Nie wiedział, jak to się stało, ale, jak nigdy w życiu, książki nie dały mu odpowiedzi. Zalała go fal ogromnego współczucia dla biednych studentów nauk ścisłych, którzy musieli wyłuskiwać jakoś te wszystkie informacje z książek, które dostarczały niepełnych albo sprzecznych wiadomości. Kiedy on studiował, mógł znaleźć wszystko, czego potrzebował na egzaminy w książkach. Wtedy podziękował sobie w duchu za wybranie prawa.
Niemniej jednak uczucie niesmaku i rozczarowania pozostało. Zbliżał się wieczór, więc nie bardzo wiedział, co może jeszcze zrobić dzisiejszego dnia. Dlatego postanowił, że odwiedzi w końcu Mię.
17 października, czwartek - późny wieczórByła wtedy w Bostonie taka dzielnica, w której jasno robiło się dopiero nocą. Zupełnie, jakby wszyscy czekali tam, aż ostatni promień słońca zniknie za poszarpanym zarysami budynków horyzontem, skrywając miasto pod całunem ciemności. Zwykle ludzie bali się zmroku, a ci „porządni” mieszkańcy dawno skryli się w bezpiecznych domach, by wkrótce zgasić światła i położyć się spać. Trzeba było przecież wcześnie wstać następnego dnia. I następnego, i jeszcze kolejnego.
Byli też tacy, co ożywali dopiero po nastaniu ciemności. Pojawiali się wtedy znikąd na ulicach, wędrowali w sobie tylko znanych sprawach, każdy zajęty własnymi myślami i problemami. To było trochę jak równoległy wymiar – ten sam ruch, co za dnia, te same problemy. Tylko wszystko odbywało się jakby na czarno-białym ekranie świata.
W całej tej krzątaninie, w pogoni za czymś znanym tylko zainteresowanym, pomiędzy nogami przechodniów i wieczorną mgłą, Rusty również podążał w sobie tylko znanym kierunku. On jednak miał czas, nie spieszył się, przypatrywał mijanym osobom. Oto mężczyzna, który wyminął go szybko, ze zmarszczonymi brwiami. Może zabawił za długo w jakimś barze i teraz pędzi do domu, odebrać burę od żony? Może właśnie z domu się wyrwał, a pędzi do pubu, do znajomych, bo jest już spóźniony na umówione od dawna spotkanie? Tego Rusty nie wiedział, mógł tylko przypuszczać. Właśnie to lubił podczas każdego spaceru, czy to nocnego, czy dziennego – obserwowanie. Z twarzy tych setek ludzi, których mijał każdego dnia, wyczytywał ich emocje, odczytując tym samym, co ich spotkało. Smutni, weseli, przygnębieni, zamyśleni – każdy nosił jakąś historię. Pewnie nie wszystkie były ciekawe, ale domyślanie się ich już samo w sobie było interesujące.
W owej dzielnicy, o tej właśnie porze, ruch dopiero się zaczynał. Mieściła ona bowiem ten słodki miąższ Bostonu, za dnia ukryty pod skorupką pozorów, zasad i manier. To tutaj zbierali się ci, którym w życiu nie wystarczała tylko praca i chwila na obiad w domu z rodziną. To tutaj przychodzili wszyscy, którzy pragnęli zaznać rozkoszy zabawy i beztroski.
W innych miastach takie miejsca nazywano dzielnicami rozpusty. W żargonie bostończyków posługiwano się terminem „miejsce odpustu”, bowiem to tam można było chociaż na chwilę zapomnieć o problemach doczesnego świata.
W miejscu odpustu znajdowało się wszystko, czego mógł potrzebować ciężko pracujący, nie zawsze uczciwie, człowiek. Obok domów publicznych znajdowały się bary, puby, restauracje, tańsze i droższe hotele, lombardy i kasyna. Wielu ludzi wydawało tam swoje pieniądze, tyle samo osób je zarabiało. Miasto w środku miasta, taki Watykan Stanów Zjednoczonych. Może nie całych, ale na pewno Bostonu.
Wbrew pozorom nie paliły się tam żadne czerwone latarnie. Wąskie uliczki rozjaśniał żółty blask, który odbijał się od zmoczonego deszczem bruku, przypominając obrazy malowane akwarelą. Wiele restauracji wystawiało stoliki na zewnątrz, a goście pubów często wychodzili zapalić na zewnątrz, toteż to niczym niezmącone uczucie beztroski przenosiło się również na ulice.
Tutaj nikt nie patrzył się krzywo na karła w płaszczu i cylindrze. Oglądali się dalej, to oczywiste, ale nie z niechęcią czy pogardą, lecz po prostu zwykłym zainteresowaniem człowieka, który zawiesza wzrok na pierwszej lepszej rzeczy, wybijającej się z rutyny ceglanych budynków. Dzielnica odpustu wręcz słynęła z tolerancji, nikt przecież nie będzie przepędzał potencjalnych klientów. W tym miejscu, jak w całych Stanach Zjednoczonych, niepodzielnie rządził pieniądz.
„Jack Rabbit Slim’s” mieścił się w całkiem urokliwej uliczce. Była wąska, brukowana, przypominała te we włoskich miasteczkach. Lokal mieścił się w trzypiętrowej kamienicy – na parterze znajdował się bar, resztę pięter zajmowały pokoje dla gości.
Nie był to zwykły bar, ani tym bardziej burdel. To miejsce łączyło obydwie te instytucje w swój wyjątkowy sposób. Dlatego „Jack Rabbit Slim’s” miał wielu klientów, prawie wszystkich stałych.
Rusty również nie przychodził tu pierwszy raz. Wyjątkowo upodobał sobie ów lokal, głownie ze względu na obsługę i jedną osobę, dla której zjawiał się regularnie.
Już przy wejściu w uliczkę słychać było stłumioną muzykę. Gdy karzeł otworzył drzwi, owiało go ciepło wielu gości i muzyki do
charleston’a. Wewnątrz trwała już zabawa.
Na parterze znajdowała się przestronna restauracja. Naprzeciwko drzwi, w drugim końcu sali, niemal na całej długości ściany, rozciągał się kontuar, za którym widniały półki zastawione butelkami z zawartością na pewno nie dozwoloną do sprzedaży. Między wejściem a barem stały większe i mniejsze stoliki, niemal wszystkie zajęte. Po lewej stronie znajdowała się nieco odosobniona część, dla tych, którzy przyszli tu porozmawiać przy stole bilardowym. Po prawej, za rzędami stolików, widniała niewielka scena. Dobrze oświetlona, wyposażona nawet w kurtynę oraz odpowiednie miejsce dla muzyków poniżej. Skromna orkiestra przygrywała właśnie tańczącym na scenie kobietom w skąpych sukienkach, pełnych cekinów, piór, pereł i wszystkiego, co tylko mogło się świecić.
Po lewej od baru znajdowały się schody wiodące na kolejne piętra z pokojami. Co jakiś czas ktoś wchodził albo schodził, zazwyczaj w towarzystwie jednej z wystrojonych kobiet, które krążyły po sali, podawały drinki lub zajmowały miejsca przy stolikach. Jak zwykle w takich miejscach, trzeba było uważać, komu składa się propozycje i proponuje pieniądze – goszczące w lokalu kobiety postanowiły nie odróżniać się od tych pracujących.
Pomimo wczesnej pory, żaden z klientów nie wyglądał na niezadowolonego z życia. Ten stan pojawiał się zazwyczaj po pewnym czasie spożywania alkoholu i przebywania w podobnym miejscu, dlatego Rusty zdziwił się, że tyle osób przyszło tu jeszcze przed nim.
Podszedł do baru, za którym stał chudy, wąsaty mężczyzna. Był całkiem młody jak na barmana, mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Rusty jednak dobrze znał męża samej burdelmamy.
- Benny – przywołał go karzeł, siadając na wysokim stołku. Stopami nie sięgał stopnia.
- Rusty! – barman odwrócił wzrok od tancerek i uścisnął mu rękę nad ladą. – Dobrze cię widzieć. Jak życie?
- Jakoś leci – odparł, uśmiechając się.
- To co zwykle?
- No raczej, nie inaczej.
Po chwili pojawiła się przed nim szeroka szklanka, do połowy wypełniona destylatem kukurydzianym, leżakującym dwa lata w dębowej beczce po Sherry, przelanym później przez węgiel drzewny, w którym to płynie podzwaniały kostki zamrożonej wody. Potocznie – whisky. I to najlepsze, jakie można było dostać w bostońskich barach, zwłaszcza w czasie prohibicji.
- Gdzie zapodziałeś żonę? – zapytał karzeł znad szklanki.
- Gdzieś za kulisami.
- Dobra okazja, żeby popatrzeć – wskazał skinięciem głowy w stronę sceny.
Benny uśmiechnął się szelmowsko.
- Mam to na co dzień, a jeszcze mi się nie znudziło.
Rusty parsknął i pociągnął kolejny łyk. Tancerki zakończyły występ, z widowni posypały się oklaski i gwizdy. Dziewczyny zeszły ze sceny, goście którzy wstali, usiedli na powrót, a orkiestra zaczęła grać następny utwór.
Zaczął się bardzo powoli, od jednej struny kontrabasu, poruszanej przez czarnego muzyka. Reszta grających pstrykała palcami do rytmu. W tym czasie zza kulis na scenę wyszła kobieta. Miała kręcone włosy w kolorze jasnego piwa, a usta pomalowane na głęboką czerwień. Ubrana była w długą, obcisłą sukienkę bez ramion, skrzącą się od złotego i czarnego brokatu. Zgrabnymi, urękawiczonymi dłońmi ujęła mikrofon. Jej sylwetka nie pasowała do standardów, jakich trzymały się teraz kobiety, ponieważ miała pełne biodra i taki sam biust. Pomimo tego, kiedy zjawiła się na scenie, mężczyźni najpierw umilkli, a potem przywitali ją gwizdami i brawami.
Kontrabasista zmienił rytm, pozostali dalej pstrykali palcami. Sylwia Reinhart, właścicielka „Jack Rabbit Slim’s”, burdelmama i znana w okolicy śpiewaczka, zaczęła robić drugą z rzeczy, które w życiu potrafiła najlepiej.
Głos miała piękny – głęboki, zachrypnięty. Mówiło się o takim, że jest „przepity”, że praktykujące alkoholiczki dysponują takim. Sylwia jednak znajdowała się wśród tych, którym prohibicja nie doskwierała, ponieważ jak długo Rusty ją znał, stroniła od alkoholu.
Pianista włączył się delikatnie w jej śpiew, zaraz dołączyli pozostali. Sylwia wydobywała ze swojego głosu wszystko, co można było, a gdy śpiewała wysokie nuty, Rusty dojrzał, jak niejeden słuchający napina mięśnie na szyi.
Sylwia stała co prawda w miejscu, ale nikt inny nie potrafił się przy tym ruszać, tak jak ona. Kobieta całą sobą emanowała wręcz burzą erotyzmu, zamkniętego w tych przepełnionych emocją ruchach. Oczy wszystkich widzów podążały za jej dłońmi, kreślącymi linie wzdłuż obfitych bioder, wklęsłej talii i szerokiej piersi.
Wydawało się, że nie można zaśpiewać wyżej, jednak Sylwia to zrobiła. Zakończyła piosenkę scatem, przy którym chowała się niejedna śpiewaczka operowa.
Widownia wybuchła oklaskami. Mężczyźni wstali i gwizdali, skądś na scenę poleciał kwiat. Sylwia ukłoniła się, wysłała dłonią pocałunek w stronę baru i zeszła ze sceny. Oklaski trwały jeszcze długo, dopiero następny utwór wyciszył widzów.
Sylwia w tym czasie przecisnęła się między klientami i podeszła do baru.
- Rusty – przywitała go uściskiem – Jak miło cię widzieć! Minęło trochę czasu.
- Miesiąc zaledwie.
- Cóż to się stało? – odparła kokieteryjnie – Nie stać cię już na nasze usługi?
- Miałem trochę spraw na głowie – odparł z nikłym uśmiechem – Zastałem Mię?
- Oczywiście – Sylwia machnęła dłonią, jakby dotyczyło to jakiejś drobnostki – Zaraz po nią pójdę. Podobał się występ?
Rusty wyszczerzył zęby w odpowiedzi.
- Owszem. Mają całkiem zgrabne nogi.
Sylwia pacnęła go w czoło, ale zaśmiała się, tak samo, jak Benny. Wyminęła kontuar i zniknęła na schodach.
Po krótkiej chwili wróciła, a z nią przyszła Mia. Burdelmama podała Rusty’iemu kluczyk.
- Macie swój ulubiony pokój – powiedziała z uśmiechem.
- Dziękuję – odebrał klucz, całując ją w dłoń.
Pokój znajdował się na drugim piętrze. Należał do tych najdroższych, bo był przestronny i nie było w nim słychać hałasów z niższych pięter. Stało tam duże, pościelone łóżko, dwie szafki z nocnymi lampkami oraz sporych rozmiarów szafa. Naprzeciw drzwi umieszczone były okna, wychodzące na miasto i uliczkę w dole.
Nie zapalali światła. Mieli swój własny rytuał, praktykowany przy każdym spotkaniu. Mia pomogła Ruty’iemu zdjąć marynarkę i kamizelkę, on sam odwiesił płaszcz i cylinder. Gdy ona zasłaniała okna grubymi, ciemnymi kotarami, karzeł wyciągnął z kieszeni spodni wszystkie rzeczy i położył je na komódce przy wieszaku. Buty zostawili również przy drzwiach. Razem zapalili lampki przy łóżku i położyli się – Rusty po lewej, Mia po prawej.
W ten sposób zawsze zaczynali spotkania. Spotkania, bo nie były to schadzki, randki ani tego typu rzeczy. Wbrew pozorom oraz wszelkim znakom na niebie i ziemi, detektyw nie przychodził tu po to, po co zazwyczaj przychodzi się do burdelu.
Rusty’iego i Mię łączyła dziwna relacja. Nie do końca przyjaźń, nie do końca współpraca. Karzeł przychodził co jakiś czas do niej, zamykali się na całą noc w pokoju i rozmawiali. Właściwie, w większej części był to jego monolog. Spowiadał się przed Mią ze wszystkich myśli, pomysłów i spostrzeżeń. Mówił o pracy, o sobie, o innych ludziach. Czasami rozmawiali o sobie.
Rusty wierzył, że takie spotkania pomagają mu zachować trzeźwość umysłu, że nie pozwalają mu zwariować lub popaść w zupełną melancholię. Mia natomiast była wspaniałym słuchaczem – nie komentowała, nie mówiła, jak ona by coś zrobiła, czy powiedziała. Była jego głosem rozsądku, kimś, kto przechowywał tajemnice i pomagał z nimi żyć.
Każdy człowiek musi mieć kogoś, komu może się zwierzyć. Niektórzy mają rodzinę, partnerów, bliskich przyjaciół. A Rusty miał Mię. Swój jedyny stały punkt we wszechświecie.
Położyła się obok niego jak zawsze – na brzuchu, z uniesionymi i skrzyżowanymi nogami. Patrzyła tymi sarnimi oczami, w blasku lampek wyglądającymi na czarne, jednak on wiedział, że w rzeczywistości są brązowe. Mia nosiła długie, ciemne włosy, zawsze rozpuszczone, co teraz było wśród kobiet rzadko spotykane. Proste pasma okalały owalną twarz z lekko zaostrzonym podbródkiem. Podczas gdy większość jej koleżanek nosiła proste, podłużne spódnice lub spodnie, ona ubierała się w długie sukienki, zwężane lekko w talii. Odsłaniała więcej, niż pozostałe kobiety, chociaż w jej zawodzie było to normalne. Od przyjętych wzorców odstawała strojem i fryzurą, wbrew panującej modzie nie paliła, malowała się rzadko i skromnie. Mia zawsze postępowała po swojemu i w jakim świecie by się nie znalazła, zawsze była inna, zawsze się wyróżniała.
Właśnie przez to Rusty zaczął się z nią spotykać.
Jak zwykle, minęła chwila, nim ktoś się odezwał.
- O czym dzisiaj chciałbyś mi opowiedzieć? – zapytała w końcu Mia.
- Ostatnio, rozmawiając z jednym klientem, doszło do mnie, jak dobrym aktorem jest każdy. W pewnym momencie stwierdziłem, że nie mogę powiedzieć tego, co cisnęło mi się na usta. Nie mogłem, bo obraziłbym tego kogoś, a tego nie chciałem. Ale jednocześnie czułem się, jakbym był uwięziony we własnym ciele. Jakby te wszystkie pozory, przyjęte przez ludzi zasady, mnie spętały i zamknęły. Czasami jest tak, że karcimy się w myślach, prawda? – często zwracał się do niej w przemowach, a ona wtedy kiwała po prostu głową. – Myślimy sobie „tak nie wolno myśleć” coś tam, coś tam. A kiedy i gdzie mamy pewne rzeczy rozważać, jak nie we własnej głowie? Kto nam w ogóle narzucił takie myślenie o własnych myślach? Znowu poczułem się uwięziony w sobie.
- Wracając do tych rozważań. Jak byłem mały, wydawało mi się, że nie może być nic gorszego niż chodzenie do szkoły i że jest to najbardziej stresujące w życiu. Myślałem, że jak wyjdę ze szkoły i pójdę na studia, będzie lepiej. Ale było tylko gorzej. Coraz więcej wszystkiego, coraz więcej stresu. Nadszedł czas prawdziwej pracy w zawodzie, a tu tylko odpowiedzialność i stres. Dlaczego z każdym krokiem do przodu musi być coraz trudniej? Co jeśli ja nie chcę, żeby tak było? Przecież tylu ludzi narzeka, że ciężko, wszyscy to widzą, ale nikt nic z tym nie robi. Lubię tę pracę, a jednocześnie czuję się zmęczony. Nie chcę wstawać każdego ranka z myślą, że coś tym razem może mi się nie udać, że może być gorzej. I znowu okazuje się, że jestem uwięziony. Bo chciałbym okazać strach, ale nie mogę, bo jestem mężczyzną, a do tego karłem. Bo nie mogę się bać, nie mogę nawet zapłakać, przecież to jest nie dla mnie, ja mam być silny, mam być odważny. Tym bardziej, że ktoś mógłby się śmiać, więc muszę być dwa razy silniejszy. A tymczasem to wszystko się we mnie kłębi, normalnie czuję, jakby kwas tego rozdrażnienia przeżerał mi się przez trzewia.
- Ale zawsze możesz ze mną porozmawiać – odezwała się cicho Mia – Zostawić trochę tego kwasu we mnie.
- Właśnie po to tu przychodzę – odparł, odwróciwszy się w jej stronę – Bez tego prawdopodobnie już dawno bym oszalał.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale nic już nie powiedziała, żeby nie wybijać go z nastroju.
- Zdaję sobie sprawę, że dramatyzuję – kontynuował – Są z pewnością ludzie, którzy mają większe problemy, niż te moje, egzystencjalne. Ale to przecież nie oznacza, że nie mam prawa się martwić, prawda? Każdy musi się czymś martwić, walczyć z jakąś presją. Całe życie walka, ciągle z czymś, bez wytchnienia, bez przerwy.
- Ale czy to nie właśnie na tym polega życie? – zapytała z charakterystyczną dla niej niewinnością w głosie – Na walce ze światem i z samym sobą?
- Tylko dlaczego muszą przechodzić przez to ci, którzy nie chcą żyć w ten sposób? Mają zamykać się we własnym świecie i w głowie udawać, że jest inaczej niż w rzeczywistości?
Przerwał na chwilę, a Mia pozwoliła mu milczeć. Za to też był jej wdzięczny – mógł milczeć, ale nie robił tego w samotności.
- Kiedy ostatnio coś cię zabolało? – zapytał w końcu - I nie mówię tu o takim czysto fizycznym bólu, spowodowanym nieprawidłowym skurczem mięśni, czy też obecnością ciała obcego w tobie.
- Mówisz o bolączkach duszy?
- Nie, nie do końca. Raczej o tym ukłuciu zawodu. Wyobraź sobie, że pokładałaś w czymś duże nadzieje, myślałaś: „Zajebista sprawa, na pewno się uda. Będzie dobrze”; robiłaś sobie nadzieje, chociaż jakiś mądry głos w głowie podpowiadał, że tak nie wolno. A potem okazuje się, że ten mądry głos jednak miał rację, nadzieje okazały się płonne, a ty poczułaś takie ukłucie w mostku, potem w gardle, które na koniec przerodziło się w tą bolesną myśl.
- Myśl, że do niczego się nie nadajesz?
- O tak, dokładnie.
- Taka myśl, że pomimo starań i wysiłku włożonego w pewne czynności, one na przekór tobie nie wyszły? – przejęła sprawnie wątek, włączając się do jego rozważań - Znam. Kto nie zna? Czy jest coś, co bardziej hamowało rozwój ludzkości, niż strach przed porażką? I to strach uzasadniony – każdy kiedyś doznał takiego uczucia, tego całego rozczarowania i nie chce tego powtarzać. Bo ono nie jest przyjemne, w końcu to ból. A ból służy do tego, żeby powstrzymywać nas przed pewnymi rzeczami. Mówi nam: „zostaw, sparzysz się, to jest niebezpieczne”. A my, ignorując radośnie ostrzeżenia, dalej robimy sobie nadzieje.
- Smutne to trochę. Obwiniamy wtedy cały świat, bo przecież wina nie może leżeć po naszej stronie. Co mądrzejsi potrafią sobie jednak powiedzieć, że im nie wyszło, bo czegoś zabrakło. A skrajne przypadki obwiniają swoją beznadziejną egzystencję i próbują się jakoś pocieszać.
- Alkohol, używki, tego typu rzeczy. Albo praca twórcza. Ukrycie i wypchanie swojej twórczości własnymi niedoskonałościami i żalem dla całego świata.
- Ba! Co szczęśliwsi zarabiają na tym jakieś pieniądze.
- Ale czy są szczęśliwi rzeczywiście? Czy zatrzymali się kiedyś wieczorem przed swoim odbiciem w szybie albo lustrze i powiedzieli sami sobie w twarz: „jestem szczęśliwy”?
- Nie chodzi nawet o to szczęście, nieszczęsne. Wychodzi na to, że z tej zgryzoty i wewnętrznego niezadowolenia, narodziło się coś, co wywołuje u innych, odbiorców, jakieś uczucia. Są oni w stanie nazwać coś „sztuką”, „objawieniem”. Czy zatem sztuka musi rodzić się w bólach?
- A ludzie? Też rodzą się w bólach, są nierzadko źródłem zgryzot i niepewności. I z niektórych wyrastają potem twórcy, artyści.
- Wszystko zatem sprowadza się do bólu?
- Nie. Do zwykłych, ludzkich i nieobcych nikomu uczuć. Z tym, że niektórzy te uczucia zamiatają pod dywan i nie dają im wypłynąć na zewnątrz, trzymają je upchnięte pod skorupą fałszywych zachowań. A pozostali przekuwają je w coś, z czego korzystają następne pokolenia. Swoim bolączkom dają nowe życie, przeznaczenie.
- A może po prostu jest to jakiś sposób na stłumienie negatywnych myśli – stwierdził – Może to jest ten świat ukryty w czyjejś głowie, tylko odlany w innej formie.
- Albo ucieczka od problemów – dodała – Korzystanie z czyjegoś wysiłku, pozwalające odczuć ulgę i zapomnieć o udrękach. W końcu odbiorcy muszą utożsamić się chociaż trochę z twórcą, skoro sięgają po jego dzieła. A nie każdy z nich musi coś potem tworzyć.
- Stworzyliśmy chyba właśnie psychologiczny obraz powstawania artystycznych dzieł i ich odbiorców – skwitował.
- Psychologia też wzięła się z udręki.
- Fakt. Ona chyba jest najbardziej bolesna.
Cisza zapadła na dłużej. W pewnej chwili usłyszeli tylko czyjeś kroki na miękkiej wykładzinie korytarza na zewnątrz, jednak i one szybko wygasły. W jedynym miejscu w Bostonie, w którym było to możliwe, zapadł niezmącony spokój.
- Zmęczony jesteś?
- Ostatnio cały czas. Ale daję radę.
- Połóż się, późno już.
Rusty osunął się niżej na poduszce. Mia podczołgała się do jego nóg i zdjęła mu skarpety. Drobnymi, chłodnymi dłońmi głaskała lekko jego stopy, stopniowo zwiększając ucisk na piętach i palcach. Momentalnie poczuł, jak krew rozgrzała mu podeszwy. Usypiało go to uczucie. Powoli popadał w ten tajemniczy stan, między snem, a jawą, nie do końca pewien, które z nich jest prawdziwe.
- Mia?
- Mhm?
- Dobrze, że tu jesteś.
- Zawsze tu byłam.
Karzeł nie słyszał. Spał.
18 października, piątek - poranek-wieczórRano obudził się w pustym łóżku. Jego buty stały obok, a na poduszce po prawej leżały płaszcz i kapelusz. Pościel jeszcze pachniała włosami Mii.
Rusty ubrał się i wyszedł, żegnając po drodze z Benny'm. Wrócił do swojego mieszkania, gdzie rzucił notatki na biurko i wziął gorącą i długą kąpiel. Potem przygotował sobie elegancki garnitur na wieczorną kolację i usiadł w swoim fotelu, owinięty w szlafrok. Dokończył papiery, którymi zajmował się we wtorek wieczorem, zrobił zakupy i ugotował szybko obiad. Podejrzewał, że kolacja zajmie trochę czasu i że będzie dla niego bardzo wymagająca, dlatego przed drzemką wyczyścił swój rewolwer i schował go w wewnętrznej kieszeni wyjściowego płaszcza.
Wieczorem przebrał się, zabrał fajkę i notatnik pod pachę, wziął głęboki wdech i poszedł do posiadłości Kennedy'ch. O 18:56 stanął przed wejściem.