A. Rauss przybywa z: [Nar Shaddaa] Partnerzy z przypadkuRemy LeBeuf był szulerem. Młodym, butnym ekspertem od orzynania w horansi, ulubioną grę przepełnionych pijaną pewnością siebie piratów i innych żyjących z profesjonalnie podejmowanego ryzyka brutali. Typów takich, którzy po kilku głębszych chętnie szastali na lewo i prawo swoją ciężko wyszarpaną oraz wyrżniętą kasą, tylko po to, by wszem i wobec okazać przepastność kiesy wraz z rozmachem charakteru - a potem, lekkomyślnie straciwszy fundusze na skutek pechowej partyjki, używali porażki jako pretekst do wszczęcia burdy i sklepania zwycięzcy po mordzie. Nieprzyjemne to były skubańce, mówiąc wprost. Skurwysyny tak zwane.
Do efektywnego kantowania owych nicponi służył LeBeufowi zrobiony na zamówienie holomanipulator - lub holoprojektor, jak kto wolał. Szczwane, chowane pod rękawem urządzenie, które zasłaniało prawdziwe oblicze dobranej niefortunnie karty nieprzeniknioną warstwą świetlistego zapisu, wyrażającego symbol i numer znacznie lepiej komponujące się z resztą już zawczasu leżącego na blacie układu. Nawaleni porządnie karciarze rzadko dostrzegali różnicę. Droga zabawka, ale najczęściej działająca jak marzenie. Najczęściej.
Tego wieczora, zamiast rzucić właściwy obraz, projektor zawiódł. Aktywowany, zacharczał, zazgrzytał, pisnął i splunął gromadą łatwopalnych iskier, krzeszących na trzymanej przez Remy'ego karcie żywy ogień. Współgracze, skubańcy-skurwysyni, jak już wspomniano, nie byli oczywiście zadowoleni z takiego obrotu wydarzeń. Wywlekli oszusta z „Zordo's Den”, na tyły lokalu, nakopali mu trochę, a następnie zawlekli pod kontener na śmieci. Chitynowo-błyszczący Melitto podniósł pokrywę, ciemnożółty Guineo oparł rozkojarzony łeb oszusta o śmierdzącą krawędź pojemnika. I zaczęli tłuc. Melitto, z akompaniującym hukiem obijanej czaszki, opuszczał żywiołowo, raz za razem pokrywę, natomiast Guineo dociskał siniejący i coraz obficiej krwawiący policzek szczyla do śmierdzącej krawędzi. Trochę to trwało.
– Hej, Astarith, zzzkh, chcesz?
Dźwiękowo zniekształcone maską pytanie insektoida zwrócone było do zblazowanej, stojącej na uboczu z rękami w kieszeniach kobiety. Ona również, jako jedna z osobistości uczestniczących niedawno w rozgrywce, miała powód, żeby stłuc Remy'ego, lecz po krótkiej pauzie pokręciła przecząco głową. Nie, nie chciała. Dopadł ją jakiś marazm. Miesiąc później, proste bijatyki w ciemnych zakamarkach przystani Zordo nijak nie równały się ekscytującym festiwalom dreszczy i zniszczenia na Conie, paliwowej asteroidzie czy Nar Shaddaa. Przerywany okazyjną robótką urlop zaczynał wyraźnie doskwierać koleżance. Westchnęła ciężko.
Zawył głośno, LeBeuf, kiedy dwaj kosmici przestali go torturować i wrzucili w końcu do kontenera. Melitto wytarł dłonie w kaftan, prawdziwy elegant.
– Ha, zzzkh, to by było na tyle. Pieprzone cwaniaki. Wracamy do środka? Chyba zostawiłem, zzzkh, kasę na stoliku.
– Ja sobie odpuszczę, chłopaki. – odparła Rauss, nieco flegmatycznie. - Mam, eee... rzeczy do zrobienia. Wiecie, gdzie indziej.
– Aha. - mruknął Guineo. - A idzie dzień po dzisiaj odwalić pracę dla Chiavo z nami?
– Nie, też odpadam. Bo te rzeczy mam. Gdzie indziej. Mówiłam.
– Aha.
Panowie wrócili więc do kantyny, zadowoleni z uczynienia sprawiedliwości zadość. Rith poszła jednakże w kierunku przeciwnym, dalej, w rozległe „zewnątrz”. Skłamała. Nie miała żadnych rzeczy do zrobienia. Spacerowała po prostu w generalnym kierunku czegoś, co sprzedawało żarcie, z mile ciążącym w kaburze DC-15s (DL-44 zostawiła w domu) i przyjemnie dociśniętym w okolicach buta wibronożem, akcesoriami niezbędnymi na wypady w Zordo's Haven. Nie żeby miała się czegoś szczególnego na swojej ukochanej stacji obawiać. Ale, wiadomo, rozsądek zabezpieczyć się nakazywał.