przez Gweek » 21 Paź 2016, o 22:22
Opuszczenie trapu statku nie było łatwe tak, jakby się to wydawać z początku mogło. Podjął przecież przełomową decyzję. Wziął wreszcie sprawy pod własny topór. Wybrał walkę o honor, którego od dawna nie miał. Słowo to nie istniało wcześniej w jego mózgownicy, aż do teraz. Nie uznawał takiego abstrakcyjnego pojęcia jak cnota dotrzymywania danego słowa lub umowy, bo żył w prawdopodobnie najpodlejszym miejscu w całej Galaktyce, gdzie każdy wykorzystywał każdego do granic możliwości. W jego przypadku do granicy głupoty, jaką rozsiewał dookoła, o sobie samym.
Walczył o kobietę, zresztą nie byle jaką. Najprawdziwszą córkę Matrony, zapewne znamienitego rodu, natomiast On nie miał nic. Jedynie kilka zdań rzuconych na wiatr w niewłaściwych okolicznościach. To w zupełności wystarczyło, by zaburzyć panujący układ sił. To tak jak głośny pierd w ciszy, mącący cały urok sytuacji. Był przybyszem nie z tej planety, nie z tego świata. Typowy Muh, wyjęty wprost z definicji tego słowa. Nie miał do zaoferowania nic, prócz chęci, doświadczenia w sprawach damsko-męskich i słowa, które miało niebawem stać się czynem.
Nie był to wybór do końca dobrowolny, lecz znów nieco przymuszony sytuacją. Jego życie nie było bezpośrednio zagrożone, ale sprawił, że tak się stanie. Normalnie by się zawahał, ale nie tym razem. Sprawę przemyślał, wracając na statek. Tam się okazało, że się nie rozdwoi i musi wybrać między kobietą, a kompanami. Zgrają istot organicznych i mechanicznych, a nadzieją na świetlaną przyszłość. Może uda się załatwić obie sprawy, jedna po drugiej? Czy na niego poczekają? Może odlecą ze świstem i hukiem silników bez żalu?
Dopadła go sprzeczność z jego życiową filozofią. Filozofią ucieczki i tułaczki. Myślą przewodnią było się nachlać. Byle się nachlać. Wytrzeźwieć za dnia i znów się nachlać... czas płynął byle do.... nachlania. Za dnia i w dzień. Wieczorem i nocą. Przed posiłkiem i po posiłku, byle zamoczyć ryj w kufelku. Nie lubił alkoholu z butelki, bo do niej jęzor mu się nie mieścił.
Tym razem to znów on porzucił towarzyszy, nie pierwszy zresztą raz. Kompanów z przypadku. Nie pierwsi, ale być może ostatni, jakich mógł poznać. Jak to mówią: Życie to sztuka wyborów. On już wybrał i nie było już powrotu.
Ulice i nieliczne trakty biegnące z tropikalnej dżungli dziwnie opustoszały. Nie było nikogo, kto by mógł przerwać nocną ciszę. Godzina policyjna? - Nie... wszyscy już czekali na arenie, wokół niej i prawili o nadchodzącym, wielkimi krokami wydarzeniu, wręcz święcie. Zebrani się rozstąpili przed Gweekiem i Nurrą, wpuszczając ich do jednej z drewnianych przybudówek muru areny - okrągłego placu suto wysypanego warstwą gruboziarnistego piachu, obmurowanym dookoła murem z kamieni różnej wielkości. Na palach wbitych w podłoże usytuowano rusztowania, będące podstawą dla trybuny okalającej cały teren w środku. Najlepsze, bo najbliżej murku, a zarazem najwygodniejsze miejsca były oczywiście odgrodzone od reszty i przeznaczone dla znamienitych osobowości lub gości lokalnej władzy.
Dobudówka była czymś w rodzaju skąpo, wręcz ascetycznie oświetlonego korytarza, a pośrodku niego było okrągłe poszerzenie, jakby piaskowa żmija połknęła jajo. W środku, prócz dywanu z piachu znajdowała się ława, na której siedział. Ściany przyozdabiały obrazy gladiatorów, walczących z bestiami lub innymi pobratymcami. Na końcu podłużnego pomieszczenia były wrota, które otworzyły się bez najmniejszego niemal zgrzytu.
Gong wyrwał z zadumy Nurrę, która się odezwała. Wreszcie. Myślał przez całą drogę, że jest zła na niego, ale tylko przez chwilę był w błędzie. Wiedział i czuł, jak jest naprawdę, po tym, jak przygotowywała i poprawiała zbroję swego przyszłego męża. Do tej pory robiła wszystko z pieczołowitą dokładnością i precyzją niczym IG robiący sieczkę ze szturmowców na Tatooine. Nie mógł uwierzyć, że to już czas, a wskazówka i rada jaką otrzymał, mogła się przydać. Słowa były zagłuszane przez echo panującego zgiełku, a rezonans w środku dobudówki podwajał panujący dookoła hałas. Dobitnie wybiła północ.
I był gotów ruszyć bez słowa. Zawahał się przez moment, wystarczająco długi by coś wyjąkać. Jedynie nabrał trochę piachu między dłonie, rozsmarował go jak krem i ruszył na środek areny, zawadiacko trzymając stylisko arg'garoka. Zaniemówił z wrażenia, czekając na swojego przeciwnika. Wrzawa na trybunach zbiła go z tropu, podminowała. Trema wyparła pewność siebie, jaką w sobie kumulował. Spodziewał się ciszy? Dopingu dla obu przeciwników? Kantynowej awantury? - a tu nic z tych rzeczy.
O--brogg! O--brogg! O--brogg! - krzyki i wrzaski wzrastały, do czasu, aż rywale stanęli twarzą w twarz, w odległości kilku metrów. Pierwszy ruszył Obrogg, po kilkunastu krokach lekkiej szarży gotów był zadawać ciosy, lecz pretendenta nie było już w tym miejscu. Odskoczył w bok, schodząc z lini natarcia. Śmiertelni wrogowie zatoczyli niepełne dwa koła mierząc się wzajemnie wzrokiem. Badali przeciwnika, oceniali swe szanse oraz mocne i słabe strony. Gweek wiedział, że w bezpośredniej wymianie ciosów nie podoła bardziej doświadczonemu rywalowi. Zamarkował cios z góry, po skosie i uskoczył w prawo. Rywal powtórzył manewr, licząc na to, że Gweek nie wycofa się w ostatniej chwili i identyczne ciosy spadną na opancerzone torsy. Obrogg próbował nieskutecznie skrócić dystans, raz za razem doskakując do wroga, choć ten mu umykał w lewo, będąc z tej "słabszej" i wolniejszej strony.
Tłum zaczął się niecierpliwić, doping lekko ucichł i w stronę walczących pofrunęły kawałki żywności. Żaden z nich nie sięgnął celu. Pitoogg postanowił zaryzykować i poszedł na wymianę ciosów z mocniej zbudowanym rywalem. Cios za cios, sztych za sztych. Arg'garoki zagrały, gdy jeden sparował cios drugiego. Pretendent potężnie uderzony w klatkę piersiową nawet nie miał jak odwinąć atakującemu. Siła uderzenia spowodowała pęknięcie metalowych kółeczek, przebicie przeszywki i rozległego rozcięcia od mostka po brzuch. Wyciśnięte powietrze z płuc nie chciało do nich wrócić. Unikami oddalił się na bezpieczną odległość, dosłownie na moment, by uniknąć szarży rozpędzonego Obrogga. Poczuł krew i szedł za ciosem. Jedyną nadzieją na ocalenie Gweeka był skok w bok, przeturlanie się i wyprowadzeniu kontry. Głupi pomysł, po którym otrzymał cios od boku, który sparował opancerzonym barkiem. Siła ciosu niemal zbiła go z nóg, zachwiał się i o mało nie stracił na równowagi. Poczuł, że zaczął sapać i się pocić, a o zmęczeniu nie musiał nawet myśleć. Dłonie zaczęły pocić mu się obficie, a ziarenka piasku pochłaniały wilgoć jak gąbka. Wpadł na szalony pomysł.
Wystawił się na cios. Nacierający z rozbiegu Obrogg pozwolił, by jego Topór prześlizgnął się po Gweekowym i wgryzł głęboko w lewy obojczyk, osłonięty grubą blachą z durastali. Nie przewidział, że podczas szarży, jego przeciwnik wyrzuci dłoń w kierunku jego oczu. Sklejone ziarnka piasku wpadły mu w oczy, oślepiając na chwilę. Wyrwał jedną ręką ostrze z ciała Gweeka, a drugą przetarł oczy, próbując odzyskać wzrok.
Arg'garok opadł ciężko na czaszkę Obrogga, wrzynając się weń głęboko. Trysnęła krew, jej strumień szybko zalewał ciało. Odsłonięty mózg powoli wypływał z powstałego otworu. Gamorreanin stał wyprostowany jak struna z wbitym do połowy czoła ostrzem. Z ręki wypadła mu broń, a druga bezwiednie zwisała wzdłuż ciała. I nastała cisza. Tłum zamarł równie szybko , co się pojawił na trybunie.
Dwóch gladiatorów leżało na ziemii, jeden martwy, drugi umierający.
gg 5214304