Givin nawet nie skierował swojej czaszko na człowieka. Ray nie mógł stwierdzić co to miało znaczyć, jednak po tonie głosu zorientował się, że nie jest z nim dobrze. Mówienie sprawiało mu zbyt wiele trudności. Musiała trawić go jakaś choroba. Nawet się nie przedstawił.
- Postaram się to zrobić... potrzebuję tylko widoku na niebo i kilka danych statystycznych. Komputer pokładowy będzie miał... Postaram się to zrobić... Wszystko da się policzyć... Cierpliwości... - mamrotał jakby do siebie, ale jednak do Raya. Ewidentnie potrzebował lekarza. Coś mu dolegało, a Silvano nie był pewien, czy to z powodu głodu, złamanej psychiki, czy jakiejś nabytej choroby podczas niewolnictwa, która go wciąż trawi.
***
Brzuch zaburczał małemu Squibowi, jak i drugiemu. Matka ściskała swoje dzieci chcąc w jakiś sposób choć trochę im ulżyć w cierpieniu, nie bacząc na swoją udrękę. Ojciec jednak nie mógł na to patrzeć. Przecież inni dostali jedzenie, dlaczego akurat nie oni? Mniejsi mniej istotni? Czy byli na równi z tymi kobietami co na pewno umrą tej nocy? A i jeszcze mają się przydać? Zostało to powiedziane, by poczuli się lepiej?
Smisith nie pierwszy raz w życiu został potraktowany w podobny sposób i ponownie postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Przeżył niejedno i tym razem też się uda. Jednak najgorsze było to, że nie za bardzo było co ukraść. Owady choć zostawiały wiele do życzenia, jeśli chodzi o smak, zniknęły równie szybko w brzuchach innych, jak tylko dostały się w ręce osobników.
Nikt też nie wyglądał na chętnego wyjścia z kryjówki i poszukania jakiejś zdobyczy wbrew nakazowi Rayleigha. W końcu wszyscy dostali jeść tylko nie Ci najmniej istotni... Wyczekał na zmianę warty, by z łatwością wymsknąć się przez jedyne wyjście i ruszyć w głąb dziczy.
Natura zaś zdawała się nigdy nie spać. Insekty wciąż pracowały. Squib zainteresowany nimi postanowił się dowiedzieć dokąd lecą. Nie liczył, że uda mu się jakiegoś ubić. Nie miał żadnej broni z której umiałby korzystać i ponownie nie miał jak jej ukraść, czy wydobyć. Okręt wciąż trawił dławiący się powoli pożar.
Ruch owadów zaprowadził Squiba ku wielkiemu rozłamowi w ziemi i przepaści, skąd wylatywały i gdzie wlatywały owady. To musiało być ich gniazdo. Zorientował się też, że kilka cieni znacznie większych sztuk wnosiło się nad dziurą. Nie latali tam i z powrotem, tylko wisieli w powietrzu. Mieli inny, bardziej złowrogi kształt niż wszędobylscy zbieracze i byli zdecydowanie więksi od Squiba. Widok ten przeraził odkrywcę wystarczająco, by ten poszukał sobie innego źródła pożywienia, aniżeli ryzykował skupienia ich uwagi na sobie. Kradzież miodu, czy nektaru w odmętach nieznanej przepaści nie wchodziła w grę. Owadzich strażników doliczył się co najmniej ośmiu i choć Smisith nie należał do tchórzy, a raczej do głupio odważnych, to jednak wiedział, że tutaj dobra gadka nie pomoże, a jego rodzina liczyła na niego. Musiał wrócić żywy.
Zaczął wnet badać otaczające go rośliny, pocierając liście, czy ewentualne owoce o swoje futerko. Zmysły Squiba dawały mu wiele sygnałów. Znalazł trawę którą można było jeść, była bardzo słodka. Było też mnóstwo trujących owoców okolicznych krzaczków, które wabiły dorodnością śmiertelnie niebezpiecznych jagód. Widać, nikt nie chciał skorzystać z tej gościnności.
Posilił się trawą, chcąc dodać sobie otuchy i sił. Miał już ją zbierać by zabrać z powrotem kiedy to widok przypominający orzecha na drzewie przykuło jego uwagę. Wystarczyło się wspiąć i sprawdzić, czy nadaje się to do jedzenia. Orzechy z pewnością byłyby pożywniejsze. I... rzeczywiście były pyszne. Smisith przez chwilę zapomniał o świecie chrupiąc i rozkoszując się zdobyczą w wielkości pięści człowieka. Czuł jak jego głód ustępuje, a żołądek z radością przyjmuje kolejne porcje. Wnet jego futerko się najeżyło i poczuł, że coś jest nie tak.
Dwie pionowe źrenice lazurowych oczu wlepiały się w kuszący widok małego Squiba. Czegoś takiego jeszcze nie widział. Musiał przyznać, że ciekawość nieco powstrzymała go od rzucenia się od razu na zdobycz, ryzykując stratę posiłku. Ofiara przez to najwidoczniej zorientowała się o jego obecności, ale był już zbyt blisko by ten mógł uciec. Przez cały czas go śledził, czekając na odpowiedni moment, podkradając się coraz bliżej. A teraz jego cierpliwość zostanie nagrodzona...
***
Rayleigh obudził się z posmakiem robala w ustach. Co gorsze nie wybudziło go wyczekiwane promienie świetlne jakiejś okolicznej gwiazdy w układzie, czy też Gahrr'akr, a burza która rozpętała się wszędzie. Grzmiało w chmurach cały czas, acz tylko nieliczne błyskawice uderzyły o powierzchnię. Za to deszcz spadał obfity, aż w końcu zaczął przeciskać się przez prowizorycznie stworzone uszczelnienia. Istoty poczęły zbierać opad w przeróżny sposób, kojąc swoje niezaspokojone pragnienie. Gamorrean zwyczajnie położył się wśród traw i otworzył szeroko paszczę, a rękami kierował liście traw, by po tych spływała woda prosto w miejsce przeznaczenia. Wraz z Choanem dopiero wrócili, ale zdążyli porządnie przemoknąć, co wraz z okolicznym chłodem przysporzyło Echani skwaszonej miny. Pierwsza rzecz jaka pojawiła się wraz z burzą i deszczem była mgła, która powoli zaczęła ogarniać przestrzenie między drzewami.
- Dobra wiadomość jest taka, że wszystkie rośliny tutaj zdają się magazynować wodę z opadów za pomocą swojego kształtu, w tym drzewa. Nie mogliśmy się doszukać żadnego strumienia, ani zbiornika wodnego. Jednak jak zaczął padać ten ulewny deszcz nagle dostrzegliśmy dziwne małe rośliny o kształcie miseczek. Cała reszta dotarła później - Choan wskazał na swoją głowę, po czym zaczął się pocierać, chcąc jakoś się ogrzać
- Co ciekawe deszcz, który spada jest na prawdę ciepły... ale powietrze jednak nadal zimne... Zła wiadomość jest taka, że patrząc na burzę i wpatrując się w niebo przez dłuższy czas nie udało mi się dostrzec nawet pojedynczej gwiazdy... a światła jak nie było tak nie ma... Do tego... tamte dwie kobiety nie żyją, a i zaginął jeden Squib. Pytałem się rodziny co się stało i powiedzieli mi, że ten sam wyruszył w dzicz by szukać jedzenia... - przedstawił sytuację Choan, po czym rozejrzał się po reszcie ocalałych, niewidocznych w cieniu schronienia i niezdolnych wyjść na zewnątrz by napoić się upragnioną wodą. Wnet spojrzał przez drzwi schronienia na zewnątrz.
- Z tego co widzę Ugnaughty dobrze się trzymają. Gamorrean i Trandoshan mają się najlepiej. Jeszcze para Twileków ożywiła się. Niestety reszta zdaje się marnieć... nie wiadomo też, czy ktoś nie ma czegoś zakaźnego...
***
- Nie stój w deszczu, bo się przeziębisz, Miggi... lekarstw nie mamy.
- To właściwie ciepły prysznic! - Kobieta, podobnie jak Gamorrean, cieszyła się z deszczu. Był przyjemny, korzystając z uprzejmości roślin-
miseczek, szybko zaspokoiła pragnienie, to i nastrój się jej poprawił. W końcu była wolna. Urodziła się niewolnicą, była transportowana na kolejną sprzedaż, kolejne upokorzenia, a teraz... była wolna. Nawet głód przestał jej doskwierać.
- Przyłącz się Kirmo!
- Posłuchaj się choć raz starszego brata, co? Lepiej pogadajmy z Rayleighem. Jak on widzi nasze dalsze losy. Nie mamy jedzenia, są chorzy wśród nas...
- Jesteśmy wolni! Nie cieszysz się?!
- Pozornie wolni... - burknął do jej beztroskiej siostry, ta nadal radowała się uczuciem. Jak zwykle nie liczyła się z jego zdaniem... Byli rozbitkami na jakiejś planecie. Istoty głodowały, chorowały a ich los był nędzny. Kirmo powiedziałby, że gorszy niż w klatce. Szacował, że minęło już dwanaście godzin, a słońce jeśli takowe miało wyjść nie wyszło. Ciemność była przygnębiająca, a zestresowany umysł dwudziestoletniego Twileka zaczął sugerować inne rozwiązania problemów...