Gdy Elledin kontrolowana przez ducha skoczyła w ich kierunku, Nantel był przygotowany na uderzenie, ale nie spodziewał się, że aż tak bardzo osłabł na siłach. Stanął pomiędzy gubernatorem i Borgisem a lecącymi w ich stronę błyskawicami. Odbił je mieczem, ale tym razem ich siła zmusiła go do wsparcia się przed upadkiem. Upadł na jedno kolano i nim się podniósł, żona gubernatora była już przy nim, a on poczuł kolejne bolesne zadrapania na twarzy i ręce. Kobieta wczepiła się w niego pazurami i przywaliła z całej siły głową w jego czaszkę. Nantel odepchnął ją od siebie, ale od razu zatoczył się, pozbawiony jej ciężaru. Jak najszybciej pozbierał się i uniósł ponownie miecz do góry, zasłaniając się przed kolejnymi błyskawicami. Czuł, jak mięśnie protestują z wysiłku. Walka z bestiami bardzo go zmęczyła, dużo bardziej niż przypuszczał. Na pewno kilka dni spędzonych w celi również mu nie pomogło.
Elledin znowu rzuciła się do ataku, próbując dosięgnąć przede wszystkim jego. Stosował na zmianę to zasłony, to uniki, ale cały czas cofał się przed jej natarciem, głównie dlatego, że nie chciał jej zranić. A nie było to proste. Kobieta ruszała się tak szybko, że musiał wkładać jeszcze dodatkowy wysiłek w to, by nie dotknąć ją palącym ostrzem miecza. Miał wrażenie, że kilka razy ostrze jakby samo chciało się do niej zbliżyć, jakby nie znajdowało się tam, gdzie tego chciał. Musiał na siłę walczyć z tymi odruchami, co opętana Elledin skrzętnie wykorzystywała, spychając go coraz bardziej. W końcu była już tak blisko, ze rzuciła się na niego. W ostatniej chwili zablokował jej uderzenie przedramieniem i zdążył chwycić ją za oba nadgarstki. To dało mu krótka chwilę przerwy, by zwrócić się do gubernatora.
- Khadim - wystękał, siłując się z kobietą - To działa! Rozproszyłeś ją! Nie jest już w stanie naraz kontrolować rakghule i walczyć! Mów dalej!
Elledin wyrwała się i odskoczyła. Stanęła dumnie kilka kroków od nich i uniosła głowę do góry. Na placu rezydencji rozległ się jej upiorny, mrożący krew w żyłach śmiech. Słowa Khadima pomogły, ale nie były w stanie samodzielnie osłabić tego ducha Ciemnej Strony, by wystarczająco pomóc Nantelowi. A ten był już coraz bardziej zmęczony. Czuł, jak siły z niego odpływają, mięśnie drżą, a rany pieką. Wiedział, że długo nie wytrzyma, że tym razem prawie już przegrał. Spojrzał w dół na swoją dłoń, trzymającą rękojeść miecza. Czerwony blask ostrza raził po oczach, miecz zdawał się drżeć, rwać się w stronę Elledin i rakghuli. Jakby pragnął krwi, jakby chciał zabijać. W tym momencie Nantel zrozumiał, co mogło znaczyć to wcześniejsze dziwne uczucie, gdy odbierał życie rakghulom. Miecz należał do kogoś, kto kiedyś również musiał korzystać z Ciemnej Strony. Kogoś, kto cieszył się zabijaniem innych i w mieczu została część z tej złej siły. A więc nawet jego broń była bezużyteczna w starciu z tą emanacją Ciemnej Strony. Nie pokona zła złem...
Czerwone ostrze zgasło. Nic już nie rozświetlało panującego wokół mroku, poza szalejącymi w oddali płomieniami z palących się części rezydencji. Ciemne burzowe chmury zasłoniły niebo, nie dając przecisnąć się nawet promykowi światła z gwiazd czy księżyca, jakby całe było wsysane przez zło, które zstąpiło na Gamorrę. Nantel rozluźnił uścisk palców na rękojeści miecza, aż ta wyślizgnęła mu się z ręki. Poczuł dreszcz, jakby broń jeszcze raz zaprotestowała przed brakiem krwi i kolejnych śmierci. Nantel stał jednak odrętwiały, nie zważając na powolny upadek miecza ku ziemi. Nie chciał używać tej broni, cząstki Mocy, która gnała do zła i cierpienia. Miecz z głuchym odgłosem uderzył o kamienie tuz przy jego stopach, odbijając się jeszcze raz, po czym wokół zapanowała już cisza. Nawet opętana przez ducha Elledin przestała się śmiać, najwyraźniej nie dowierzając temu, że jej przeciwnik się poddaje. Trwało to na tyle długo, że oczy Nantela zdążyły przyzwyczaić się do ciemności, przez co dostrzegał sylwetki wszystkich w najbliższej odległości. Borgis, oficer Służb Bezpieczeństwa, który zawiódł swoje Imperium. Khadim, gubernator z niejednym grzechem na sumieniu, które teraz zabierały w odpłatę to, co dla niego było najcenniejsze - jego żonę. Byli otoczeni przez rakghule, mając przed sobą tą, która nimi władała i była silniejsza od jedynej osoby, która mogła uratować ich z tej walki. Byli w pułapce od samego początku i ich wysiłki spełzały na niczym. Ile razy mogli wygrywać z tą emanacją Ciemnej Strony? Raz? Dwa? Dziesięć? A ona i tak wracała... Nantel poczuł się bezsilny w obliczu wszystkiego, z czym musiał się mierzyć. Jego przyjaciele byli zbyt daleko, by mu pomóc. W uszach, zamiast ich słów otuchy, słyszał jedynie śmiech demona stojącego przed nim. Nie miał już sił.
***
Jego dom stał w ogniu. Nie, nie tylko jego dom. Całe Nar Shaddaa płonęło w ogniu walk. Mieszkańcy uciekali w napadzie szaleństwa, próbując ratować się z tego śmiertelnego chaosu. Słyszał krzyki kobiet i płacz dzieci. To nie były żadne wojny gangów czy pacyfikacja Imperium. Po ulicach szalały bestie. Głodne i spragnione krwi dżentelistot. Syciły się wyczuwanym wokół strachem i rozpaczą. Ponad tym wszystkim unosił się z tłumu krzyk jego matki. Nawoływała go...***
- Nie... nie... - Nantel stracił orientację, co się wokół niego dzieje. Co jest jawą, a co rzeczywistością...
***
Kolejna scena. Tym razem jednak... spokojna. Stał w przytulnym domu, którego ściany nie były wyłożone zimną durastalą, a ciepłym drewnem. W rogu, w kamiennym kominku wesoło huczał ogień, ogrzewając pokój kojącym płomieniem. Siedział na futrze z jakiegoś zwierzęcia, grzejąc sie w blasku światła. Na kanapie za nim siedziała jego rodzina. Wesoło rozmawiali ze sobą. Na stole przed nimi stało ciasto, a na ścianie obok z projektora wyświetlał się ulubiony film jego ojca ze starych czasów. O kotach. Lubił koty, były miłe. W pewnym momencie do pokoju weszła Nadia, niosąc w dłoniach dwa kubki parującego naparu. Postawiła je przed nim i usiadła obok niego, przytulając się do niego z całej siły. Czuł jej ciepło i nie mógł oderwać wzroku od jej pięknego uśmiechu. Siedząc tak razem przy sobie, przytuleni i szczęśliwi, słuchali, jak Nadia nuci cicho pewną piosenkę...***
Znowu był w rezydencji gubernatora. Minęła ledwie chwila, ułamek sekundy. Nawet nie zauważył, kiedy upadł na kolana. W głowie wciąż słyszał słowa, które śpiewała w jego wizji Nadia. W jednej chwili dźwignął się z kolan do pionu, dumnie prostując plecy i patrząc wprost w postać opętanej przez ducha Ciemnej Strony Elledin. Przed oczami miał obydwie wersje tego, co mogło nadejść. Dwie wersje przyszłości, która zależy od tego, czy tacy jak on będą działać. Najsilniejszą bronią zła jest bezczynność dobra. Tak kiedyś powiedział mu ojciec. Wtedy nie rozumiał tych słów. Teraz było inaczej. Tu nie chodziło o jego walkę, jego sprawę czy każdą inną osobę z osobna. Tu liczył się los całej Galaktyki. Los niezliczonej ilości życia z każdej z planet. To było zagrożone przez takie twory jak ten Duch, który stał przed nim pod postacią żony gubernatora. Nie mógł się poddać. Choćby działo się najgorsze. Nie mógł poddać się zwątpieniu i rozpaczy, które było tworem Ciemnej Strony i które przed chwilą rzuciło go na kolana. Nie dla własnego dobra, ale dla innych, musiał się przeciwstawić Ciemnej Stronie.
Nie myślał już tylko o Nadii. Pomyślał o wszystkich. Tych, którzy własnie walczyli, tych, którzy ginęli w obronie tego, co kochali i w co wierzyli. Pomyślał o tych, którzy żyli spokojnie w swoich domach, a teraz bali się coraz bardziej doniesień o szerzącej się zarazie. O swoich przyjaciołach, dawnych i obecnych, którzy byli nią zagrożeni. O Nadii. O wszystkich. Dotarło do niego, jak wiele rzeczy dzieje się teraz w jednej chwili w całym wszechświecie. I one wszystkie były ważne. Były życiem, które doświadczało, ale które stanowiło o ich istnieniu. Przeciwieństwem bezsensownej śmierci i nicości. Za wszystkie te istoty należało bić się do upadłego w walce z takimi bytami, jaki stał teraz przed nim.
Skoro Moc była ponoć w tym wszystkim, w każdej żywej istocie, której należał się jej własny los i chęć życia, to postanowił wezwać ją na pomoc. Całą. Zewsząd, skąd się tylko dało. Zrozumiał, że tworu takiego jak Istota z Etros czy ten Duch, który opętał Elledin nie da się pokonać siłą i ranami. Że to nie on może ją pokonać. Jedynie Moc, jej Jasna Strona, jest w stanie to zrobić. I może mu teraz pomóc. Wołał ją. W myślach. Całym ciałem. Jak tylko mógł. I wszystko to wysłał w stronę Ducha Ciemnej Strony, by rozproszyć go raz a dobrze i uwolnić nie tylko całą ich czwórkę z tej pułapki, ale by uwolnić świat od kolejnej cząstki zła.