Gdy weszli do środka, ku jego zdziwieniu przywitał ich mały tłumek techników i knurów, którzy pewnie mieli zająć się frachtowcem, ale zatrzymali się by wyrazić okrzyki radości z ich powrotu. Nantel nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo wszyscy tutaj przejmowali się tymi, którzy wyruszali z misją ryzykować życie. Fenn musiał już przesłać krótki meldunek do bazy, po której wieści jak widać rozchodziły się szybko. Kilku mężczyzn podeszło do niego, by uścisnąć mu dłoń czy poklepać po plecach. Jakby Nantel dokonał czegoś wielkiego, a przecież nie wykonał nawet swojego zadania, z którym go wysłano.
Po tym krótkim przywitaniu rozdzielili się z Fennem, a Nadia zaprowadziła go do sektora medycznego, gdzie oczekiwał na niego ithorianin imieniem Erd. Jak Nantel po drodze się dowiedział, był to ich najlepszy lekarz, ale też był trochę zrzędliwy i nadopiekuńczy. Niemniej mechanik szybko przekonał się, że zna się na swojej robocie. Na szpitalnym łóżku mógł w końcu rozprostować wciąż przykurczone po porażeniu mięśnie, a Erd wykonywał najpotrzebniejsze badania. Nadia siedziała przy nim, by nadal pilnować jego bezpieczeństwa. Jak się okazało, jego obrażenia nie były poważne, a właściwie jego organizm całkiem nieźle zniósł nocną walkę, jak na to, co przeżył. Według słów lekarza, najdłużej za dwa dni po wydarzeniach ostatniej nocy nie będzie fizycznego śladu.
Tuż po tym jak Erd skończył badania i zaaplikował Nantelowi leki, do pomieszczenia weszła Kittani. Zabiegana i rozchwytywana przez wiele spraw dowódczyni bazy i rebeliantów na Gamorrze znalazła chwilę czasu, by się z nimi zobaczyć. Nantel podejrzewał, że miała mnóstwo pracy i relację z wydarzeń ostatnich dni mogła przeczytać z jego raportu, który pewnie będzie musiał spisać, więc fakt, że do niego zajrzała był całkiem miły. Levfith spędziła z nimi niecałe piętnaście minut, tylko tyle miała czasu, ale Nantel zdążył jej zdać relację ze wszystkiego, co zdarzyło się w miasteczku Małe Zera od czasu jego przybycia, potem gdy go złapali i w samej już rezydencji gubernatora. Usłyszał od niej wyrazy ulgi, że dotarł do nich z powrotem i podziękowania za ryzykowanie życia dla nich wszystkich. Ucieszył ją też fakt, że szybko wróci do zdrowia. Pożegnała się z nimi i ruszyła już do wyjścia, gdy na odchodne rzuciła jeszcze do Nadii:
- Teraz będziesz jego osobistym ochroniarzem - uśmiechnęła się do niej - Dbaj o niego.
- Tak jest - Nadia również odpowiedziała jej uśmiechem.
Była już pora obiadu. Do ambulatorium chwilę wcześniej przynieśli kolejnych rannych, z innej z wypraw, na które wyruszyli kilkanaście dni temu. Tym razem Nantel widział, że wśród potrzebujących pomocy na pewno był ten mały agresywny misiek. Cokolwiek mu się stało, jeszcze się nie obudził, chociaż Erd twierdził, że z tego wyjdzie. Nadia na chwilę zostawiła go samego, bo ponoć przydzielili im wspólny pokój w części mieszkalnej i poszła przenieść ich rzeczy. Przy okazji po drodze chciała załatwić coś też na obiad. W efekcie tego Nantel chwilowo został sam w swoim kącie w ambulatorium i mógł zająć się swoimi własnymi myślami.
Wróciły do niego świeże wspomnienia nocnej walki, bólu i strachu, jaki rozsiewał wokół siebie ten duch Ciemnej Strony. Kim ona była? Skąd się wzięła i czemu uwzięła się akurat na nich? Czemu w ogóle istniała? Zachodził też w głowę, czy to co widział przez łzy bólu, stało się naprawdę. Czyżby ten inkwizytor, Borgis, naprawdę uratował mu życie i potem jeszcze mu je darował? Skąd taka nagła zmiana jego zachowania? Nantel poświęcił się za nich, ale nie tylko. Przeciwstawiał się temu złu za wszystkich i za wspólną sprawę, ale może Borgis skrzywiony propagandą Imperium nigdy nie miał okazji tego uświadczyć?
Następną myślą było, w jak dużym niebezpieczeństwie znajdowali się wszyscy ci, którzy byli na planecie. Na Taris rakghule zostały po prostu obudzone, a tu dopiero rosły w siłę. Ale jak wielka może być to siła, widział w rezydencji gubernatora. Oddziały Imperium, które stacjonowały na planecie, knury, rebelianci... Oni wszyscy sami sobie z tym nie poradzą, jeśli szybko nie zjednoczą sił by pokonać tą, która kieruje stworami. Najgorsze było to, ze zwykli cywile nie mieli ani szans na obronę, ani nawet świadomości, skąd i dlaczego doświadczają takiego koszmaru. Nie mógł przeboleć, że w rezydencji gubernatora poza najemnikami, zginęło też mnóstwo ze służby i obsługi jego włości. Nie wspominając o więźniach i niewolnikach, którzy ponoć byli tam przetrzymywani. Nantel wiedział, że wczorajszej nocy, gdy został uwolniony z celi, nie był już w stanie im pomóc, ale czuł się w jakiś sposób winny ich śmierci. Ten duch Ciemnej Strony przyszedł tam razem ze śmiercią niesioną przez bestie z jego powodu. To jego chciała dorwać i przez to tylu zginęło. Ta myśl nie dawała mu spokoju, czuł, że powinien zrobić coś w zamian za to, że on przeżył, a tamci nie mieli takiej szansy. Był w końcu czuły na Moc. To z jego powodu i jemu podobnych zwykłych ludzi spotykały rzeczy, które przerastały ich zdolności. A jemu los dał szansę. Powinien był wykorzystać ją także dla innych. Czy chciał, czy nie, ciążyła na nim większa odpowiedzialność za wszelkie nadprzyrodzone sprawy, choć nadal ich nie rozumiał.
Wciąż myślał też o reszcie ludzi, którzy żyli w miasteczku Małe Zera. Baza 1 była pewnie następnym celem ataku bestii, znajdowała się przecież najbliżej samej rezydencji. Nantel miał nadzieję, że imperialni żołnierze stanęli na wysokości zadania i zajęli się obroną miasta. Wtedy miało ono szansę się utrzymać. Miał jednak złe przeczucia. Myśl, że działo się tam coś złego, nie dawała mu spokoju.
W końcu Nadia wróciła i okazało się też, że przekonała Erda, że może wyjść z ambulatorium i odpoczywać już w pokoju. Musiał jej przyznać, że miała talent do dogadywania się z istotami wszelkich ras. Był jej też za to wdzięczny. W zwykłej pryczy poczuł się trochę bardziej swojsko. Mógł się też w końcu przebrać w zwykłe ciuchy. Z ulgą wyrzucił te spalone, które były świadectwem ostatnich wydarzeń. Reszta jego rzeczy przepadła, ale na stoliku obok łóżka spoczął miecz świetlny. Jego najcenniejsza teraz rzecz. Nantel czuł, że ta zła energia, która w nim była, zniknęła. Pewnie podczas walki Jasna Strona wyparła ją z przedmiotu, co było też nauką dla Nantela, że potrafiła takich rzeczy dokonać. Nadia załatwiła skądś podstawowe narzędzia i razem z nią mechanik zabrał się za próbę naprawy miecza. Po szybkim rozkręceniu obudowy ukazało się jego wnętrze, w którym największa uwagę przykuwał czerwony kryształ o nieregularnych kształtach. Po szybkich oględzinach uznał, ze przepaliły się obwody emitera i bateria. Wymienił je, złożył resztę w całość i pełen ekscytacji spróbował włączyć broń. Ta niestety nadal odmówiła posłuszeństwa i nie pojawił się czerwony blask. Nantel myślał, że zrozumiał, jak miecz jest zbudowany, ale jak widać ta rzecz kryła w sobie więcej tajemnic w swojej konstrukcji, niż przypuszczał. Ta porażka znowu przywiodła go do niewesołych myśli o mieszkańcach Bazy 1.
- Coś cię trapi? - Nadia bezbłędnie odczytała jego emocje.
- Wiesz, martwię się o ludzi, którzy żyli w Małym Zera. Wiem, że w sumie nic im nie jestem winien, ale kilkoro z nich nawet polubiłem przez te kilka dni.
- Nawet tych, którzy wpakowali cię w kłopoty?
- Trochę ich rozumiem. Dorastałem w biedniejszych dzielnicach Nar Shaddaa a potem Taris. Wierzą w plotki o zarazie i dla nich uchodźca z Taris jest zagrożeniem. A jak jeszcze można na tym zarobić, by przeżyć kolejnych kilka dni.
- W sumie... Rozumiem. Nie wiem, czy możesz coś dla nich zrobić. Połóż się i odpocznij, kochanie.
Słyszał jej krzyk. Gdzieś nad lasem, gdzieś z bagien. Miał wrażenie, ze upajała się każdym krzykiem, każdym odgłosem walki, jaki niósł się ponad drzewami i wzgórzami. Sama zaś była niczym cień, który zawisł nad planetą, przysłaniając gwiazdy widoczne na nocnym niebie. Noc, choć na Gamorrze niebezpieczna i dzika, straciła swoje piękno na rzecz strachu i gniewu. Noc, która została rozświetlona ogniem walk i zniszczenia. Nantel unosił się nad lasem niczym w w jakiejś widmowej formie. Patrzył, jak dobrze znane mu mury Bazy 1 pękają pod naporem ciemnej fali. Ta przetoczyła się ulicami, pochłaniając wszystko, co spotkała na swojej drodze. W miasteczku wybuchły pożary. Dżentelistoty ginęły, nawet nie znając powodu swojego koszmaru. Gdzieś obok Nantela rozbrzmiało smutne zawodzenie wiatru, który nie był w stanie przebić się przez gęstniejący mrok. Mrok, w którym Nantel dostrzegł ostatnią, palącą się jeszcze iskrę nadziei.
Obudził się zlany potem. Nadia już siedziała obok niego i przytulała się do niego z całych sił. Oddychał szybko i czuł się, jak po małym biegu. Jego dziewczyna wiedziała już, o co chodzi, a on czuł, że zrozumiała, co zobaczył we śnie.
- Muszę tam polecieć. Pomóc im. Chodź szybko do Kittani.
Po krótkich wyjaśnieniach w centrum dowodzenia, dostał od Levfith to, o co prosił. Frachtowiec i załogę, by mógł polecieć nad Małe Zera i spróbować uratować, kogo się da. Wiedział, że misja może być ryzykowna, ale nie mógł tego tak zostawić. Właśnie to nie dawało mu spokoju. Dowódca rebeliantów na Gamorrze szybko zrozumiałą, że jest to dla niego ważne i nie zadawała dodatkowych pytań. Widać uznała, ze musi załatwić sprawę do końca. Jedynie spytała, czy czuje się już na siłach na kolejny lot.
- Tak, dam radę - odpowiedział i razem z Nadią pognał do hangaru.
Sytuacja w mieście była beznadziejna. Nawet gorzej. Właściwie już nie żyli i Dżoker pogodził się z tym, choć nie śmiał powiedzieć tego reszcie swojego oddziału. Właściwie resztek oddziału... Po ataku rakghuli na rezydencję gubernatora władze miasta dały nogę bez słowa, zostawiając żołnierzy i mieszkańców na pastwę losu. Ci bogatsi przekonali większość garnizonu i razem z nim zabrali się z planety w bezpieczne miejsce. Reszta, biednych i pozostawionych bez pomocy ludzi i gamorrean została w mieście niczym w klatce. Już nad ranem, odkąd kontakt z gubernatorem się urwał, wszyscy wiedzieli, że miasto zostało okrążone przez bestie i nikt z niego nie ucieknie przez las. Pierwszy atak nadszedł wieczorem, drugi w nocy. Obydwa zamieniły miasto w jedno wielkie pole masakry. Ci, którzy mogli, ratowali się ucieczką. Reszta z rozpaczą spotykała się z nieuchronną śmiercią. Dżoker nie jedno już widział podczas swojej służby, ale widok zmasakrowanego miasta był straszny. Trupy walające się po ulicach, krzyki setek rannych błagających o pomoc i brak jakiejkolwiek nadziei dla nich. Miał wrażenie, że Imperium ich zdradziło. W chwili potrzeby opuściło swoich obywateli, jakże ciężko pracujących na dobrobyt swoich panów. Prawdę mówiąc, miał dość. Dość służby i życia dla systemu, który tak zrobił ich w chuja. Tylko całe życie był żołnierzem, nie miał dokąd teraz wrócić. Jego ludzie podobnie. Slot, Złodziej, Bum Bum, Duży Trec i Traper. Oni wszyscy postanowili zostać razem z nim w mieście. I spełnić swój obowiązek. Bronić ludzi do końca.
Rozejrzał się po tych, którzy przeżyli i uniknęli ran od tych bestii. Kilkanaście kobiet, drugie tyle dzieci. Siedmioro mężczyzn, w tych trzech gamorrean. To wszyscy, którzy przeżyli. Ich ostatnią linią obrony stał się budynek garnizonu, gdzie resztki 101 kompanii zwiadowczej zabarykadowały się, jak tylko mogły.
- Musi być stąd jakieś wyjście - powiedział Dżoker do Złodzieja.
- Sir, obawiam się, że to miejsce będzie naszym grobem - jego podkomendny nie zostawił mu złudzeń - Ostatnia sonda Trapera właśnie przepadła. Zaraz się zacznie.
- No to co - sierżant zgasił papierosa i rzucił niedopałek na ziemię - Wołaj chłopaków. Na pozycje. Zabijemy tych bestii, ile tylko się da. Bum Bum niech będzie gotowy. Jak nas dopadną, ma wszystko wysadzić. Nie zamienię się w to kurestwo.
Nie musiał długo czekać, by zobaczyć pierwszego rakghula. Pojawił się na końcu długiej ulicy, prowadzącej do garnizonu. Pilot AT-ST, Slot ostrzegł go jednak, że duża grupa zachodzi ich z lewej strony. A potem dostał meldunek o kolejnej z prawej. I jeszcze jednej, pod murami za nimi. Karabiny blasterowe poszły w ruch. AT-ST osłaniał ich z góry, ostrzeliwując cele dalej. To, co zdołało się przedrzeć, napotykało na zmasowany ostrzał ulubionego działka obrotowego Treca. Chłop był wielki jak drzewo na Kashyyyk i gdyby tylko mógł, strzelałby z dwóch takich broni naraz. Takiego arsenału jednak nie mieli. Bestie padały jedna za drugą, a on tylko liczył w myślach, ile jeszcze amunicji mu zostało. Bestie wciąż napierały. Jedna za drugą. Wszędzie krew i krzyk...
- Przeładowuję - krzyknął Slot.
W tym samym momencie, jakby wyczuwając osłabienie ich siły ognia, rakghule zaatakowały ze zdwojoną siłą. Dżoker słyszał w myślach płacz dzieci w budynku za nim, widział już oczami wyobraźni matki, tulące je do swych ciał, by ochronić je przed rozszarpaniem. Już widział, jak umierają jego kompani.
- Koniec amunicji - krzyknął Trec i rzucił swoją broń na ziemię, wyciągając jednocześnie wibronóż.
Bedzie walczył do końca. Jak wszyscy. Widział okrzyk wściekłości na twarzy Trapera, gdy wyrzucał ostatni granat, Złodzieja, jak strzelał w sunącą na nich ścianę wściekłości i śmierci. Trzy, dwa, ostatni... Ostatni magazynek szybko przeskoczył w jego rękach i wsunął się do komory karabinu. A więc tak wygląda śmierć...
Gdzieś nad sobą usłyszał ryk silników, a zaraz potem fala rakghuli, które gnały w ich stronę zniknęła w wybuchach kilku strzałów działka laserowego. Bestie, zaskoczone i zmieszane, rozpierzchły się i skryły do tyłu w uliczkach miasta, próbując się przegrupować. Oto nad ich pozycją przeleciał stary frachtowiec YT-901. Wysłużony pojazd miał jednak siłę ognia, której im teraz brakowało. Szybko zawrócił i nadal ostrzeliwując wszystkie kierunki z działka, zniżył lot i wylądował na placu za nimi. Trap otworzył się, a w nim stanęła dwójka ludzi, kobieta i mężczyzna, obydwoje bez pancerzy, w zwykłych ciuchach, ale z bronią skierowaną w stronę bestii za zasiekami. Sierżant patrzył oniemiały, jak niemal w ostatniej chwili statek niczym tarcza, zasłonił cywili przed śmiercią i swoim ostrzałem pozwolił na ich ratunek. Teraz mogli stąd uciec.
Mężczyzna podbiegł do niego, podczas gdy dziewczyna skierowała się do budynku z cywilami. Za nimi ze statku wypadła kolejna piątka, również uzbrojonych, zarówno gamorrean i ludzi.
- Bierzcie sprzęt i spierdalamy! - Nantel nie czekał na uprzejmości - Masz ludzi w maszynie? Podepniemy ich na ładownice! Niech ostrzeliwują pozycje podczas startu!
Nie czekał nawet na ich reakcję. Po prostu wyskoczył ze statku, niosąc im ratunek i zajął się zaganianiem cywili na trap. Dżoker oprzytomniał i machnął na swoich ludzi, by osłaniali ucieczkę tym, co jeszcze mieli.
- Ładujemy się na statek na końcu.
Nadia szybko zagnała ludzi z budynku na trap. Ewakuacja przebiegała sprawnie. Nikt nie miał też ze sobą zbędnego dobytku, ani nie ładowali sprzętu. Liczyła się każda sekunda. Nantel ze zdziwieniem odkrył, ze wśród cywili jest i gamorreanin z baru, i ten złomiarz z synem, który go zdradził. Ten zatrzymał się na chwilę, widząc Nantela, ale mechanik nie czkał, aż tamten rozważył, czy ma zwidy, czy nie, tylko wepchnął go do statku. W oczach jego syna zobaczył tą samą iskrę nadziei, która w wizji zagnała go w to miejsce.
- Startujemy - krzyknął Nantel do komunikatora, gdy ostatnia osoba znalazła się na pokładzie.
W ostatniej chwili. Gdy podnosili się z ziemi i podłączali pod ładownicę AT-ST, rakghule napędzane wolą, którą tylko Nantel i Nadia z obecnych na miejscu osób mieli nieszczęście bliżej poznać, pognały w ich stronę. Na szczęście nie dobiegły i statek z ocalałymi wzniósł się wyżej nad las.
Minęła dobra chwila nim wszyscy ściśnięci na frachtowcu ochłonęli. Uratowani z pewnością nadal nie dowierzali, ze udało im się ujść z życiem ze zniszczonego miasta, ogarniętego już wszędzie plagą rakghuli. Dla nich musiała być to jakaś forma cudu, że nie skończyli jak reszta - jako część tej przeklętej armii.
W tym czasie sierżant Dżoker zdążył przedrzeć się przez tłum ściśniętych uchodźców i dorwać Nantela, stojącego w kokpicie razem z tą kobietą. Mężczyzna nie był już tak energiczny. Siedział w jednym z foteli i rozmasowywał mięśnie, jakby miał w nich zakwasy. Ostatnie dni musiały być dla niego bardzo intensywne i męczące.
- Skąd wy się do cholery wzięliście?! Uratowaliście nas, tak po prostu! Jak, co?
- Jesteśmy rebeliantami - Nantel stwierdził, ze będzie walił prosto z mostu - Zabieramy was teraz w bezpieczne miejsce. Nieważne, czy jesteście z Imperium, czy nie, w obliczu tego koszmaru należy trzymać się razem. Mam nadzieję, ze zrozumiesz.
- Imperium? Pierdole Imperium - krzyknął dowódca zwiadowców - Ci ludzie zostali zostawieni tam na śmierć. Ja i mój oddział jako jedyni zostaliśmy, by ich bronić. Nikt z tych zawszonych imperialnych bufonów nam nie pomógł. W dupie mam taką władzę. Dwadzieścia lat, jak służę, nic tylko takie gówno w zamian dostawałem.
Nastała chwila ciszy, w której sierżant ochłonął po nagłym wybuchu. Najwyraźniej adrenalina jeszcze go nie opuściła.
- Myślę, ze moi ludzie się ze mną zgodzą, że po tej akcji, mają dość służby dla Imperium. Nie wiem, co dalej, ale jesteśmy wam coś winni w zamian za ratunek. Skąd w ogóle się tam zjawiliście?
- Miałem przeczucie, ze będziecie potrzebować pomocy...
Gdy wylądowali w wulkanie, Nantel nie mógł uwierzyć, ze jego karkołomna akcja się udała. Wiedział, że to, co zrobił, było ryzykowne i trochę nieodpowiedzialne, biorąc pod uwagę cały konflikt na większą skalę, ale nie mógł tego tak zostawić. Teraz jednak czuł wewnętrzny spokój. W końcu zrobił coś dobrego. Coś, dzięki czemu uratował choć część istnień. Widok zniszczonego miasta i masakry, jaką widział z góry na jego ulicach zostanie z nim, ale będzie z nim też wspomnienie o uratowaniu chociaż kilkudziesięciu istnień. Tak chciał postępować, jako ten którego los obdarzył Mocą i częściową odpowiedzialnością za walkę z jej Ciemną Stroną. Mógł w końcu odetchnąć i gdy wyszli ze statku, po prostu usiadł na jednej ze skrzyń, trzymając Nadię za rękę i po prostu patrzył, jak ochrona wulkanu próbuje ogarnąć przywieziony przez niego chaos.
Na szczęście szybko uratowani zostali ustawieni w szeregu i zaopiekowano się nimi. Erd i Mai'fach dokładnie ich przebadali, stwierdzając, że żadny z przywiezionych nie jest ranny i nie zagraża im zaraza. Wszyscy jednak zostali skierowani na dwudniową kwarantannę, by mieć pewność postawionej diagnozy i bezpieczeństwa wulkanu. Szczególnie zwrócono uwagę na żołnierzy, których rozbrojono i pod strażą odprowadzono na miejsce. Ci nie stawiali oporu, dobrze wiedząc, że są to po prostu środki ostrożności. Wszyscy też ufali, że po tych dwóch dniach, będą znowu wolni. Na razie po prostu nadal cieszyli się z ocalonego życia.
Nantel z Nadią udali się coś zjeść, ale nim jeszcze położyli się spać, dziewczyna zabrała go na krótki spacer po bazie, chcąc pokazać część z jej tuneli. Tam natknęli się na człowieka, ćwiczącego w korytarzu walkę na broń podobną, jaką niedawno zyskał Nantel. Miecz świetlny. Michael Stardust, jak dowiedział się Nantel, zauważył ich obecność i również zainteresował się nimi. Szczególnie Nantelem, pewnie już słyszał o części jego dokonań. Mechanik był więc wdzięczny, gdy jedi jako pierwszy dał mu w końcu konkretne wskazówki, co powinien zrobić, by lepiej zaznajomić się z Mocą. Obiecał też pomóc naprawić miecz.
Następne dni były w końcu szansą na odpoczynek dla niego i Nadii. Chociaż nadal zewsząd docierały do nich niepokojące informacje o rakghulach i atakach, oni sami po ostatnich wydarzeniach dostali chwilę na regenerację. Mieli też czas dla siebie, co obydwoje skrzętnie wykorzystywali. I Nantel, i Nadia zaczęli też próbować z medytacją, o której wspomniał im Stardust. Choć jeszcze nie za bardzo widzieli sens tego ćwiczenia, Nantel zauważył, że znacznie łatwiej jest mu się odprężyć i uspokoić do medytacji w zaciszu ich pokoju. Nie to co w obskurnej celi. Nie bez znaczenia było też to, ze uporządkował ostatnie sprawy i uratował tych ludzi i gamorrean. Nadia zaś stwierdziła, ze po medytacji jakoś lepiej potrafi wyczuć, gdzie Nantel się znajduje i jakby lepiej odczytywała jego zamiary. Już kilka razy złapała się na tym, że przyniosła mu to, o czy akurat pomyślał. Obydwoje więc stwierdzili, że ćwiczenie na pewno jest w jakiś sposób przydatne. Być może po następnych kilku dniach będą chcieli spotkać się z jedi na dłużej i omówić szczegóły.
Zajęć jednak było dużo, więc były to plany na przyszłość. Resztę dnia spędzali na pomocy reszcie, najczęściej w hangarze, gdzie Nantel najlepiej się odnajdywał, a Nadia pomagała mu się dogadywać z geonosianinami. Miała naprawdę wielki talent do odgadywania ich intencji i intuicyjnego podpowiadania mu, czego chcą, co przydało się też przy rozgryzaniu ich pomysłów na naprawę. Gdy spora część z robali była zajęta uruchamianiem generatorów w wulkanie, reszta techników zajęła się doprowadzaniem ich skromnej floty do porządku, w szczególności ostatniej sprawnej agavy. Druga została rozebrana na części, które wykorzystano, gdzie się tylko dało. Musiał przyznać, że pomysłowość geonosian była naprawdę wielka, choć niektóre z ich rozwiązań były naprawdę zwariowane. Często przy naprawach słyszał też imię Quorna, ponoć najlepszego z nich wszystkich, który niestety oddał bohatersko życie podczas przelotu lucrehulka. Żałował, że nie miał okazji, by go poznać.
Część dnia zajmowało mu też zwiedzanie wulkanu i zapamiętywanie rozkładu całego kompleksu. Nadia pokazała mu miejsca zawalisk, które były już przynajmniej częściowo zabezpieczone i które czekały jeszcze na zbadanie. Wysłuchał też historii o nieprzyjemnej wizycie Kittani w tunelach. Tych kilka wędrówek pozwoliło mu chociaż z grubsza poznać rebeliantów, którzy byli w wulkanie. Pokrzepiające było widzieć grupę najróżniejszych istot współpracujących dla jednej idei.
Za każdym razem, gdy odwiedzali ich prowizoryczne centrum dowodzenia, Nantel miał okazję przekonać się, jak niebezpiecznie robi się na Gamorre. Meldunki o rakghulach były coraz częstsze, strażnicy czuwali przy bramach dzień i noc w podwojonej liczbie i nikt nie odważał się samemu zapuszczać poza granicę najbliższych drzew. Szczególnie złe wieści nadchodziły z Nielegalnego Miasta, które wręcz szykowało się do obrony. Nantel nie chciał tego przyznać, ale w głębi ducha spodziewał się, ze to ono będzie następnym celem rakghuli. Inni również to przeczuwali. Cały wulkan przygotowywał się na kolejną walkę. Na domiar złego pogoda jakby przeczuwała gęstniejący nad planetą mrok. Robiło się coraz bardziej mgliście i deszczowo, co strasznie utrudniało życie ich zwiadowcom. Napięcie wśród rebeliantów rosło. Ta chwila spokoju, jaką mieli ci przebywający w wulkanie była tak delikatna, że każdy sygnał o ataku, mógł niemal od razu poderwać wszystkich do działania.
Nantel znalazł też chwilę, by odwiedzić jeszcze raz wszystkich uratowanych. Tak jak przypuszczali Erd i Mai'fach, wszyscy przywiezieni byli bezpieczni i nie narzekali na żadne rany czy choroby. Byli wymizerowani i zestresowani, ale odczuwali wdzięczność za uratowanie życia. Powoli szykowano już też dla nich kolejne z miejsc do spania w sekcjach mieszkalnych. Część z nich na pewno będzie chciała z nimi zostać, być może również na dłużej. Ci ludzie nie mieli wiele, ale w mieście stracili już dosłownie wszystko i w sumie nie mieli nic do stracenia. Kobiety i dzieci żołnierzami nie byli, ale dla każdego w wulkanie praca i miejsce się znajdzie.
Pozostawała jeszcze jedna kwestia. Mistrzyni Ka'ama. Stardust streścił wszystkim walkę, jaką stoczył na plaży z kolejną wersją ducha Ciemnej Strony, którą przy okazji nazwał Mirax. Tym razem opętała Mai'fach, której ciało chciała wykorzystać do zabicia tej króliczej istoty. Najwyraźniej Mirax po raz kolejny została już pokonana, ale coś dziwnego stało się z tą, którą ostatnio w ciele kushibanki Nantel spotkał. Jedi wyjaśnił im, że do tego ciała powróciła prawowita właścicielka, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Z tego, co Nantel zrozumiał, teraz była to mistrzyni Ka'ama, chyba kolejna z jedi, której ciało dziwnym trafem przejęła Mirax. Tylko, że ta dobra, która teraz gdzieś zniknęła. Było to na tyle skomplikowane, że Nantel musiał wypytać o całą historię tej sprawy, jaką znała Kittani i reszta, nim zrozumiał, co zaszło podczas walki. Czuł, ze musiał też rozmówić się z tą mistrzynią, tym bardziej, że ani Nadia, ani on nie czuli z jej strony już tej złowrogiej energii Istoty z Etros.
Właśnie w drodze do jej odosobnionego lokum, w którym odwiedzali ją tylko nieliczni, Nantel napotkał w hangarze grupkę imperialnych żołnierzy 101 kompanii zwiadowczej. Pracowali właśnie przy swoim sprzęcie, czyścili broń i malowali coś na swoich pancerzach. Gdy tylko dowódca zauważył Nantela, dał mu znak, by do nich podszedł.
- Cześć - zaczął dość bezpośrednio - Chyba jak do tej pory nie mieliśmy jeszcze okazji porządnie ci podziękować. Także... dzięki.
Reszta oddziału oderwała się na moment od swoich prac i potwierdziła słowa dowódcy, czy to skinieniem głowy czy uściskiem dłoni.
- To Slot, Złodziej, Bum Bum, Duży Trec i Traper, ja jestem Dżoker, dla przyjaciół Matiass Graf - przedstawił wszystkich kolejno.
- Nantel Grimisdal, a moja dziewczyna to Nadia.
- Słuchaj, tak jak mówiłem wtedy, w dupie mamy Imperium. Nic już nas nie trzyma przy nim, nie mamy dokąd ani do czego wracać. Każdy z nas został zdradzony, niektórzy z tego co wiem nawet nie raz. Przyłączyliśmy się do was - wskazał na malowane właśnie pancerze, na których teraz Nantel zauważył dość krzywo wyrysowane sprejem, ale jednak rozpoznawalne, republikańskie oznaczenie. Podobne, jakie znalazł kiedyś w rzeczach szefa warsztatu na Taris.
- Chcieliśmy jakoś odróżnić się od reszty szturmowców, żebyście nie pozabijali nas przypadkiem - Dżoker również przyjrzał się pancerzom - Dali nam taki wzór.
- Będzie dobry. Cieszę się, że was normalnie tu przyjęli. Nie jest nas dużo, mamy wiele braków, ale jedno jest pewne. Trzymamy się razem i nie zapominamy o swoich. Wszyscy tutaj mamy ideę, dla której razem walczymy. Bez strachu narzucanego przez Imperium.
- Jest jeszcze jedna sprawa... - zaczął Dżoker - Słyszeliśmy w plotkach pośród załogi, że jesteś jednym z tych... mocowładnych. Jakby co, nie mamy z tym problemu...
- Nie jestem aż taki straszny - zaśmiał się Nantel - Ale ciesze się.
- Wiesz, moglibyśmy nawet walczyć razem z tobą...
- W sumie... jest to jakiś pomysł. Na pewno będziecie musieli nauczyć mnie strzelać znacznie lepiej niż potrafię... Myślę, że...
Nie zdążył jednak dokończyć. W tym momencie rozległ się alarm i z głośników napłynął komunikat, że Nielegalne Miasto potrzebuje pomocy. Rakghule atakują.
- Nantel, lecimy do Kittani, musimy się naradzić - zaczepił go Fenn, który pojawił się jakby znikąd.
Kiedy biegli korytarzem, w myślach krążyły mu już wizje kolejnego miasta niszczonego przez zabójcze bestie. Odrzucił te przeczucia. Byli teraz razem i mogli działać. Razem będą w stanie uratować miasto. Miał nadzieję, że nie przybędą za późno.
Kiedy wszedł do pomieszczenia narad, inni już tam byli. Stali wokół i spoglądali na siebie, czując powagę sytuacji. Wszyscy zdawali się wiedzieć, że decyzje, które teraz podejmą, będą miały ogromne znaczenie dla powodzenia całej operacji. Nielegalne Miasto wzywało pomocy i musieli odpowiedzieć. Musieli wyruszyć do walki.