Żadne linie lotnicze nie mają takich stewardes, a kilkoma dane mi było latać (najbiedniej dotychczas wypadł chyba British Airways, gdzie jedyna naprawdę ładna pracownica, obsługiwała biznes klasę… jak biznes to biznes). Po dwóch godzinach lotu zaczynamy podchodzić do lądowania, więc udaje mi się oderwać oczy od kobiet w uniformach i zerkam przez okno. Pierwsze myśli: „gdzie mnie kurna zawiało” i „gdzie u diabła jest dżungla?”. Podejrzewam, że większość z was myśląc o Kambodży widzi ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie, dżunglę i istoty żywe wylatujące w powietrze na polach minowych. Myślałem podobnie – błąd. Przed lotniskiem przecieram oczy ze zdumienia. Skąd do cholery wzięło się tu naraz tyle terenowych Lexusów… Mijają mnie samochody wyjeżdżające z lotniska: Lexus, Lexus, Lexus, Lexus, Toyota, Lexus, Chrystler. Jest po 17 lokalnego czasu (różnica 1 godziny), a temperatura i tak daje się we znaki. Naiwnie myśląc, że jest gorąco chowam się do autobusu. Gdyby nie to, że muszę dzielić go z grupą chińczyków byłbym w siódmym niebie – najwygodniejsze fotele w autobusie na jakich dane było mi kiedykolwiek siedzieć, przy których te lotnicze mogą z opuszczonymi głowami wyjść z sali. Kolacja (którą pominę milczeniem, bo w knajpie prowadzonej przez chińczyka) i hotel. Podczas gdy grupa z rozkoszą zaszywa się w klimatyzowanych pokojach, ja ruszam w miasto by zobaczyć jak wygląda Phnom Penh - około dwumilionowa stolica Kambodży. Nie uświadczy się tu póki co wieżowców i drapaczy chmur. Lwią część zabudowy stanowią kilkupiętrowe budynki w większości doświadczone przez czas, jednak wciąż mające w sobie to coś. Wstępuję do supermarketu i doznaję kolejnego szoku. Zaopatrzenie w produkty „światowe” jest tu znacznie lepsze niż w Chinach. Z puszką Fanty o smaku Liczi w ręku i aparatem na szyi ruszam gdzieś przed siebie, nie mając zupełnie pojęcia gdzie jestem i starając się zapamiętać drogę powrotną. Co rzuca się w oczy, to zaskakująca ilość obcokrajowców, którzy są prawie wszędzie. Kolejna sprawa – ruch uliczny – w Azji chyba temat rzeka. Większość pojazdów stanowią skutery, i motory, gdyż są najtańsze. Cała reszta to terenowe Lexusy… prawie cała reszta. Przejście na drugą stronę ulicy wymaga sporego samozaparcia i wyczucia czasu, ale po doświadczeniach chińskich jakoś daję sobie radę. Wracam do hotelu i z ciekawości sprawdzam ofertę programową. Kurna oni mają nawet ESPN!
Dzień 2
Po śniadaniu wsiadamy do autobusu, w którym spędzimy najbliższe 6 godzin w drodze do Angkor. Przez pewien z zainteresowaniem śledzę to co dzieje się za oknami – domy budowane na palach, krytyczny stan dróg poza stolicą i ogromne połacie terenu. Dżungli nie widać. Kto cholera ukradł dżunglę!? Zawsze myśląc o Laosie, Birmie, Wietnamie, czy Kambodży przed oczami miałem głównie dżunglę, a tu za oknami autobusu przesuwa mi się krajobraz sawanno podobny. Główna droga z Phnom Penh to dziurawy twór asfaltowy bez linii oddzielających pasy ruchu (oczywiście po jednym w każdą stronę). Pomimo tego co droga wyczynia z autobusem pędzącym z zawrotną prędkością 50km/h udaje mi się jakoś zasnąć (wspominałem już, że fotele absolutnie rewelacyjne?). Budzę się na pierwszy postój. Za oknami jakieś zamieszanie, lokalne dzieci coś krzyczą, w tle jakieś stoiska z owocami i niezidentyfikowanymi obiektami niewielkich rozmiarów. Półprzytomny wychodzę na zewnątrz. W pełni budzi mnie dłoń dziecka wysuwająca ku mnie pająka rozmiarów myszki do laptopa, którego chce mi sprzedać za dolara. Zachowując bezpieczny dystans odmawiam grzecznie i w pełni przytomnym wzrokiem omiatam otoczenie. Obok stoisk z owocami na wielkich misach spory wybór mięsa – smażone pająki, smażone karaluchy i smażone koniki polne wielkości kciuka dorosłego mężczyzny. Ponoć miejscowe specjały. Starając się grzecznie dziękować każdemu dziecku chcącemu mi coś sprzedać za dolara cieszę się w myślach, że nie jestem miejscowym.
Kasy biletowe w Angkor działają od 16:30, więc by wypełnić lukę czasową zmierzamy nad Tonle Sap – w porze deszczowej będące największym jeziorem w Azji. Pakuję się na jakąś zadaszoną łajbę, która przy wyższych obrotach silnika nie wylatuje w powietrze chyba tylko dzięki opiece sił wyższych. Z tyłu, w bezpośrednim sąsiedztwie silnika jest tak głośno, że by zostać usłyszanym trzeba z całych sił krzyczeć. Zostawiamy za sobą przystań i sztucznym kanałem kierujemy się w kierunku jeziora. Po blisko pół godzinie zmniejszania obrotów silnika z powodu mijanych łodzi (przy pełnej mocy śruby generują fontannę żółtej wody jaką wypełniony jest kanał) i nerwowego spoglądania pod nogi, by upewnić się, że silnik nie zaczyna odlatywać, wypływamy na jezioro. Natychmiast opadają nas małe łodzie z silnikami motorowymi, z których na naszą jednostkę zręcznie przeskakują dzieci sprzedające napoje (1$ naturalnie) i pozujące do zdjęć (1$). Niektóre pozostają na swoich jednostkach pozując do zdjęć z wężami założonymi na szyjach (pewnie też chciałyby 1$). Dalej niewielka wioska zbudowana na wodzie. Jest pięknie. Sielankę zakłóca nadchodząca burza. Zaczyna zacinać coraz mocniej, łódź przyśpiesza, a ludzie zaczynają nakładać kamizelki ratunkowe. Woda zalewa czasem pokład, co w połączeniu z porywistym wiatrem tworzy niemiłą mieszankę. Szczęśliwie znajduję się na tyle, więc mogę choć częściowo skryć się za skrzynią silnika. Koło mnie przelatuje parasolka i jakieś inne niezidentyfikowane obiekty, które znikają w jeziorze. Po kilkunastu minutach siła opadów zaczyna opadać. Docieramy do przystani całkowicie przemoczeni, lecz przy rozkosznych 40C wszystko schnie dość szybko. Ruszamy w kierunku gwoździa programu.
Angkor uważany jest za ósmy cud świata. Pojawiali się tam na planach swoich filmów Harrison Ford (Indiana Jones) i Angelina Jolie (Tomb Raider). Trudno wyszukać lepsze do tego miejsce. Piramidy, sfinksy i cała reszta jak dla mnie wysiada przy tym co oferuje Angkor. W pełni zachwyciłem się jednak dopiero kolejnego dnia. Tego jedynie zachód ze słońca ze szczytu wzgórza w sąsiedztwie tysiącletnich ruin i zastępu turystów z całego świata, również chcących zobaczyć ten fascynujący spektakl.
Dzień 3
Angkor jest około tysiącletnią pozostałością legendarnego królestwa Khmerów. Ukryte w dżungli (tak! W końcu jest dżungla) kompleksy budowli wywołują jęk podziwu. Nie potrafię opisać w pełni ogromu pracy jaki został włożony w ich wybudowanie, więc po prostu dołączę kilka zdjęć – kolejne dorzucę jeśli będziecie chcieli. W ich sąsiedztwie spokojnie spacerują odziani w pomarańczowe tuniki mnisi, gdzieś dalej widać słonia z parą turystów na grzbiecie, a wszystko to skąpane w bezlitosnych już wczesnym rankiem promieniach słońca. Im później tym bardziej czuję się jak w piekarniku. Gdy w pobliżu nie ma turystów czuję się niczym Indy poszukujący kolejnego artefaktu. Tu czas się zatrzymał. Nie wiem naprawdę co napisać… popatrzcie sami (to nie jest jeden kompleks budowli. To jest po prostu porozsiewane po okolicy). Kiedyś ponoć w te mury wprawiona była dodatkowo zawrotna ilość kamieni szlachetnych.
Wieczorem, gdy członkowie grupy zaszywają się w swoich klimatyzowanych pokojach, ja łapię miejscowy środek transportu zwany Tuk Tuk (skrzyżowanie motoru z rikszą) i ruszam na nocny targ.
Dzień 4
Droga powrotna do Phnom Penh i moja karma za wyjazd z grupą zorganizowaną. Jako rozrywka na czas sześciogodzinnej podróży – chińskie karaoke. Czy przy tych odgłosach podobnych do wydawanych przez duszonego kota, czy jamnika przyciskanego do kaloryfera udało mi się zasnąć – nie wiem. Wiele z tych 6 godzin nie pamiętam, a sen zlewał się z jawą. W stolicy bezpośrednio kierujemy się do pałacu królewskiego, który choć przepiękny nie powala mnie już na kolana tak jak Angkor. Przed wejściem do każdego budynku obowiązkowe zdejmowanie butów (szkoda byłoby pobrudzić podłogę ze srebra) i zakaz fotografowania. Po wizycie w pałacu pora na krótki rejs po Mekongu. W oddali znów grzmi, a błyskawice czasem przecinają niebo. Mimo ustawienia aparatu na tryb „karabin maszynowy” za cholerę nie udaje mi się żadnej uchwycić. Wieczorem po raz kolejny wyruszam z hotelu Tuk Tuk’iem. Tym razem Phnom Penh – brzeg Mekongu. Obieram za cel jedną knajpę serwującą lokalne dania i zamawiam zupę, której nazwy nie byłem w stanie wymówić, a co dopiero zapamiętać (menu było po angielsku)
Dzień 5
Lotnisko, samolot do Hong Kongu i nadzieja, że kiedyś dane mi będzie wrócić. Ludzie są niesamowicie przyjaźni. Choć nie są to ludzie zamożni, na ich twarzach gości uśmiech, kwitujący nawet niechęć zakupu towaru. Ze względu na wojnę domową w latach 70tych, gdzie „Czerwoni Khmerowie” wymordowali około 2 miliony mieszkańców, w Kambodży rzadko widuje się ludzi starszych. Mnóstwo przesłodkich dzieci z ich „Sir! One dolar!” i dziewczyny/kobiety o absolutnie powalającej urodzie (no chyba, że ktoś nie lubi Azjatek o ciemnej karnacji) dopełniają obraz kraju. Ubogiego, lecz pełnego radości i magii.
Jeśli chcecie zobaczyć jakieś inne zdjęcia, macie pytania, cokolwiek - walcie śmiało